Artykuły

Z dziejów szmoncesu

Szmonces - czyli szmira, pukanie z dna. Ale można odnieść się inaczej do obecności szmoncesowych dowcipów, monologów, dialogów i piosenek - dostrzec w nich groteskowy zapis obyczajów i języka - pisze Ryszard Marek Groński w Polityce.

Zabawa stwarza nieistniejący świat - powiada Ortega y Gasset. Tamtego świata już dawno nie ma, a jednak reagujemy na pytanie - "Kuuba? Kto mówi? Ale czy Kuba?". I powtarzamy za kuplecistą:

"Bo jak ja jem, to dla mnie wszystko umarło. Jakem siadł, jakem zjadł. Nie ma siły, żebym wstał. Jak zawiążę już serwetkę pod gardło. Jak przyszła zupa, jak do słupa możesz gadać, co byś chciał...".

Na czym więc polega ponadczasowa siła szmoncesu? Chyba na tym, że był to język codzienności. Różniący się od języka literackiego rejestracją krzątaniny finansowej, pożyczkami i spłacaniem długów, wizytami komornika, kłopotami z posagiem dla córek i znalezieniem jakiegoś źródła dochodów. Szmonces daleki od salonowych rozmówek - z powtórzeniami i błędami, rusycyzmami i zapożyczeniami z jidysz, to język drobnomieszczaństwa, który wykreował nowego bohatera - pechowca, zbankrutowanego biedaka, marzyciela bez szans na spełnienie marzeń. Nic dziwnego, że narodziny tej formy rozrywki związane są z fazą kapitalistycznego rozwoju przypadającego na czas pierwszej wojny światowej, odzyskiwania przez Polskę niepodległości. To właśnie wtedy nowa publiczność zasiadająca na widowni wymusiła zmianę repertuaru teatrzyków i kabaretów. Miejscem akcji stała się ławeczka, na której przysiadali komentatorzy biznesowych wydarzeń przerywanych kwestią:

" - Pan usiadł na moim kapeluszu.

- A co, już pan wychodzi?".

Rekwizytem stał się telefon, trzecia ręka podekscytowanych rozmówców. Zauważanie zmian otwierających nieznane dotąd możliwości dorobienia się bądź plajty, pojawienie się nowobogackich farciarzy, przyspieszenie asymilacji, wszystko to sprawiło, że szmonces stał się żydowsko-polską komedią dell'arte. Tak właśnie nazwał go Jan Lechoń. Dodajmy - szmonces to język kabaretowej rozrywki dwudziestolecia wchodzący w parantele z knajaczeniem Wiecha, lwowskim bałakiem, galicyzmami monologisty Wyrwicza.

Pierwszym uprawiaczem szmoncesu był gwiazdor warszawskich teatrzyków Józef Urstein, święcący największe triumfy w latach pierwszej wojny. Studiując w Wiedniu, często wojażując do Berlina, Urstein zrozumiał, jak nośne są gry językowe, kreowanie nieznanych dotąd bohaterów ze sfer drobnomieszczańskich. Monologi i dialogi Grunbauma z Farkasem, sławnych komików z Simpla, były dla Ursteina wzorem do tego stopnia, że ogolił się na łyso jak Grunbaum, ubierał się podobnie - świadomie przesadzając z elegancją, i tak jak wiedeńczyk ścigać się z tramwajem, żeby się rozgrzać.

"A, spotkałem Lutka. Jemu się świetnie powodzi. On jest suflerem w balecie! Co on tam robi? Ona nie wie, ona nie wie. On podpowiada baletnicom, gdzie siedzą bogaci paskarze..."

"Co mówisz? Dziś twoje imieniny. Ja wiem, moja Titipulko. Ja kupiłem dla ciebie prezent: śliczną figurkę. Z jakiej masy? Z masy upadłości..."

"Tak, ludzie teraz robią różnych ładnych interesów. Czy ty masz pojęcie, na czym się wzbogacił Kipman? On suszył śnieg i sprzedawał jako sól. A jego dziadek - jeszcze lepiej - on był modelem w fabryce giętych mebli".

Ale, zamieniał występy w przegląd aktualności. Trafił na autora, który podobnie dostrzegał codzienność. Był nim Andrzej Włast. Szlagiermacher od piosenek był wtedy humorystą i satyrykiem. Wymyślił dla Ursteina postać Pikusia zakochanego w Mici-Titipulce. To z nią prowadził Pikuś telefoniczne rozmowy:

"Micka, dobry wieczór. Długo do ciebie nie dyndałem. Co? Poznajesz po moim głosie, że mam katar? Przez co ja się przeziębiłem? Bo ja mam takie wyścigowe palto! Dlaczego wyścigowe? Bo ja w nim muszę ale, Miciutka, byłaś w Panopticum? Tam się pokazują takie trzy zrośnięte siostry syjamskie. To warto zobaczyć. Ale idź dzisiaj, bo jutro jedna wyjeżdża".

Dodatkiem do monologów - często spowinowaconych z poetyką purnon-sensu, były kuplety Pikusia. Czekano aż zacznie śpiewać kolejny ich wariant:

"Idzie z pensji stadko gęsi

Takich tłustych, już pan wisz.

Przedsięwzięciem każda trzęsie

A mnie febra trzęsie tyż!

Uj, wiosna ta!

Dżywica kapie z sosny, Taki w sobie czuję chuć miłosny Cały rozebrany jestem z wiosny

I do pci-pci pięknej coś mnie pcha".

Kariera pierwszego szmoncesisty skończyła się jego nagłą śmiercią w październiku 1923 r. na scenie teatru. Ursteina musieli zastąpić naśladowcy jego repertuaru, bo bez numerów z pogranicza szmoncesowej groteski żaden program nie zapełniłby widowni. Nawet firmowo elegancki światowiec Fryderyk Jarosy wplatał do konferansjerki takie oto dowcipy: "Bogaty bankier Salomon Goldbauch wychrzcił się, zerwał wszelkie stosunki z żydowskim towarzystwem i starał się być plus catholique que les polonais. Ale miał jedno wielkie zmartwienie: jego dziesięcioletni synek miał straszny akcent żydowski, kiedy mówił po polsku. Pan Goldbauch posłał więc syna do katolickiego internatu, którym kierowali księża. Po pół roku pan Goldbauch jedzie odwiedzić swego syna, wchodzi do kancelarii internatu i pyta się księdza, który tam siedział: Przepraszam, gdzie jest mały Goldbauch? Na to ksiądz odpowiada: Co znaczy, gdzie jest mały Goldbauch? Sze tam bawi w ogródku".

Ale rzeczywistym następcą Pikusia stał się ulubieniec publiczności - Kazimierz Krukowski (Lopek) [na zdjęciu].

Lopek zapowiadający się jako śpiewak operowy zadebiutował na scenie Qui Pro Quo "Wekselkiem". I tak to się zaczęło. Co występ to sukces. Co piosenka to przebój - "On przecież nie ma nic", "jak się nie ma, co się lubi", "Idylla"... W pamięć widzów zapadały definicje: "Moja żona - ta chodząca propaganda co do płeć, ażeby nie"! Ale Lopek potrafił także pokazywać wewnętrzne rozdarcie, problemy z zerwaniem z dotychczasowym środowiskiem:

"To w imię dzieci - ja mam zacząć nowy byt -

Już w ferbla nie gram. Tylko ja się męczę z brydżem

I kalesony noszę krótkie, aż mi wstyd

I koszul nocnych ja już nie mam. Tylko pydżem.

I już o pierwszej nie jest obiad. Jest śniadanie.

A na kolację ja mam obiad. Ten sam śledź.

I nagle kuchta mówi do mnie: Jaśnie panie

I nagle Hipek musi cytroenkę mieć".

W monologach (obok piosenek specjalności Lopka) rzeczywistość znajdowała miejsce w karykaturalnym skrócie. Piesek nie może zostać dopuszczony do suczki, bo jej właściciel hrabia oznajmia: "Dowiedziałem się, że państwo są Żydzi...". W innym monologu przymuszany do gry w brydża nieszczęśnik dowiaduje się, że gdyby tak grał w klubie myśliwskim, toby go wyrzucili. "Mnie by wyrzucili z klubu myśliwskiego! A kto by mnie tam wpuścił?!" - pointuje.

W piosenkach, monologach i skeczach, nazywanych dziś szmoncesami, oprócz Lopka zdobywali widownię Ludwik Lawiński, Konrad Tom, Michał Znicz, Edmund Minowicz.

Styl aktorski wspomagający teksty nie miał nic wspólnego z prostackim żydłaczeniem. Był bliski chaplinadzie - zadumie nad losem gotującym niespodzianki, odrobiną nadziei, że pech zastąpi fart, znajdzie się jakieś wyjście z sytuacji, mistyka finansów okaże się łaskawa dla dłużników. Jak to tłumaczył podekscytowany Rapaport: "Ameryka pożyczyła Anglii, Anglia Niemcom, Niemcy pożyczyli do Włoch, Włochy pożyczyły Szwajcarii, Szwajcaria pożyczyła Francji, Francja pożyczyła Anglii, a Anglia pożyczyła Ameryce.

Goldberg: To kto ma te pieniądze?

Rapaport: Teoretycznie wychodzi, że myśmy powinni mieć te pieniądze, bo myśmy nikomu nie pożyczali i nam nikt nie pożyczał".

Bohaterowie rozmówek i osadzonych w realiach codziennego życia skeczy rzadko komentowali wielką politykę. Dopiero groza faszyzmu sprawiła, że Lopek śpiewał, zwracając się do Hitlera:

"Zamieńmy się nosami.

Ty dasz mi swój nos pański

Z dziurkami nad wąsami

Swój nos starogermański.

A ja ci dam nos długi,

Skrzywiony aż do szczytu

I spróbuj z takim nosem

Pan być antysemitą!".

Zastanawiając się nad fenomenem szmoncesu, warto przypomnieć opinię teatrologa Andrzeja Wróblewskiego: "Dyskusja na tematy żydowskie w teatrze międzywojennym toczyła się na scenach takich jak Qui Pro Quo. Parę doskonałych dyskutantów stanowili w tym teatrze Kazimierz Krukowski, który realizował na scenie stereotyp Żyda, i znakomity komik Adolf Dymsza, który wcielał się w postać goja. To był kabaret, zgoda, ale wywoływał on rezonans większy niż działania na scenie serio. To właśnie kabaret pozwalał na załatwianie pewnych spraw doraźnie, natychmiast".

Dzisiaj echa tamtego śmiechu wracają do nas w filmach Woody'ego Allena, w amerykańskich musicalach i komediach. Szmonces ma się dobrze na scenach w Rosji, gdzie żywa jest pamięć o Rajkinie i Utiosowie. Na estradzie w Izraelu najwięcej braw zdobywają następcy Dżigana i Szumachera przysiadający na sławnych ławeczkach:

"- Nazywam się Rabinowicz.

- Przecież widzę".

Do klasyki dowcipu dołączyła opowiastka sprzed lat, jak to Ben Gurion zwiedził wystawę obrazów Chagalla i westchnął: "Czasy są ciężkie. Żydzi powinni pracować, a nie fruwać".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji