Artykuły

Libera

Byłem ostatnio na dwóch wernisażach: Jana Lisa, i Jacka Damięckiego, znanych i cenionych, choć nie zabiegających o łatwy poklask i tanią popularność. Celem oby­dwu nie jest ani kariera, ani też pieniądze; tworzą przede wszyst­kim dla siebie, z własnej, we­wnętrznej potrzeby. Swe prace pokazują rzadko i raczej nie­chętnie grupie przyjaciół i zna­jomych. O tym, co widziałem na tych wernisażach, napisać by pe­wnie można sporo; mnie, czło­wieka z zewnątrz, na równi z dziełami zafascynowali ich auto­rzy: pasja, z jaką opowiadali o swoich dokonaniach, oddanie te­mu, co robią i niezwykła dzie­cięca - rzec by można - wrażliwość. Oni po prostu - mimo sześciu krzyżyków na karku - wciąż wierzą jeszcze, że sztuką można zbawić świat.

Patrzyłem z podziwem na tych dwóch niemłodych już męż­czyzn, niewiele brakowało, a pod­szedłbym i dotknął ich, podob­nie jak wierni wyciągający ręce ku szatom papieża w nadziei, że i na nich spłynie charyzma świą­tobliwej osoby. Skąd ta fascy­nacja (by nie rzec: egzaltacja), nie licująca raczej z godnością krytyka? Chyba przede wszyst­kim stąd, że ludzi podobnego formatu w środowisku teatral­nym spotykam raczej rzadko. Co prawda, z twórcami teatralnymi mam bezpośrednio niewiele do czynienia; aktorów oglądam schowanych za rolami, reżyse­rów i scenografów nie widuję w ogóle - jedynie ich dzieła. Ale to przecież wystarczy. Te dziesiątki przedstawień o niczym i dla nikogo, a także zamykane pod byle pretekstem teatry, pustoszejące coraz bardziej wi­downie, rozpadające się zespoły, nie kończące się środowiskowe spory - aż nadto dobrze mó­wią nam o tym, jak jest.

Znużenie i rozczarowanie te­atralną codziennością podykto­wały mi w poprzednim odcinku moich "Tygodnikowych" wynu­rzeń życzenia na Nowy Rok. Mu­szę przyznać, że dziś, gdy emo­cje opadły (być może dlatego, że zrobiłem sobie krótki urlop od teatru), te moje nawoływania pod adresem aktorów, reżyserów czy scenografów - domaganie się od nich pasji i zaangażowa­nia - wydają mi się cokolwiek naiwne. Będzie jak ma być, re­cenzent ma tu najmniej do po­wiedzenia. Więc zamiast wes­tchnień i pobożnych życzeń - tym razem przykład pozytywny. Konkretnie mówiąc: ktoś, dla kogo - podobnie jak dla przy­wołanych przed chwilą mistrzów sztuk pięknych - praca i twórczość, mówiąc górnie, sposo­bem na życie.

Człowiek, o którym myślę, nie jest ani aktorem, ani reżyserem, scenografem czy też dramatur­giem. Przynajmniej z formalne­go punktu widzenia. W teatrze działa na prawach amatora. Z zawodu jest filologiem, anglistą, z powołania - propagatorem twórczości Samuela Becketta, jej najwybitniejszym w tej części świata - taka jest moja opinia - znawcą. Dla Antoniego Libery (myślę, że niektórzy z Czytelni­ków zorientowali się, że o nie­go mi właśnie chodzi), przygo­da z teatrem nie jest ani prze­lotnym romansem, ani też gwał­townym i namiętnym uwiedze­niem, lecz jednym ze sposobów wiodących do lepszego poznania twórczości genialnego Irlandczy­ka. Potwierdza to zresztą chro­nologia translatorsko-teatralnych poczynań Libery. Tłumaczenie Becketta zaczęło się dla niego od reżyserowania jego sztuk. Nim opublikował swój pierwszy przekład, wyreżyserował w 1980 roku na scenie Teatru Nowego w Poznaniu dwie sztuki Be­cketta - "Tamtym razem" i "Nie ja" - wówczas jeszcze w cu­dzych transkrypcjach. "Lekcja teatru" stała się podstawą "lek­cji przekładu" (takiego określe­nia używa "Libera pisząc o swych tłumaczeniach). Wnioski, jakich dostarczyła ta lekcja, spowodo­wały m.in., że swą własną wer­sję "Tamtym razem" ("That Ti­me"), Libera zatytułuje inaczej: "Wtedy, gdy".

Dalszym etapem badań nad Beckettem w laboratorium tea­tru były realizacje następnych sztuk, przygotowane ze studen­tami warszawskiej PWST na po­czątku lat osiemdziesiątych - już we własnym przekładzie. Myślę, że miejsce to (szkoła te­atralna) wybrane zostało nie­przypadkowo. Specyfika szkolnej sceny, gdzie za pomyłki nie pła­ci się tak słono, jak w "praw­dziwym" teatrze, podobny sta­tus wszystkich współtwórców spektakli - zarówno studenci, jak i kierujący nimi reżyser by­li wszak ludźmi uczącymi się, sprawdzającymi dopiero swe możliwości - wszystko to sprzy­jało doskonaleniu reżyserskich, a przede wszystkim translator­skich umiejętności; pozwalało zbadać, czy wyrażona po polsku myśl Becketta wytrzymuje pró­bę sceny. Dopiero po tym do­świadczeniu Libera zdecydował się na opublikowanie w "Dialo­gu" swych przekładów. Dopiero przekonawszy się, że droga, którą idzie, jest właściwa - podjął się kolejnych realizacji teatral­nych; tym razem na zawodowej scenie i z aktorami-zawodowca­mi w pełnym znaczeniu tego sło­wa.

Bywalcy Teatru Studio pamię­tają zapewne przygotowany w Malarni z okazji 80-lecia uro­dzin pisarza tryptyk Beckettow­ski. Złożyły się nań: "Komedia" i "Ostatnia taśma", "Nie ja", "Kroki" i "Kołysanka" oraz "Ka­tastrofa" i "Końcówka". Cykl ten miał być kontynuowany, ale reżyser nie mógł się dogadać z dyrektorem czy też odwrotnie - dziś to już nieważne - i współ­praca urwała się. Jakiś czas po­tem usłyszałem, że Libera rea­lizuje w telewizji miniatury Becketta, napisane z myślą o szklanym okienku. Gdy już spektakl powstał, zaczął się problem, kiedy go pokazać i czy w ogóle pokazać, skoro z góry wiadomo było, że nie moż­na liczyć na tzw. wysoką oglą­dalność. Początkowo myślano o kwietniu (rocznica urodzin Be­cketta), potem była mowa o je­sieni. W rezultacie Beckettow­skie miniatury ("Ej, Joe", "Trio widm", "...jak obłoki..." i "Nacht und Traume") zaserwowano nam niespodziewanie w połowie grud­nia, pod szyldem Studia Teatral­nego Dwójki, późnym wieczo­rem, gdy większość widzów albo spała, strudzona przedświąteczną gonitwą, albo zajęta była opra­wianiem wigilijnego śledzia.

Kto telewizji tego wieczoru nie oglądał lub, jak niżej podpisany, włączył się w ostatniej chwili (na szczęście kilka mie­sięcy wcześniej reżyser pokazał mi swój spektakl na wideo), niech żałuje, bo było to jedno z ważniejszych zdarzeń teatral­nych minionego roku - nie tyl­ko, gdy idzie o Teatr Telewizji. Realizacja ta dowiodła tyleż ge­niuszu dramaturgicznego samego Becketta, co mistrzostwa i kom­petencji Antoniego Libery jako tłumacza i reżysera.

Wkład Libery w przyswojenie naszemu teatrowi twórczości Becketta bywa niekiedy kwestio­nowany przez różnych środowi­skowych "znawców". Powiadają oni, że partytury teatralne auto­ra "Czekając na Godota" są tak "precyzyjnie skonstruowane, że niepotrzebny żaden reżyser, wy­starczy tylko wiernie trzymać się autorskich wskazówek, a sukces murowany. To chyba nie tak. Partytura partyturą, lecz tę skon­struowaną z żelazną, matema­tyczną wręcz logiką, formę - przypominającą momentami trudny do rozszyfrowania rebus - wypełnić musi treścią żywy człowiek: aktor.

Wiele z dramatów Becketta powstało z inspiracji konkretny­mi aktorskimi osobowościami, jak Billie Whitelaw czy David Warrilow. Znaleźć klucz do Be­cketta, to przede wszystkim zna­leźć aktora, tak zakomponować jego sceniczny gest, ruch, okre­ślić brzmienie i intonację głosu, by rebus znalazł rozwiązanie. A to wymaga reżysera. Nie przy­padkiem chyba swą "lekcję przekładu" Libera rozpoczął nie od biurka, lecz od reżyserskiego sto­lika; idzie w ten sposób w ja­kimś sensie śladami autora, dla którego konkret - aktorski głos, technika - staje się inspiracją do artystycznego uogólnienia.

Libera ma szczęśliwą rękę do aktorów. Tak było w "Ostatniej taśmie", gdzie rolę Krappa za­grał wspaniale Tadeusz Łomnic­ki, tak było również w przy­padku miniatur scenicznych "Nie ja", "Kroki" i "Kołysanka", które zaistniały dzięki niesamowitej wręcz perfekcji Ireny Jun, rzec by można - polskiej Billie Whi­telaw. W miniaturach telewizyj­nych takim odkryciem (nie wiem, czy to właściwe słowo), okazał się Henryk Borowski - aktor znany nam dotąd z zupełnie od­miennego repertuaru.

Nie będę streszczał telewizyj­nego spektaklu, bo jest zada­nie karkołomne; trudno chyba o utwory oporniej poddające się o­pisowi niż właśnie sztuki Be­cketta. Poprzestańmy więc na konstatacji, iż w swych party­turach telewizyjnych Beckett mówi, najlapidarniej rzecz ujmu­jąc, o tym samym, o czym na różne sposoby mówi nam od dawna: o samotności człowieka pod niebem opuszczonym przez bogów.

Kto chce poznać bliżej tę twórczość, ma właśnie ku temu okazję, bowiem przed kilkoma zaledwie tygodniami ukazał się nakładem PIWu gruby tom, za­wierający - po raz pierwszy na świecie - wszystkie "Dzieła dramatyczne" Samuela Becketta: sztuki teatralne i telewizyjne, słuchowiska radiowe i jeden sce­nariusz filmowy. Rzecz jasna - w przekładzie i z przypisami Antoniego Libery. Jest to lektura fascynująca; uwaga ta dotyczy zarówno samych tekstów, jak i kilkuset przypisów, raz po raz rozrastających się w obszerne, krytyczne komentarze, świadczą­ce o niezwykłej wprost erudycji tłumacza pilnie tropiącego wszel­kie cytaty, aluzje biblijne, muzyczne i różne inne odniesienia zapisane u Becketta.

Kreślić by jeszcze można przez chwilę konterfekt Antoniego Li­bery, ale chyba pora już kończyć, zwłaszcza że niektórzy z Czytelników, związani profesjo­nalnie ze sceną, mruczą już pe­wnie pod nosem: hola, panie ko­lego, wolnego. Pan Libera nie jest przecież zawodowym reży­serem, on nie jest, tak jak my, skazany na teatr. Może robić, co mu się podoba, reżyserować lub nie; ma przecież także drugi zawód.

Rzeczywiście, w porównaniu z wieloma naszymi aktorami, reży­serami czy scenografami, umę­czonymi pogonią za rolami czy sztukami - bo to przecież żyć na jakimś poziomie trzeba, od­łożyć kawałek grosza na dom czy cztery kółka - Antoni Li­bera jest człowiekiem wolnym. Ale, myślę sobie, niekoniecznie dlatego, że nie pracuje na eta­cie w teatrze.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji