Artykuły

Katarzyna Nosowska: Wbrew temu, co nam się wmawia, ludzie nie są idiotami

- Błagam cię! Ja nie byłam aktorką! Śpiewałam tylko! - z Katarzyną Nosowską rozmawia Mike Urbaniak.

Przed każdym koncertem umiera z lęku. Nie potrafi się pozbyć nieśmiałości, mimo wielu lat spędzonych w show-biznesie. Nikogo nie udaje, nikomu się nie podlizuje. Robi swoje. Lepiej nie ściemniać - tej zasady Katarzyna Nosowska trzyma się uparcie. Nam opowiada o radości życia po czterdziestce ("cudowny moment"), o słowach, które mogą zabijać ("głupia gruba świnia") i o płycie "Hey w Filharmonii. Szczecin Unplugged" ("to taka nasza przyjemnostka").

Mike Urbaniak: Musisz mieć strasznie nudne życie.

- Dlaczego?

Katarzyna Nosowska: Prawie w ogóle cię nie ma w plotkarskich mediach.

- Bywam okazjonalnie.

Ale bez fajerwerków.

- Rzeczywiście, zazwyczaj w odsłonie "jak ona się brzydko ubrała". Ale myślisz, że jak człowieka tam nie ma, to ma nieciekawe życie?

Według dzisiejszych standardów polskiego show-biznesu chyba tak.

- Trudno, będę musiała jakoś z tym żyć. Może kiedyś chociaż moja śmierć zaowocuje jakąś spektakularną notką z czarno-białym zdjęciem. Skandal na pogrzebie! A mówiąc poważnie, nie narzekam na nudę.

Trudno robić w Polsce karierę bez uczestniczenia w plotkarskim maglu? Bez bycia jurorem w programie, w którym jacyś ludzie skaczą z trampoliny do wody? Myślisz, że to jest wyczyn?

- Skok z trampoliny? Absolutnie. To wielki wyczyn. Ja bym się nie odważyła. Ale co ja mam ci powiedzieć? Jestem po prostu z innej epoki i przypuszczam, że gdybym miała dzisiaj debiutować i wykonywać ten zawód, który wykonuję, nie byłabym w stanie. Nie z moim podejściem do wielu spraw, nie z moją nieśmiałością. Wszystko poszłoby pewnie na zmarnowanie, bo nie dopchałabym się do koryta i nie wdrapała na trampolinę. Dlatego cieszę się, że jestem z 1971 roku. Ta data mnie dziś boli z innych powodów, ale miałam chyba fart, że zaczęłam przed tym wszystkim, co dzieje się dzisiaj.

Szczęściara?

- Zdecydowanie. Bardzo sobie cenię, że dorastałam w okresie, w którym mieliśmy niewiele i trzeba było użyć wszelkich zasobów wyobraźni, by się bawić. A bawiliśmy się bez opamiętania przy użyciu kijka, cegły i koniczyny narwanej w polu. Potem przyszło nowe i można było lizać świat. Jedni lizali bardziej, inni mniej.

Mam teorię, że te trudne czasy ochroniły mnie przed tym, żeby nie zwariować w tych łatwych. Młodość mnie zaimpregnowała przed obłędem, w który wielu popadło, kiedy wszystko nagle stało się dostępne.

Kiedyś było lepiej?

- Nie, nie chcę popadać we wspominki dawnych czasów, bo żyję i korzystam z tego, co jest teraz. Chcę tylko powiedzieć, że z dzisiejszej perspektywy czuję, ile dobrego dało mi urodzenie się w tamtych czasach, o których mój syn uczył się w szkole.

Niemal wszyscy muzycy, którzy zaczynali kariery w Polsce na początku lat 90., gdzieś zniknęli. Ty i Hey jesteście nadal. Mało tego, macie się znakomicie. Jak to możliwe?

- Po prostu mierzymy siły na zamiary i wiemy, do czego się nadajemy. Wolę uprawiać rzetelnie swoją małą działeczkę, niż silić się na hektary. Nie chcę dokupować. Wolę wykorzystywać potencjał mojej ziemi.

A gdybym ci dołożył jednak trochę hektarów, pomocników i nowoczesny traktor z obietnicą potężnych zbiorów?

- Nie potrzebuję twoich hektarów i traktorów, bo jestem też ambitna. Chcę sama, chcę się ubrudzić, chcę się zmęczyć. Pozwolisz, że zostanę z moim koniem i pługiem. I nie chcę też ludzi, których mi podeślesz, bo lubię brać odpowiedzialność za współpracowników, wybierając ich na własną rękę.

Nie przerażają mnie trudne momenty i porażki. Wiem, że jak jest fajnie, to musi być też niefajnie. Choćby po to, byśmy docenili te dobre momenty. Hey działa nieprzerwanie od 23 lat, bo nauczyliśmy się doceniać wiele rzeczy: cieszą nas sukcesy, nie obrażamy się na publiczność, że nie kupiła 100 mln sztuk którejś z naszych płyt, mamy szacunek dla naszych fanów i jesteśmy wdzięczni, że możemy ciągle grać. To jest absolutnie odlotowe, że nasza publika dorastała razem z nami i teraz przyprowadza na koncerty swoje dzieci, a one chcą się załapać na to, co im proponujemy.

No właśnie. Jest nowe pokolenie fanów, które kupuje wasze płyty i przychodzi na koncerty. Czy zastanawialiście się kiedyś, jak do nich dotrzeć?

- Nigdy, bo nie ma na to wzoru, choć znam ludzi w naszej muzycznej branży, którzy nieustannie próbują go odkryć - wzór na metodę pozostania na zawsze na topie. Mało tego, to zwykle prowadzi do katastrofy. Myślenie - może nutka w prawo albo w lewo, może będzie przebój, może w radiu to zagrają, może się sprzeda lepiej - jest nam kompletnie obce. Wbrew temu, co nam się powszechnie wmawia, ludzie nie są idiotami.

Często słyszałaś, że to, co robisz, jest za trudne?

- Głównie od ludzi, którzy nie są naszymi słuchaczami. Od tych, którzy decydują: przedstawicieli firm fonograficznych, sprzedawców muzyki, czasem dziennikarzy. Mówili nam nieraz, że za niszowe, że bez sensu, że nie pójdzie. A ja zawsze uważałam, że w sztuce, w muzyce nie chodzi o to, by się sprzedawała. Nie wolno myśleć, że pierwszym celem sztuki jest przyniesienie zysku. Najważniejsze jest, żeby zrobiła coś z ludźmi, coś im dała. Potem, jeśli okaże się, że ona coś daje, to ludzie jej łakną. Jeśli łakną, to są w stanie wysupłać ze swoich portfeli wcale nie mało groszy, by sztuką się otoczyć. Pieniądze są dodatkiem, że tak powiem nieśmiało.

Nieśmiało mówisz, nieśmiało wychodzisz na scenę. Lata w show-biznesie, a ty nadal nieśmiało.

- Inaczej nie umiem. Nieśmiałości pozbyć się nie potrafię. Przysięgam ci, że nadal przed każdym koncertem umieram z lęku, ze wstydu, z niemożności. Przez pewien czas mnie to wyczerpywało i próbowałam znaleźć metodę, jak się tego pozbyć, ale potem stwierdziłam, że kim bym była, gdybym moją nieśmiałość straciła? Dlaczego mam walczyć z czymś, co jest naturalne? Poza tym, to paradoksalnie powoduje, że bardzo szanuję tę robotę.

Wyjścia przed ludzi należy się bać, bo jest to za każdym razem wstrząsające doświadczenie. Wiem, że są takie szkoły, które mówią, że trzeba wyjść na scenę pewnie, przebrać się 12 razy i zrobić spektakularny show. Ja nie hołduję tej zasadzie. Może to błąd, a może jednak ludzie by mnie takiej nie chcieli. Może wolą mnie po prostu taką, jaką jestem. Kiedy wychodzę na scenę, mówię: - Przepraszam, że jestem dnem choreograficznym i konferansjerskim. Naprawdę przepraszam. Ludzie wtedy myślą sobie, że fajna ta dziewczyna, że tak przeprasza, bo sami to widzą, że choreograficzne dno. I potem jest już fajna zabawa, strach znika.

Lepiej nie ściemniać. Wolę powiedzieć szczerze: - Słuchajcie, nie wyrobiłam się z odchudzaniem. I ludność już nie chce mi w komentarzu napisać "ta gruba świnia", bo ja to wiem: - Sorry, nie wyrobiłam się. Próbuję. Walczę. Może kiedyś.

Ktoś o tobie napisał, że jesteś grubą świnią?

- No jasne. I starą. "Stara, gruba świnia" - tak to chyba brzmiało. I głupia. "Stara, gruba, głupia świnia". Jakoś tak.

Czyli polski hejt puka też od czasu do czasu do twoich drzwi.

- Tak, ale muszę przyznać, że rzadko. Nie przywiązuję też do tego zbytniej wagi, bo uważam, że te nieraz nieprawdopodobnie ohydne komentarze nie dotyczą ludzi, o których są pisane, ale piszących. Chyba przynoszą piszącym chwilową ulgę. I oczywiście, ja mogę się tym nie przejmować, ale są tacy, którzy przejmują się bardzo. Słowa mogą ranić, a nawet zabijać. Słowa dużo ważą. Z tego też powodu nie wypowiadam się publicznie na każdy temat, bo łatwo jest powiedzieć spontanicznie coś, co spowoduje konsekwencje, za które niekoniecznie chcę brać odpowiedzialność.

Aktorki, z którymi robiłem wywiady, mówiły mi często, że bardzo trudną granicą było dla nich skończenie 40 lat. Dla ciebie również?

- Nie, dla mnie to był cudowny moment. Kończąc 40 lat, postanowiłam głęboko w sercu rozstać się ze wszystkim, co mi szkodzi. Pogodziłam się ze wszystkimi, z którymi chciałam się pogodzić, i od razu zaczęło mi się lepiej żyć. Bardzo to wszystkim polecam.

Natomiast jeśli chodzi o aktorki, to główny kłopot polega chyba na tym, że nie pisze się dla nich ról. A szkoda, bo lubiłabym takie role oglądać. Pewnych historii młoda dziewczyna po prostu nie opowie.

A ty jak się czułaś jako aktorka?

- Błagam cię! Ja nie byłam aktorką! Śpiewałam tylko!

Wystąpiłaś w zeszłym roku w spektaklu Mai Kleczewskiej "Cienie. Eurydyka mówi", koprodukcji Teatru Polskiego w Bydgoszczy i Teatru IMKA w Warszawie. Jak zareagowałaś na tę propozycję?

- Byłam bardzo podekscytowana i przerażona. Podekscytowana, bo to Maja Kleczewska, i przerażona, bo miałam się znaleźć w świecie, którego w ogóle nie znałam. Z jednej strony cieszyłam się jak dziecko, bo lubię nowe, a z drugiej bałam się wyjścia na scenę.

Spektaklu nie można zatrzymać tak jak koncertu. Na koncercie, kiedy się zatnę, mogę zrobić pauzę, uśmiechnąć i powiedzieć: - Dobra, sorry, jeszcze raz. W teatrze nie mogę, bo spektakl idzie dalej. W dodatku koncertowo jestem z moimi kolegami, których znam jak łyse konie i kocham. Oni mi wszystko wybaczą. A teatralnie jestem elementem obcej mi dotychczas maszynerii. Wyobrażasz sobie, że wszyscy wykonują precyzyjnie swoje zadania, a ja się nagle wykładam? Jezu! Umarłabym chyba ze wstydu, gdybym podczas spektaklu zapomniała tekstu albo upadła.

Polubiłaś świat teatralny?

- Spodobał mi się, nie powiem. Odkrywałam go jak mała dziewczynka. Myślałam na przykład, że spektakl powstaje rok. A kiedy Maja zadzwoniła do mnie z propozycją, do premiery było sześć miesięcy. No dobra, myślę sobie, może ona jest taka szybka. Spodziewałam się, że dostanę jakieś instrukcje, co mam robić - że tu siadam, tu stoję, a tędy wchodzę - a tu nic takiego się nie dzieje! Kiedy poszłam na pierwszą próbę stolikową (było to jakieś półtora miesiąca przed premierą), myślałam, że zwariuję. Tekst się nadal tworzy. Elfriede Jelinek pisze, Karolina Bikont tłumaczy, a Maja Kleczewska składa to w całość. Za sześć tygodni premiera, a tu wszystko w proszku. Czy oni się nie denerwują?

Aż tu nagle wydarza się coś magicznego. Wszystko zaczyna się składać w całość. Niesamowite było oglądanie, jak Maja pracuje z aktorami. Myślałam, że reżyser jest zamordystą. A ona dopuszcza, pozwala, rozmawia. Aktorzy współtworzą spektakl, rzucają jakieś propozycje, a ona sprawdza w skupieniu, czy to się nada, czy też nie. Miałam poczucie, że nie ma dla nich rzeczy niemożliwych.

Teatralny świat docenił twój udział w spektaklu. A muzyczny?

- Przychodziło sporo fanów i znajomych. Koleżanki aktorki też.

Twoja przyjaciółka Agata Kulesza była?

- Oczywiście. I jak to profesjonalna aktorka, dała mi potem sporo rad. - Wiesz, tu jesteś spoko, ale tutaj powinnaś bardziej na chłodno. Tak będzie lepiej - mówiła Agata, a ja skrupulatnie wszystko odnotowywałam.

Praca w teatrze była dla mnie naprawdę niezwykłą przygodą i o tyle bezpieczną, że robiłam to, co na koncertach. Śpiewałam. Z tą różnicą, że na koncertach nigdy nie przebierałam się tyle razy co w spektaklu. W trasę jadę zwykle z jedną plandeką, którą na siebie nakładam. Potrafię w jednej plandece występować przez pięć sezonów, dlatego współczuję babkom, które mogą się publicznie pokazać w swojej plandece tylko raz. To jest straszne. Co z tym potem robić? Ile one muszą mieć wieszaków?

Lubisz jeździć do Szczecina?

- Bardzo, ale nie mogę jeździć tak często, jak bym chciała. To 550 km z Warszawy, a ja mam jednak życie. W weekendy gram koncerty, a w tygodniu przystępuję do obowiązków domowych (pranie, gotowanie i sprzątanie). Mam też syna, który jest już dorosły, ale ja nie przyjmuję tego do wiadomości i muszę mieć baczenie. Lubię być przy obejściu, więc do Szczecina docieram dwa, trzy razy w roku.

Ostatni powrót był przyjemny?

- I to jak. Wiązał się z koncertem w absolutnie niezwykłym budynku szczecińskiej filharmonii, gdzie nagraliśmy naszą płytę "Hey w Filharmonii. Szczecin Unplugged".

Filharmonia w twoim rodzinnym mieście została uznana niedawno za najpiękniejszy budynek, jaki powstał w zeszłym roku w Europie, zdobywając nagrodę im. Miesa van der Rohe. Jak tam zawędrował Hey?

- I my, i dyrektorka filharmonii Dorota Serwa wpadliśmy jednocześnie na ten sam pomysł. Pani dyrektor chciała otworzyć kierowaną przez siebie instytucję na niestandardowe, jak na takie miejsce, wydarzenia. Przyszedł jej do głowy Hey. A my, zupełnie niezależnie, byliśmy od półtora roku w trakcie trasy z naszym materiałem unplugged i pomyśleliśmy, że fajnie by było go zarejestrować. W taki oto sposób trafiliśmy do tego obłędnego budynku, który już z zewnątrz robi wielkie wrażenie, a wewnątrz zupełnie urywa łeb.

Element szczeciński na waszej płycie to nie tylko budynek.

- Nie, to także, a może przede wszystkim cudowni filharmonicy szczecińscy, których zaprosiliśmy do poszerzonego o kwiat polskiej muzyki składu Heya. Bardzo dobrze zrobiło nam dołączenie innych ciał, innych umysłów, innych energii. Na etapie produkcji wsparło nas też miasto Szczecin. A ja tak się przejęłam tymi koncertami, które rejestrowaliśmy na płytę, że się kompletnie pochorowałam. Pierwszy koncert poszedł, drugi trzeba było przełożyć, bo publiczności należy zawsze dać maksimum swoich możliwości.

Praca nad albumem studyjnym to mniejszy stres?

- Na pewno większy komfort, bo można ciągle poprawiać. Ale z drugiej strony nie umiem powiedzieć, czy dla słuchacza lepszy jest album nagrany w studiu, czy jak w przypadku ostatniej płyty - na koncercie, bo kiedy człowiek nieustannie poprawia, to coś gubi. Dlatego kiedy nagrywamy płytę i się wysypię przy ostatnim słowie, to go później nie dogrywam, tylko śpiewam całość od początku.

"Hey w Filharmonii" to płyta, która powstawała bez napięcia. Nie napinamy się też przy jej promocji. Uznaliśmy, że damy jej żyć własnym życiem. Niech trafi do tych, do których powinna. To taka nasza przyjemnostka.

Piszesz teksty jak kiedyś czy coś się zmieniło?

- Zmieniło się jakieś siedem lat temu. Przestałam pisać na ostatnią chwilę i mam inny stosunek do pisania. Nie czekam na wenę, muszę się napracować. Doceniłam więc wartość wysiadywania. Narzucam sobie rygor kilkugodzinnej pracy z przerwą na kawę i siku. Podoba mi się to umordowanie nad słowem.

Lubisz, jak twoje tekst śpiewają inni?

- Lubię, ale rzadko śpiewają.

Byłem niedawno na koncercie Stanisławy Celińskiej, która śpiewała twój kawałek "Do rycerzy, do szlachty, do mieszczan". Na jej ostatniej płycie "Atramentowa" śpiewacie go razem.

- Stanisława jest niemożliwa. Mogłabym ją jeść łyżkami. To, co zrobiła z tym kawałkiem, jest absolutnie cudowne. Ma niezwykłą barwę głosu i wyczucie do interpretacji, więc nasze wspólne nagranie było wielką przyjemnością. Stanisława w pełni oddała to, co chciałam, by ten utwór mówił. Mistrzyni.

A ty czego teraz słuchasz?

- Niczego. I to z dwóch powodów. Pierwszy jest prozaiczny - popsuł nam się w domu gramofon. Drugi jest zasadniczy - pracujemy nad kolejną płytą Heya i unikamy wpływów. Skupiamy się na pracy, bo musimy naszym fanom dać nowy materiał. Szczególnie tym, którzy podążają za nami na wszystkie koncerty. Kiedy ich widzę, to zawsze mówię: - A co z waszymi maturami dzieci? Oni odpowiadają, że pozdają. Wtedy już się tak nie martwię, ale ich rodzice pewnie nas nienawidzą.

Jestem bardzo podekscytowana pracą nad nowym materiałem, bo to znaczy, że nie pokryłam się jeszcze pleśnią, mchy i paprocie mnie nie porosły. Trzeba ciągle tworzyć.

I dbać o markę.

- A wiesz, że nigdy tak o sobie nie myśleliśmy. Nigdy. Może dlatego Hey istnieje tak długo. Gdybym wyczuła, że kalkulujemy, że robimy to ze względów merkantylnych, natychmiast rozwiązałbym zespół. I to bez planu B. Ale ja żadnej pracy się nie boję, więc coś bym dla siebie wymyśliła.

To, że najważniejsza jest dla nas muzyka, wiedzieliśmy od początku. Kiedy firma już w latach 90. mówiła nam, że jakaś piosenka nie jest fajna, że musimy coś zmieniać, od razu powiedzieliśmy, że nie ma takiej możliwości. Mogli nam kazać iść do jakichś programów albo robić sesje fotograficzne do dziwnych magazynów, ale ingerować w warstwę artystyczną już nie. Byliśmy młodzi i głupi, ale to wiedzieliśmy już wtedy. I to, że musimy szanować naszą publiczność, ale się jej nie podlizywać. Zawsze chcieliśmy dawać ludziom najbardziej szczerą i uczciwą muzykę, jaką mogliśmy w danym momencie stworzyć. I do dziś w tej sprawie nic się nie zmieniło.

***

Katarzyna Nosowska. Urodziła się w 1971 roku w Szczecinie. Jest jedną z najważniejszych postaci polskiej sceny muzycznej. Liderka i wokalistka zespołu Hey, autorka tekstów i kompozytorka, nagrywa także płyty solowe. Występowała gościnnie na albumach i koncertach wielu wykonawców. Jest laureatką kilkudziesięciu nagród, m.in. Fenomenu "Przekroju", Paszportu "Polityki" i ponad 20 Fryderyków (solo i z zespołem). W 2014 roku wystąpiła w spektaklu "Cienie. Eurydyka mówi" w reżyserii Mai Kleczewskiej, koprodukcji Teatru Polskiego w Bydgoszczy i Teatru IMKA w Warszawie. Autorem muzyki do spektaklu jest Paweł Krawczyk, kompozytor i gitarzysta, prywatnie partner artystki. Ostatnio wydała z zespołem Hey drugą płytę unplugged "Hey w Filharmonii. Szczecin Unplugged". Obecnie zespół pracuje nad kolejną płytą studyjną, która ma się ukazać jesienią. Ma syna Mikołaja. Mieszka na warszawskim Mokotowie.

***

Mike Urbaniak. Dziennikarz kulturalny, krytyk teatralny, autor rozmów z wybitnymi postaciami polskiej kultury, głównie teatru. Pisze też o współczesnym Izraelu i tematyce LGBT. Jest stałym współpracownikiem "Wysokich Obcasów" i weekendowego magazynu Gazeta.pl. W Polskim Radiu RDC prowadzi autorskie programy: "Pan od kultury" i "Homolobby" (w duecie z Maciejem Nowakiem), a w Instytucie Teatralnym cykl spotkań "Moja historia" ze znakomitymi postaciami polskiej sceny. Pisze bloga panodkultury.com.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji