Zagmatwane czary
Parę lat temu znajomy zabrał ze sobą kilkuletniego synka do warszawskiego Teatru Wielkiego na uroczą, późnoromantyczną operę niemiecką "Jaś i Małgosia" Engelberta Humperdincka. Jako, że tato brał udział w przedstawieniu chłopczyk zmuszony był do całkowicie samodzielnej percepcji. Zapytany później o wrażenia po krótkiej, pochwalnej zresztą recenzji, raptem zadał zaskakujące swą logicznością pytanie: "A czemu nie było Jasia?". Partia ta, w dziele Humperdincka jest oczywiście przeznaczona na głos żeński.
Realizatorzy przedstawień w teatrach dramatycznych mają w podobnej sytuacji znacznie mniej kłopotów. Dobiorą do roli dzieci najmłodziej wyglądających artystów i w porządku. W operze, dla głosu czyni się częste kompromisy, z wieku, tuszy i - jak się okazuje - również płci. Z pewnością nie ułatwiają one najmłodszym odbiorcom śledzenia akcji.
W "Dziecku i czarach" Maurice'a Ravela pułapek jest jeszcze więcej. Śpiewają tu nie tylko ważki, słowiki, nietoperze i żabki, ale również drzewa i ogień a także meble i zegar. Przyznam, że na bytomską premierę szedłem pełen obaw. Podejrzewałem, że zespół nasz, nie przyzwyczajony do wykonywania tego rodzaju muzyki o subtelnym, impresjonistycznym kolorycie, poniesie w swoim eksperymencie klęskę. Sądziłem również, że niepowodzenie muzyczne zrekompensuje sama inscenizacja, której autorem jest znany specjalista od widowisk dla dzieci Jan Dorman. Tymczasem rzeczywistość okazała się całkowicie odmienna.
Pod względem muzycznym przedstawieniu przygotowanemu przez Napoleona Siessa nie można niczego zarzucić. Za przekazanie przez bytomską orkiestrę błyskotliwej ravelowskiej instrumentacji należą jej się same pochwały. Nawiasem mówiąc, w dwu fragmentach zespół nasz zastępuje, nie wiadomo dlaczego bo nie tłumaczą tego przekonywająco względy inscenizacyjne, taśma z francuskim nagraniem. Również i chór, oraz większość solistów z dużym powodzeniem wywiązuje się ze swoich, tak odmiennych niż zazwyczaj obowiązków artystycznych. Partie dziecka znakomicie śpiewa Katarzyna Łubińska. Młodziutki wiek artystki znacznie ułatwia akceptację tej postaci przez dorosłych. Czy jednak dzieci również widzą w niej małego chłopca - to już inna sprawa. Z szeregu epizodów wymieńmy świetną Izabellę Jasińską-Buszewicz, która doskonale wykonuje subtelną partię księżniczki, Gabrielę Kściuczyk i Feliksa Widerę w dowcipnym, opartym na rytmach zaczerpniętych z muzyki rozrywkowej, duecie filiżanki z czajnikiem, oraz Czesława Gałkę w dwu rolach: fotela i drzewa. Dobrze wykonanych partii jest w tej realizacji znacznie więcej; nie wymieniam ich jedynie z braku miejsca.
Jeżeli natomiast chodzi o reżyserię, to Jan Dorman nie uniknął wspomnianych wyżej pułapek. Na widowni co chwilę słychać dziecięce szepty. "Kto to? Co się stało?". Jednak zdezorientowani rodzice nie bardzo potrafią odpowiedzieć swoim pociechom. Rozpoznanie bytomskich zwierzątek stanowi nie lada szkopuł. Nie ułatwiają go, ani dykcja artystów, ani stroje. Także i zamieszczona w programie treść libretta nie zawsze służy pomocą. Śliczne zdanie opisujące zniszczone przez złe dziecko tapety: "Nie ma już czerwonego koziołka i różowego jagniątka, ani niebieskiego pieska" nie znajduje żadnego odzwierciedlenia na scenie. Zamiast "schodzących" z owych tapet pasterek i pasterzy wkracza procesja biskupów w infułach. Biskupi, to co prawda również pasterze, ale nie sądzę, by tak wyobrażała sobie tę scenę autorka libretta francuska pisarka Colette, jak również i sam Ravel, jako że muzyka tego epizodu pozbawiona jest jakichkolwiek współbrzmień kościelnych. Gdyby chociaż brak komunikatywności scenografii został zrekompensowany urodą samej plastyki - przynajmniej nasze oczy odczuwałyby radość. Tak jednak nie jest. Pomysły pani scenograf są często dość tandetne - do najgorszych należą zjeżdżające w scenie zaczarowanego ogrodu klatki z okropnymi, czarno-białymi (!) fotografiami dziewcząt pokazujących ząbki w uśmiechach zaczerpniętych z prospektów reklamowych, czy też kabaretowy (dzieci, jak wiadomo najlepiej odbierają erotyczny wdzięk takowych strojów) kostium ognia. Nie wiem co autorka scenografii Małgorzata Bundzewicz ma do kreującej rolę ognia Renaty Rentowskiej, ale postąpiła tu, jak najbardziej nieżyczliwa przyjaciółka artystki. Tej drugiej doradzałbym równie perfidną zemstę. Do nielicznych, udanych scen należy duet filiżanki z czajnikiem, oraz taniec kotów - choreografia widowiska jest dziełem Henryka Konwińskiego.
Przedstawienie jest adresowane do dzieci, mam jednak wątpliwości, czy słusznie. Mam również wątpliwości, czy powinni je oglądać dorośli, skoro piękną muzykę Ravela, a więc to, co jest największym atutem dzieła i realizacji słuchamy wśród nieustającego szmeru dziecięcej widowni. W 1968 roku widziałem polską prapremierę "Dziecka i czarów" w Poznaniu. Niewiele pamiętam z tej inscenizacji, chyba była czytelniejsza. Do dziś jednak nie mogę zapomnieć jednego - wzbogacającej scenę w zaczarowanym ogrodzie wstawki baletowej. Była nią "Pawana na śmierć infantki" tegoż kompozytora w przepięknej choreografii Conrada Drzewieckiego. Trzecią moją wątpliwością po premierze bytomskiej jest to, czy po 15 latach w ogóle coś z niej zapamiętam.