Rozmowy z twórcami
Mówi Alberto Zedda:
Co Pana zdaniem pociąga współczesnego słuchacza w operach Rossiniego?
- Opery Rossiniego są odpowiedzią na wrażliwość współczesnego świata. Kiedy w XIX wieku muzyka Rossiniego zniknęła z teatrów, ludzie myśleli: zniknęła, bo była zbyt staroświecka. Tymczasem Rossini zniknął nie dlatego, że był zbyt staroświecki, lecz dlatego, że był zbyt nowoczesny. Świat doby romantyzmu chciał prawdy explicite, potrzebował opowieści o uczuciach prawdziwych, chciał, żeby w teatrze były łzy, miłosne lamenty i tragedie. Rossini uważał to za banał - po cóż pokazywać na scenie coś, co robi się na co dzień? Szukał czegoś innego... Kiedy chciał mówić o miłości, nie opowiadał ckliwej historii Mimi i Rudolfa, tylko przekazywał to poprzez emocje, poprzez uczucia, jakie rodzi w nas poezja, poprzez stan miłosnych uniesień. O wiele trudniej jest przekazać patos tego uczucia, niż jakąś konkretną historię miłości Mimi czy Violetty.
Jesteśmy już trochę znudzeni opowiadaniami o Mimi, o Butterfly. Są do siebie podobne, mówią o konkretnych ludziach. Tymczasem Rossini nie naśladuje rzeczywistości, tylko przedstawia świat postaci szczególnych, półbogów, którzy w realnym świecie nie istnieją. Ale istnieją w wyobraźni poetyckiej, w świecie idealnym, który jest dla nas bardziej atrakcyjny, piękniejszy.
I jeszcze rzecz ważna - Rossini posługuje się znakami, unika dosłowności. O jego twórczości należy myśleć jak o pewnych abstrakcyjnych znakach, o symbolach. Odbiorca musi wytężyć umysł, uruchomić wyobraźnię, żeby tym znakom nadać sens. A zatem Rossini zaprasza do aktywnego uczestniczenia wszystkich - widzów, śpiewaków, wykonawców. I to właśnie podoba się współczesnemu odbiorcy, przyciąga nowych, młodych widzów. Już nikt nie odbiera dosłownie problemów Mimi albo Rudolfa, nikt nie płacze wraz z nimi. Nikt nie identyfikuje się z tragedią Cho-Cho-San. U Rossiniego jest inaczej, tutaj każdy może delektować się samą warstwą muzyczną. A wrażliwość i wyobraźnia dopowiedzą resztę.
Dlaczego "Tankred" cieszy się tak wielkim uznaniem?
- Ponieważ ta opera jest najczystszą formą belcanta. Belcanto wcale nie znaczy "śpiewać pięknie", nie jest to śpiew naturalny. To forma wirtuozerii, śpiew bardzo racjonalny, trochę sztuczny, kontrolowany. Belcantem nie da się śpiewać przy goleniu. Ta sztuka wymaga doskonałej techniki panowania nad oddechem, nad emisją dźwięku. Jest to niezwykle trudne i stanowi dla śpiewaków wyzwanie. "Tankred" jest ukoronowaniem tego rodzaju śpiewu i wymaga od śpiewaków doskonałego przygotowania. Stanowi dla nich zadanie trudne, lecz przez to jakże ciekawe. Żeby śpiewać na przykład Pucciniego, wystarczy mieć piękny głos, ale żeby śpiewać Rossiniego - piękny głos nie wystarczy, niezbędna jest skomplikowana technika. Jest to wyzwanie.
Jak się Panu pracowało z muzykami warszawskiej Opery?
- Wspaniale. Znalazłem orkiestrę o wielkiej wrażliwości, typowo śródziemnomorską - to znaczy z poczuciem melodyjności, z oddechem, ze swobodnym akompaniamentem, która potrafi śpiewać, a zarazem uczestniczyć, co oznacza - grać i jednocześnie słuchać. To rzadko się zdarza. Taką orkiestrę kiedyś spotkałem w Wiedniu, a teraz tutaj, w Warszawie.
Jak Pan ocenia warszawską inscenizację "Tankreda"? Czym ona różni się od poprzednich wersji, którymi Pan dyrygował w Madrycie albo w Liege?
- Muszę powiedzieć, że po raz pierwszy spotkałem się z tym, by chór został umieszczony wraz z orkiestrą w kanale. Ale to jest inscenizacja wybitnie Rossi-niowska, bardzo klarowna, ponieważ reżyser dostosował się do Rossiniowskiej abstrakcji, uniknął dosłowności. Gdybyśmy mieli więcej czasu na wspólną pracę, być może zredukowalibyśmy zmianę odsłon. Idealnym wyjściem byłoby niezakłócone snucie opowieści, bez zatrzymywania się. Bardzo doceniam klasyczną klarowność śpiewu wykonawców, patetyczność stylu tego spektaklu, wspaniałe kostiumy. Mimo że była to na wskroś nowoczesna wizja, bardzo dokładnie oddała Rossiniowski klimat tego niezwykłego dzieła.
Mówi Agnieszka Wolska:
Odniosła Pani wspaniały sukces w roli Amenaidy. Czym dla Pani jest ta rola?
- Każda rola jest dla mnie spełnieniem wewnętrznym. Jeśli mi odpowiada, czuję się z nią emocjonalnie związana, a więc jest ogromnym przeżyciem, wkładam w nią całą swoją osobowość. Postać Amenaidy i muzyka Rossiniego zrobiły jednak na mnie szczególne wrażenie. Tak jak moja bohaterka wierzę w moc prawdy i miłości - to piękna postać i odzwierciedla mój stosunek do świata.
Sukces polskiej premiery "Tankreda" dzieli Pani wraz z maestro Zeddą i Ewą Podleś - już doświadczonymi wykonawcami tej opery. Jak się układała współpraca z mistrzami tak wysokiej rangi?
- Współpraca ze znakomitymi muzykami jest fascynująca, ale wymaga przygotowania. Ja mam szczęście, bo od początku kariery stykam się ze wspaniałymi dyrygentami, śpiewakami oraz artystami z innych dziedzin. Maestro Zedda jest niezwykle uroczym człowiekiem, emanuje ciepłem wewnętrznym, kocha swoją pracę. Czasami dochodził do głosu jego włoski temperament, ale nasza współpraca przebiegała we wspaniałej atmosferze. Żałuję tylko, że trwała
tak krótko - niecały tydzień. Z panią Ewą również nie pracowałam długo. Starałam się do niej dopasować, słuchałam jej bardzo uważnie. Nie było to łatwe, ale ciekawe - Ewa Podleś to wielka artystka.
Jakie role Pani uważa za swoje?
- Wszystkie role typu belcanto. To znaczy "Lucia di Lammermoor", Adina z "Napoju miłosnego", Elwira z "Purytanów" itd. Mam predyspozycje do wykonywania tej muzyki, ale oczywiście same predyspozycje nie wystarczą. Belcanto to styl, którego trzeba się nauczyć, to tradycja wykonawcza, dotycząca także ruchów, gestów. Temu właśnie poświęcam swoje studia.
Śpiewa Pani też z powodzeniem w operach werystycznych, na przykład Verdiego, uprawia Pani muzykę kameralną, daje recitale. Jaki gatunek jest dla Pani najbliższy?
- Równie chętnie śpiewam oratoria, pieśni, jak operę. Kocham muzykę kameralną za atmosferę intymności, jaką stwarza, a operę - za nieograniczone wręcz możliwości sceniczne. Ostatnio marzy mi się jakąś rola operetkowa. Operetka wymaga nie tylko kunsztu wokalnego, lecz i wspaniałej gry aktorskiej. To byłoby dla mnie nowe wyzwanie.
Występuje Pani często w Skandynawii i krajach nadbałtyckich, ale jest Pani też dobrze znana i ceniona w Hiszpanii. Czy zechciałaby Pani opowiedzieć o swojej pracy artystycznej?
- W roku 1998 zdobyłam Grand Prix na konkursie w Tuluzie. Po tym wydarzeniu zaproszona zostałam do Barcelony przez dyrektora tamtejszej opery Teatro del Liceu. Wykonałam partię Adalgisy w nowej inscenizacji "Normy" Belliniego pod dyrekcją wspaniałego włoskiego dyrygenta Daniele Callegari. Zwykle ta rola wykonywana jest przez mezzosopran, ale pierwotnie napisana była na głos sopranowy. Obecnie panuje tendencja do powracania do pierwowzorów. Adalgisa - to cudowna rola, cieszę się, że mogłam uczestniczyć i współtworzyć ten wspaniały spektakl. Wracając do Barcelony - współpracuję z Liceu, ostatnio gościłam tam na koncercie i w najbliższym czasie znów tam się wybieram. Publiczność hiszpańska darzy mnie wyjątkową sympatią. To mi bardzo schlebia.
Zwycięstwo na konkursie wokalnym w Tuluzie to sukces na skalę międzynarodową.
- Po konkursie w Tuluzie dostałam sporo propozycji, poza tym była to pierwsza poważna konfrontacja, jakiej się poddałam. Przygotowałam się do niego bardzo poważnie. Konfrontacja odgrywa ogromną rolę w pracy artystycznej, ja cenię ją szczególnie. Znalazłam się na ścenieu boku największych gwiazd Metropolitan Opera i La Scali, takich jak Sharon Sweet, Veronika Villaroel. Przekonałam się, że talent nie wystarczy, by osiągnąć sukces. Najważniejsza jest praca - dzięki niej można osiągnąć wszystko.
Mówi Ewa Podleś:
Począwszy od lat siedemdziesiątych "Tankred" co roku pojawia się na wielkich scenach operowych świata. Najbardziej bogaty był rok 1989 - aż siedem premier! Czym można wytłumaczyć tak wielkie zainteresowanie tą operą?
- Trudno powiedzieć, na czym to polega. Podobnie było z "Semiramidą", tak bywa z "Carmen". Nawet w Warszawie kiedyś odbywały się dwa przedstawienia "Carmen" w tym samym czasie. Myślę, że to jest czysty przypadek. Czy istnieje jakaś tajemnica "Tankreda"? Nie wiem. Jest to piękna muzyka, ale w końcu nie tylko "Tankred" ma piękną muzykę... Z pewnością to porcja wspaniałego śpiewania, możliwości popisu dla wszystkich wykonawców, dla orkiestry i dla chóru.
Występowała Pani w różnych operach Rossiniego: buffa i seria. Na scenie Opery warszawskiej podziwialiśmy Panią w "Cyruliku sewilskim", we "Włoszce w Algierze", w "Semiramidzie". W jakiego typu operach Rossiniego występuje Pani najchętniej?
- We wszystkich czuję się bardzo dobrze. Muzyka Rossiniego jest tak cudowna, czarująca - czy smutna, czy wesoła - zawsze jest namiętna, żarliwa, szalenie wygodna do śpiewania. W ogóle staram się lubić to, co akurat przygotowuję, nawet jeśli czasem na początku coś mi się nie podoba. Trudno wykonywać coś dobrze, jeżeli nie ma się do tego przekonania i serca, staram się więc zaprzyjaźnić ze wszystkimi utworami, które robię.
Rossini uwielbiał kobiecy głos, jego różnorodną barwę - od blasku sopranowego belcanto po ciemną gęstość altu. Powierzał wiele męskich ról w swych operach właśnie altowi. Jak się Pani czuje w męskich rolach, które Rossini napisał jakby specjalnie dla Pani głosu?
- Rossini pisał te role dla swojej żony, a ona właśnie dysponowała takim głosem. Tak samo się wykonuje męskie role, jak kobiece, nic tu się nie zmienia - przecież nie zmieniam głosu, śpiewam dokładnie tak samo. Muszę tylko pamiętać o tym, że jest to rola męska - więc trzeba dodać jej troszeczkę energii, trochę męskości, zwartości w charakterze, w postaci. Również w kadencjach - powinny być bardziej dramatyczne, mocniejsze, silniejsze, nie takie liryczne, kobiece.
Jeden z największych autorytetów świata krytyki muzycznej Sergio Segalini posiada nieznaną wersję "Otella" Rossiniego i uważa, że Pani powinna ją zaśpiewać, gdyż jest ona stworzona wyłącznie dla Pani. Czy chciałaby Pani opowiedzieć o szczegółach lego projektu?
- Nic konkretnego nie mogę na ten temat powiedzieć, ponieważ jeszcze nie znam tej partytury. Pan Segalini dysponuje jakąś wersją "Otella", którą tylko jeden raz zaśpiewała wielka śpiewaczka Maria Malibran. Jeżeli sobie mnie upatrzył, widocznie ceni to, co robię. To miłe, tym bardziej, że jest krytykiem bardzo wymagającym, ma cięte pióro, a jako szef czasopisma "Opera International" stanowi ważną osobistość w świecie muzycznym.
Od roku 1994 występuje Pani w "Tankredzie" pod batutą Alberta Zeddy, który jest uznawany za najwybitniejszego znawcę i propagatora muzyki Rossiniego. Jak się układa Pani współpraca z Maestro Zeddą?
- Fantastycznie! To wspaniały artysta i muzyk! Cudownie rozumie Rossiniego. Właściwie nie dyryguje - on śpiewa, on kreuje. To nie jest dyrygowanie - Maestro daje śpiewakom całkowitą swobodę w tworzeniu postaci, w oddechu. Jest z nami, żeby nam pomóc, a nie żeby nami dyrygować. Jestem bardzo szczęśliwa, że udało mi się spowodować zaproszenie go do Warszawy, żeby moi koledzy mogli z nim popracować i żeby orkiestra mogła dostać tak wspaniałą lekcję grania.
Jak Pani ocenia polską inscenizację "Tankreda"?
- Bardzo przyjemnie współpracowało się z panem Tomaszem Koniną, który miał jasno sprecyzowaną wizję "Tankreda". Zwykle w naszych produkcjach z Albertem Zeddą wybieramy koniec radosny, ponieważ często wykonujemy tę operę w wersji koncertowej. Trudno, żeby Tankred umierał na estradzie. Ucieszyłam się więc, że Tomasz Konina wybrał zakończenie tragiczne, bo chciałam wreszcie raz zaśpiewać ten smutny koniec. Śmierć Tankreda jest tak wspaniale operowa.
Pani występy w Polsce ostatnio są bardzo rzadkie. Kiedy polska publiczność będzie mogła znów Panią usłyszeć?
- Rozmawiamy z maestro Zeddą, szukamy wspólnych terminów, żeby kontynuować "Tankreda", ale nie jest to łatwe, wszyscy jesteśmy bardzo zajęci. Mówi się także o "Semiramidzie". Maestro bardzo chętnie by to zrobił. Też ogromnie chciałabym wznowić "Semiramidę" pod jego batutą. Mówi się o "Podróży do Reims". Zedda twierdzi, że to jedna z najciekawszych oper Rossiniego, ze wspaniałą muzyką. Rozmowy trwają - zobaczymy, co z nich wyniknie.
Mówi Harald Quaaden:
Pana repertuar jest rozległy: od Bacha do Briltena. Śpiewa Pan też muzykę Rossiniego, Mozarta, Schuberta. Która z nich jest Panu najbliższa?
- Lubię każdą muzykę - czy to barokową, czy współczesną. Ponieważ jestem śpiewakiem, zastanawiam się przede wszystkim, czy pasuje ona do mojego głosu.
Partię Argiria śpiewał Pan już po raz drugi, tworząc postać cierpiącą, zmuszoną do wyboru między honorem a miłością do córki. Jak Pan ocenia swego bohatera?
- To postać bardzo dramatyczna. W Argirio toczy się walka pomiędzy władcą a ojcem. Budując tę rolę, muszę przedstawić go jako człowieka, dla którego ojczyzna jest wartością nadrzędną. Pod koniec pierwszego aktu wydaje wyrok śmierci na własną córkę, oskarżoną o zdradę. W tym momencie zaczyna się dramat i uczłowieczenie tej posągowej postaci. Myślę, że jej obraz psychologiczny jest bardzo klarowny.
Włoska publiczność w Sassari bardzo wysoko oceniła Pański występ w tej roli. Jak śpiewało się Panu w Warszawie?
- "Tankred" jest operą prawie nie znaną. We Włoszech też nie jest ona wcale tak często wystawiana. Różnica polegała więc właściwie tylko na tym, że Włosi dokładniej rozumieli tekst. Natomiast dla mnie, dla wykonawcy, było obojętne, czy śpiewam we Włoszech, czy w Polsce. Zależało mi na tym, żeby swą partię wykonać jak najlepiej. Ewentualna różnica polegała na inscenizacji - sposób wystawienia tej opery w Warszawie był nowoczesny. We Włoszech uczestniczyłem w bardzo tradycyjnym przedstawieniu.