Bez suflera
Beckett postarzał się. Wywarł ogromny wpływ na estetykę współczesnego teatru, jego pomysły weszły do potocznej świadomości i zostały na liczne sposoby przetworzone, a czasami wyeksploatowane i odrzucone. Na scenach oglądamy dzisiaj ich potomstwo i to nawet nie w pierwszym pokoleniu. Podobnie filozofia tych dramatów nosi na sobie widoczny dziś znak czasu, jest wyrazem - zresztą znakomitym - spojrzenia na świat sprzed ćwierć wieku. Czuje się już dzisiaj odległość tych lat.
Czy wobec tego nie należy grać Becketta? Nic podobnego. Jest na to zbyt dobrym pisarzem. Po prostu jego twórczość znalazła się w tym niekorzystnym położeniu, że straciwszy walor świeżości, nie została zweryfikowana jako ponadczasowa klasyka. Jest przy tym w dwuznacznej sytuacji "wczorajszej awangardy".
Realizując którykolwiek z tych dramatów na scenie trzeba być bardzo ostrożnym i mieć dużo krytycyzmu. Trzeba znajdować nowe możliwości interpretacyjne, próbować różnych punktów widzenia - sprawdzać i wypróbowywać ten tekst przez cały czas (co nie oznacza oczywiście grania "wbrew tekstowi" czy orgii pomysłów reżyserskich). Ustalać, na ile Beckett jest żywotny i jaka jest jego rzeczywista ranga.
Łatwo jest znaleźć uzasadnienie dla wystawienia "Ostatniej taśmy Krappa". W teatrze broni się ona jako popisowa solówka dla aktora, który musi utrzymać uwagę publiczności przez czterdzieści minut. Operuje przy tym dwoma, skonfrontowanymi ze sobą planami głosu, z mnóstwem dodatkowych efektów. Jest to po prostu utwór wirtuozerski, rola, o której, jak przyznaje się w programie Tadeusz Łomnicki, myśli się przez wiele lat. Gorzej jest z "Komedią". Postacie z "uziemionymi" twarzami, zamknięte w urnach, unieruchomione, "nierozporządzalne", niezdolne do porozumienia i interakcji, nawet scenicznej, kolejno wypowiadają beznamiętnie swoje teksty, pobudzone światłem szperacza. To bardzo już zużyte środki i na pewno trzeba je, wspomóc, żeby mogły być funkcjonalne. Wspomóc je można zaś przede wszystkim przez techniczną perfekcję, uświadomienie sobie wszystkich właściwości i skutków przyjętej konwencji, opanowanie jej i użycie też jako swego rodzaju znaku.
Przy tak statycznej sytuacji na scenie (jedynym ruchem jest ruch reflektora) na odbiorcę oddziaływać ma głównie tekst. Sposób podania tekstu decyduje w tym wypadku o kształcie przedstawienia. "Komedia" jest napisana bardzo precyzyjnie, w formie niemalże partytury muzycznej. Liczne wskazówki wykonawcze autora dowodzą, że przykłada on wielką wagę do tej strony wykonania. Reflektor nie tylko wydobywa zeznania od postaci scenicznych, jest także dyrygentem chóru. Tekst musi być mówiony w sposób precyzyjny, dopracowany w szczegółach, wyrafinowany nawet.
Tej orkiestracji zabrakło w Teatrze Studio. Na przedstawieniu premierowym aktorzy po prostu nie umieli tekstu, często rozlegało się więc umówione rzężenie i słychać było głośny szept suflera. A kiedy wszystko szło gładko, było to zbyt naturalistyczne, za mało symfoniczne, w tym naturalizmie nieporządne, często nieczytelne z powodu niedostatecznego zgrania całej trójki i złego opanowania roli. Osoba pobudzona nagle światłem reflektora wygłaszała swoje z rzeczywistym (nie scenicznym) pośpiechem. Dużo było pobocznych gierek, stwarzających kulminacje tanim kosztem ("łódeczka" Łomnickiego). W rezultacie na podstawie samego przedstawienia specyfika formy dramatu była trudna do odgadnięcia. Można o niej było dowiedzieć się z programu.
W "Ostatniej taśmie" znalazły się znakomite momenty. Stare, zużyte magnetofony, jak ten używany w przedstawieniu, wydają po włączeniu do sieci dość głośny, jednostajny odgłos. Ten dźwięk Łomnicki bardzo dobrze ograł. Widać było, że dla Krappa jest znakiem swoistego sacrum, że łączy się z najważniejszymi chwilami szukania i formułowania sensu swojej egzystencji. Znakomita była reakcja Krappa na jego nagrane wybuchy egzaltacji, starcze krzątanie się wokół magnetofonu, w całej grze widziało się wielką techniczną sprawność. Jednak Krapp nie zadowalał. Nieudany był całkowicie "drugi plan" głosu - scena na łódce nie może być opowiedziana techniką aktora-profesjonalisty, czytającego w radio odcinek powieści. Miałem wrażenie, że tego właśnie słucham. Sprawna dykcja, odpowiednia do tekstu modulacja głosu, rutyna. A przecież to najpiękniejsza chwila życia Krappa. W tym jest spokój, ale ekstazy i najgłębszego ukojenia.
Rola nie była jednolita. Tutaj także były pomysły na poszczególne gesty, znakomite etiudy, jak np. jedzenie bananów. Każdy z widzów miał ochotę na te banany i Łomnicki umiał to wykorzystać. Cała ta długa scena była rodzajem ekspozycji, nie rozbijała toku akcji. Początek "Ostatniej taśmy" zapowiadał znakomite przedstawienie. Później jednak za dużo już było i tego starczego dreptania, i tych powtarzających się gestów. Dlaczego czymkolwiek Krapp rzuca, musi to robić w tym samym kierunku i w ten sam sposób? Bardzo teatralnym gestem? Przecież poza tym jest realistyczny. Po to żeby pełniej wykorzystać przestrzeń sceniczną i ożywić obraz? Przecież czuło się, że tylko po to.
I jak jest właściwie z tym realizmem? Przerywany jest wtrętami czystej groteski. Jak w końcu potraktowany jest Krapp?
Rola nie jest rozwijana konsekwentnie, nie robi też wrażenia kulminacja. Przedstawienie było poprawne. Łomnicki w roli Krappa - dobry. Po tak wybitnym aktorze można jednak spodziewać się dużo więcej. W przedstawieniu widoczny był wielki pietyzm wobec tekstu, dbałość, by nie naruszyć ducha ani litery. To chyba głównie krępowało reżysera. Wydaje się, że Antoni Libera, od lat już zajmujący się tłumaczeniem i popularyzacją Becketta w Polsce (co oscyluje, z przyczyn wymienionych na wstępie, między rzetelną robotą filologa-anglisty a spóźnionym nieco posłannictwem), oddałby lepszą przysługę swemu mistrzowi, podchodząc do jego dzieł z większym dystansem.