Artykuły

Grzegorz Gzyl: Nigdy nie zamieniłbym Gdyni na Warszawę

- Każde przedstawienie muszę zagrać tak, jakby było pierwsze i ostatnie. Dlaczego miałbym dać dzisiejszym widzom mniej niż tym, którzy przyjdą następnym razem? - mówi Grzegorz Gzyl, aktor teatralny i serialowy. Tego lata 34 razy zagra główną rolę w "Wesołych kumoszkach z Windsoru" w Gdańskim Teatrze Szekspirowskim

Katarzyna Fryc: Ostatnio pracuje pan w trudnych warunkach. Bez dachu nad głową, wokół sceny stoi publiczność, która w trakcie spektaklu się przemieszcza, coś podjada, trochę przeszkadza...

Grzegorz Gzyl: Publiczność nigdy nie przeszkadza, bez niej teatr nie istnieje. Straszono nas, że w Gdańskim Teatrze Szekspirowskim będą jeść i pić, że będzie uliczny gwar, ale na szczęście spektakl "Wesołe kumoszki z Windsoru" nam się udał, więc jesteśmy w stanie skupić uwagę widza. Ludzie po prostu pięknie odbierają to przedstawienie, nikt nie przeszkadza.

Padało już panu na głowę?

- Jeszcze nie. Za każdym razem, kiedy patrzymy w niebo - bo dach teatru jest otwarty w pierwszym akcie, w drugim już zamknięty - widzimy piękny błękit. Dziś akurat zbiera się na deszcz, więc całość będziemy grać przy zamkniętym dachu.

To fantastyczne uczucie, kiedy stoisz na scenie i owiewa cię wiatr. Kiedyś z Dorotą Kolak grałem w plenerze "Męża i żonę". Baliśmy się, że gwar ulicy będzie nam przeszkadzał, ale tak nie było. Na wolnym powietrzu gramy na Scenie Letniej w Pruszczu Gdańskim. To nieprawda, że w takich warunkach sprawdzają się tylko kabarety albo zespoły muzyczne. Dobrze zrobione przedstawienie skupi uwagę widzów w każdych warunkach.

Wredny ten pański Falstaff w "Wesołych kumoszkach...", lubieżny i chciwy, a publiczność go uwielbia. Dał mu pan dużo ciepła.

- To była największa trudność i zadanie, jakie postawiliśmy sobie z reżyserem Pawłem Aignerem. Chcieliśmy, żeby Falstaff miał wdzięk i był lubiany przez widzów, choć patrząc na to, co napisał Szekspir, to nie jest postać wzbudzająca sympatię.

Siłą tego przedstawienia jest brawura i emocje. Trzeba na scenie zostawić trochę potu, wtedy dopiero jest efekt i pełny odbiór widowni. Tego lata zagra pan 34 przedstawienia "Kumoszek...".

- Nie myślę w kategoriach maratończyka, który musi rozłożyć siły, żeby dobiec do mety. Każde przedstawienie muszę zagrać tak, jakby było pierwsze i ostatnie. Dlaczego miałbym dać dzisiejszym widzom mniej niż tym, którzy przyjdą następnym razem?

Na początku zawodowej drogi miał pan dostać angaż w Teatrze Starym w Krakowie, o czym marzy każdy aktor. Ale wybrał pan Trójmiasto. Dlaczego?

- Nigdy nie żałowałem tej decyzji sprzed 28 lat. Zaczęło się od tego, że uczestniczyłem w Festiwalu Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu. Co prawda bez większego powodzenia, ale za to zobaczyłem tam gdyńskiego "Skrzypka na dachu" w reżyserii Jerzego Gruzy. Po prostu zakochałem się. Postanowiłem poznać aktorów, poszedłem za kulisy z gratulacjami. Od tego momentu zaczęła się moja miłość do musicalu. Słuchałem wszystkiego, co tylko można. Już nie pamiętam, skąd zdobywałem te materiały, ale pamiętam, że wspólnie oglądaliśmy fragmenty "Nędzników".

Wcześniej miałem propozycję pracy w Teatrze Starym w Krakowie, gdzie jako student trzeciego roku zagrałem Wacława w "Zemście" Aleksandra Fredry w reżyserii Andrzeja Wajdy. Dyrektor Teatru Starego miał w zwyczaju spóźniać się na spotkania. Parę razy byłem z nim umówiony, żeby podpisać umowę, a on nie przychodził, więc powiedziałem sobie, że jak kolejny raz nie przyjdzie, to wsiadam do pociągu i jadę do Gdyni. Tak się stało. Jerzy Gruza zrobił mi krótkie przesłuchanie i dostałem pracę. Pierwszym moim spektaklem był "Me and my girl" w reżyserii Gruzy. Potem zagrałem w "Skrzypku na dachu", "Jesus Christ Superstar", "Nędznikach" i innych. Ale najbliższa była mi mała forma. Takie kameralne spektakle graliśmy na Scenie Kameralnej.

W Teatrze Muzycznym poznał pan swoją żonę.

- Do dziś Dorota jest pierwszym słuchaczem i pierwszym ważnym recenzentem mojej pracy. Pewnie nie jest do końca obiektywna, ale wnikliwie patrzy, obserwuje i życzliwie mi doradza. Ufam jej bezgranicznie. Na pewno praca przenosi się do domu. To dobrze czy nie?

- I tak, i nie. Dobrze, bo żyjemy naszym zawodowym życiem i nie uciekamy w domu od spraw dla nas ważnych. Ale z drugiej strony, dobrze byłoby rozgraniczyć życie prywatne od zawodowego.

W pana rodzinie aktorów jest więcej.

- Syn Jeremiasz Gzyl od dwóch lat też jest zawodowym aktorem, skończył studium przy Teatrze Muzycznym. Teraz jeździ po Polsce i gra w impresaryjnych teatrach. W tym roku ma już za sobą trzy premiery, więc startuje mocno. Moim marzeniem jest, żebyśmy kiedyś wspólnie coś zrobili na scenie. I myślę, że do tego doprowadzę.

Jeremiasz odziedziczył po mamie piękny głos. I choć trudno mi ocenić

obiektywnie to, co robi, myślę, że za parę lat będzie o nim głośno. Po siedmiu latach zostawił pan Muzyczny dla Teatru Wybrzeże. Pamiętam pana z roli debiutanckiej latającego Piotrusia Pana.

- To był 1994 r. "Piotrusia Pana" reżyserował Roger Redfarn, którego wcześniej poznałem w Muzycznym, gdzie wystawiał musical "0liver!", w którym grałem. Potem ponownie obsadził mnie w Wybrzeżu, gdzie przez lata miałem wiele pięknych artystycznych spotkań. W 2005 r. w moim życiu zaczął się epizod serialowy.

Ładny mi epizod. W "Na Wspólnej" gra pan już dziesiąty rok z rzędu.

- Mówię o tym jako o epizodzie, bo cały czas jestem jednak wierny teatrowi i dla mnie jest najważniejsze, by dobrze czuć się w teatrze. Nie tylko w Wybrzeżu. Gram także w Teatrze STU w Krakowie, gdzie do współpracy zaprosił mnie Krzysztof Jasiński. Zrobiłem tam monodram "Rozmowy z diabłem. Koncert Orfeusza" na podstawie Leszka Kołakowskiego. W Krakowie gram też Klaudiusza w "Hamlecie" w reżyserii Jasińskiego, podobnie jak przed laty w gdańskim spektaklu "H" Jana Klaty.

To serial pana znalazł, czy pan się zgłosił?

- Ktoś z produkcji "Na Wspólnej" zobaczył mnie w teatrze i zadzwonił. To była bardzo szybka decyzja. Już po paru dniach dostałem informację, że mam przyjechać na plan, kostiumy czekają. Nagrałem pierwszy odcinek i potem już poszło. Nie sądziłem, że to będzie trwało aż tak długo.

Myślałem, że pojadę, zarobię parę groszy i na tym się skończy. Popularność przyszła szybko?

- Jest nieodłączna. Ktoś, kto mówi, że to nieistotne, opowiada bzdury. Jeśli się uprawia ten zawód, to pokazywanie się ludziom jest w to wpisane. Skoro ktoś chce nas oglądać, to kolejnym etapem jest rozpoznawalność. A serial daje rozpoznawalność ogólnopolską.

Ale to dobrze, bo może widzowie seriali potem przyjdą do teatru zobaczyć aktora na żywo?

- Wszystkie moje spotkania z widzami, gdzieś na ulicy, są bardzo życzliwe. Nigdy nie spotkałem się z niesympatycznym objawem tej popularności.

Często jeździ pan do Warszawy na plan?

- To zależy, jak gęsto mój wątek jest pisany. Kiedyś jeździłem dwa-trzy razy w tygodniu. To było upiorne. Ponieważ nie chciałem rezygnować z pracy w teatrze, kończyłem przedstawienie o 23, a o siódmej rano musiałem być przed kamerą. Nikogo nie interesowało, jak się tam dostanę.

Nie pomieszkuje pan w Warszawie?

- Nie. Przyjeżdżam na plan, a potem wsiadam w samochód i wracam do domu do Gdyni. Teraz się cieszę, że mamy autostradę, która ułatwia mi życie. Wcześniej były pociągi, samoloty. W pewnym momencie poprosiłem w teatrze o pół etatu, żeby 9-letnia dziś córeczka, która rośnie razem z tym serialem, nie widziała taty tylko w telewizorze. Wiedziałem, że czasu nie cofnę i nie będę mógł nadrobić straconych dni.

Nie myślał pan, żeby przenieść się do stolicy? Wielu aktorów, także z Trójmiasta, tak robi.

- Pewnie byłoby mi bardzo wygodnie mieszkać w Warszawie, głównie ze względów zawodowych. Ale ja nigdy nie zamieniłbym Gdyni i Trójmiasta na Warszawę. Tutaj jest czym oddychać i jest fantastyczny klimat do życia. Warszawie tego brakuje.

Co pana uwiera w Warszawie?

- Zwariowane tempo. To jest jakaś nieustająca gonitwa, do tego chaos i nerwowość. W Trójmieście żyje się wolniej i spokojniej. Tu mam swoje ukochane miejsca, gdzie odpoczywam. Na Kaszubach jest mój letni domek, gdzie spędzamy z rodziną każdą wolną chwilę, jeżdżąc na rowerach, pływając łódką po jeziorku. Nie znoszę zgiełku, lubię intymność. Uciekam od masowych imprez, gwar jest nie dla mnie. Nie dla mnie Open'ery i koncerty dla tysięcy ludzi. To nie moja bajka.

"Na Wspólnej" też powstaje w galopie?

- Wszyscy, którzy pracują przy tej produkcji, mają ten sam problem: za duże tempo. Mamy tylko pół godziny na jedną scenę, wliczając w to przygotowania i ustawienie kamer. Często musimy pracować w zwariowanym tempie, bo nie ma czasu. I zdarza się, że kręcimy 16-17 scen jednego dnia do kilku odcinków. To jest harówa, która nie ma nic wspólnego z przyjemnością. Jest tylko wieczne poganianie.

A w Trójmieście można się rozkokosić w pracy i dlatego ten teatr jest dla mnie priorytetem.

W jakim repertuarze czuje się pan najlepiej?

- Lubię być blisko publiczności, lubię ją bawić, wzruszać i poruszać. Jeśli w tym, co robię, nie ma emocjonalnego kontaktu, szkoda na to czasu. W krakowskiej szkole nauczyłem się od moich profesorów, m.in. Jerzego Stuhra, Jerzego Treli, Marty Stebnickiej - a to byli, i są, moi idole - poczucia teatralnej estetyki, którą chciałbym nieść przez życie. Każdy etap w moim artystycznym życiu nauczył mnie czegoś innego. W Teatrze Muzycznym musiałem nauczyć się stepować i śpiewać dla prawie tysięcznej widowni i to bez mikroportów. Jerzy Gruza nauczył mnie widowiskowego teatru. Ale zawsze tęskniłem za kameralną formą, za bliskim, intymnym spotkaniem z widzem. To najbardziej udało mi się w monodramie w Krakowie. Przez godzinę i czterdzieści minut jestem tam sam na sam z widownią.

Trochę tęsknię do śpiewania, bardzo je lubię, ale w Teatrze Wybrzeże to mi sięjeszcze nie zdarzyło.

Mam to szczęście, że tytuły, które mi się powierza, dają mi możliwość otwierania nowych przestrzeni. Nie lubię pracować wytrychami, nie lubię iść na skróty.

Nie ciągnie pana do filmu?

- Bardzo się cieszę, gdy ktoś mi proponuje słuchowisko radiowe albo przeczytanie na antenie książki. Bardzo chciałbym, bo tego nigdy nie robiłem, zrobić dubbing bajki, jakiejś pełnometrażowej produkcji dla dzieci. Fajnie byłoby też otrzymać ciekawą propozycję filmową i intymnie zamknąć się z reżyserem, wspólnie pogrzebać w temacie, który ja mógłbym ucieleśnić. Żebyśmy mieli czas coś wspólnie wypracować i żeby nikt nas nie gonił. A potem zrobić wartościowy autorski film.

Grzegorz Gzyl

Ma 52 lata, pochodzi z Buska-Zdroju. Absolwent Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej w Krakowie, którą ukończył w 1987 r. dyplomowymi spektaklami: "Bal w Operze" w reż. Marty Stebnic-kiej i "Ferdydurke" w reż. Waldemara Śmigasiewicza. W latach 1987-1994 występował w Teatrze Muzycznym w Gdyni (m.in. w "Nędznikach", "Me and my girl", "West Side Story" i "Kabarecie") oraz w Teatrze Miejskim w Gdyni (w spektaklu "PlayBoy" z tekstami Boya-Żeleńskiego).

Od 1994 r. jest aktorem gdańskiego Teatru Wybrzeże, w którym zadebiutował tytułową rolą w "Piotrusiu Panu". Obecnie można oglądać go w spektaklach "Wesołe kumoszki z Windsoru" (granym w Gdańskim Teatrze Szekspirowskim), a w Wybrzeżu w sztukach "Dwóch w twoim domu", "Przedwiośnie", "Intymne lęki", "Seans", "Solness", "Genialna epoka. Szkice z Brunona Schulza".

Od 10 lat gra postać Marka Zimińskiego w serialu "Na Wspólnej". Ma na koncie kilka mniejszych ról filmowych ("Wszystko, co kocham", "Czarny czwartek", "Wróżby kumaka")

Mieszka w Gdyni. Jego żoną jest Dorota Kowalewska, solistka Teatru Muzycznego. Mają dwoje dzieci: 9-letnią córkę Tosię i 25-let-niego syna - aktora Jeremiasza Gzyla.

"Wesołe kumoszki z Windsoru"

William Shakespeare "Wesołe kumoszki z Windsoru". Przekład: Stanisław Barańczak, reżyseria: Paweł Aigner, dekoracje: Magdalena Gajewska, kostiumy: Zofia de Ines, ruch sceniczny: Karolina Garbacik, muzyka: Piotr Klimek. Występują: Dorota Androsz, Justyna Bartoszewicz/Anna Kaszuba, Magdalena Boć/Anna Kociarz, Monika Chomicka-Szymaniak/Katarzyna Figura, Piotr Biedroń/Piotr Witkowski, Jerzy Gorzko, Grzegorz Gzyl, Michał Jaros/Cezary Rybiński, Maciej Konopiński/Marek Tynda, Mirosław Krawczyk, Jacek Labijak/Jarosław Tyrański, Piotr Łukawski, Zbigniew Olszewski, Maciej Szemiel oraz debiutujący na scenie absolwenci łódzkiej PWSFTviT - Marta Herman, Marcin Miodek, absolwenci gdańskiej Akademii Muzycznej Mateusz Burdach, Daniel Kulczyński oraz Tomasz Piotrowski - absolwent wrocławskiej PWST. Spektakl grany w Gdańskim Teatrze Szekspirowskim jest koprodukcją z Teatrem Wybrzeże. Kolejne przedstawienia: 24,25,26,28,29 lipca oraz 7,12,13,14,15,16,19,20,21,22,23 sierpnia o godz. 16.30. Bilety w cenie 15-40 zł.

Zwiedź Gdański Teatr Szekspirowski

Jedyna scena w Polsce, która umożliwia granie sztuk przy otwartym dachu i w tradycyjnym elżbietańskim układzie sceny.

Otwarcie nowego gmachu odbyło się we wrześniu 2014 r. Obiekt, którego powierzchnia użytkowa liczy blisko 8 tys. m kw., zaprojektował włoski architekt, prof. Renato Rizzi. Główną ideą architekta było umieszczenie drewnianego wnętrza teatru z galeriami dla widzów w ciężkiej, ceglanej bryle. Spektakle mogą się odbywać na trzech rodzajach scen: klasycznej włoskiej - "pudełkowej", elżbietańskiej - wysuniętej w głąb widowni oraz centralnej - arenie, z widownią umieszczoną wokół sceny. Całkowity koszt inwestycji wyniósł 95 min zł, z czego większość sfinansowała Unia Europejska.

GTS znajduje się w miejscu, w którym stał budynek powstałej w 1635 r. nowej Szkoły Fechtunku, uznawanej za pierwszy publiczny teatr w Rzeczypospolitej. Występowali tam niemieccy i angielscy wędrowni aktorzy. Był to jeden z nielicznych teatrów typu elżbietańskiego poza Wyspami Brytyjskimi.

GTS zaprasza na codzienne zwiedzanie budynku teatru, połączone z opowieścią na temat sięgającej XVII wieku historii jego powstania oraz pokazem możliwości technicznych. Zwiedzanie (początek o godz. 13.30,14.30 i 19.30) odbywa się pod opieką przewodników i jest odpłatne (bilety kosztują 14 zł normalny i 8 zł ulgowy). Można je kupić online (www.bilety.te-atrszekspirowski.pl) oraz w kasie GTS.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji