ANTY - FAUST
Na temat warszawskiej premiery "Fausta" Goethego wypowiedzieli się już liczni krytycy dając wiele satysfakcji twórcy spektaklu Józefowi Szajnie. Ale, jak to często zdarza się współczesnemu teatrowi, widownia nie jest zupełnie zgodna z krytyką. Dlaczego? Sądzimy, że odpowiedź na to pytanie Czytelnicy znajdą w artykule Anny Tatarkiewicz.
NA AFISZU CZYTAMY: ""FAUST", TEKST Johanna Wolfganga Goethego w wolnym przekładzie Macieja Z. Bordowicza, w układzie Józefa Szajny". Zgodnie z zapowiedzią, zawartą w tych słowach, w warszawskim Teatrze Polskim nie wystawiono "Fausta" Goethego. Oglądamy tam kolaż, zmontowany w oparciu o tekst Goethego, dowolnie przełożony, jeszcze dowolniej poszatkowany, z poprzestawianymi znakami wartości. To, co u Goethego oznaczone jest jednoznacznym plusem, tu otrzymuje znak minus. Zabieg ten dotyczy przede wszystkim dwu kluczowych postaci: Ducha Ziemi i Małgorzaty. W dziele Goethego, jakkolwiek by się je interpretowało (nie trzeba zaznaczać, że tekst ten dopuszcza ogromną wielość interpretacji) - Duch Ziemi i Małgorzata reprezentują wartości pozytywne, do których Faust nie dorósł lub którym się sprzeniewierza. Wieloletnią pracę nad "Faustem" Goethe zrekapitulował słowami, zamykającymi część II: "Wieczna kobiecość ocala i wznosi". To przede wszystkim prawdziwa miłość i cierpienie Małgorzaty, która nie wytrzymuje ciężaru dzieciobójstwa - ocalają Fausta przed światem pozorów, w jaki wciąga bohatera Mefisto, wróg życia i prawdy. W perspektywie literackich rodowodów linia Małgorzaty wiedzie do Soni Marmieładowej ze "Zbrodni i kary", do Nancy z "Requiem dla zakonnicy'", do "Esmeraldy" z "Faustusa", która nawet sprzedajną "miłość" nasyca wartością dzięki swemu ludzkiemu stosunkowi do Adriana. Wielcy twórcy wymienionych tu dzieł tak czy inaczej przetwarzając "archetyp faustyczny", modyfikowali i komplikowali motyw zbawczej kobiecości, nie naruszali jednak jego istoty, wiedząc czy podświadomie czując, że byłoby to równoznaczne z unicestwieniem mitu, którego niezbywalnym elementem jest właśnie siła Małgorzaty, autentyczność jej uczuć.
Dla Szajny, jak stwierdza to explicite w swej programowej wypowiedzi: "Małgorzata to jest śmierć". Tym jednym założeniem inscenizator przekreśla Goethego, traktując jego dzieło jako surowiec dla własnej kreacji, przeciwstawnej w stosunku do oryginału. Mamy tu do czynienia nie z przetworzeniem mitu, co jest warunkiem ewolucji twórczej, lecz z jego zanegowaniem, z aktem destrukcji.
Prawdziwa twórczość idzie zawsze w parze z nadzieją, związaną z jakimiś wartościami; destrukcja to akt słabości, rozpaczy, beznadziei. Co prawda Szajna pisze: "Jest w FAUŚCIE temat nadziei, która polega na tym, że człowiek ma prawo i możliwość powrotu do punktu wyjścia, już z wyboru po dokonaniu przewartościowań, dzięki którym nie podlega już mechanizmom punktu wyjścia." Ale jak można przewartościowywać to, w czym w ogóle zabrakło wartości, a taki jest właśnie punkt wyjścia w "Fauście" Szajny. Jakże wygląda ten świat antymitu?
Tekst, pocięty i przemieszany bez większego ładu ni składu, przeradza się w rodzaj bełkotu, punktowanego refrenami, z których w pamięć widza najmocniej wbijają się słowa:
,,Macior mamy apetyty
własny pomiot będziem żreć"
- hasło dzieciobójstwa i kanibalizmu, korespondujące chyba z koncepcją Małgorzaty - Śmierci.
W tej sytuacji istotnym elementem spektaklu są więc nie słowa, lecz przedstawiony tu ciąg obrazów. Przyjrzyjmy się im bliżej.
W pierwszej odsłonie scena przedstawia świat Fausta - Jedermanna jako coś pośredniego miedzy pracownią naukową a prosektorium, nad którym zwisa dziwaczna konstrukcja mechaniczna. Jak wynika z dziania się scenicznego - Faust nie ma władzy nad tą machiną, posłuszną natomiast Mefistofelowi, który traktuje ją jako pojazd. Faust to człowiek mały, szary (dosłownie), niepozorny; jedyne co mu się udaje, to otwarcie wierzei (solidna, blacharska robota...), zamykających scenę przed rozpoczęciem spektaklu, ale z tego "czynu" (wspartego działaniem linek) w dalszym ciągu zgoła nic nie wynika. Wywołany przez Fausta Duch (u Goethego - potężny, twórczy Duch Ziemi) - to jakaś zjawa paralityczno-mechaniczna, wobec której Faust okazuje się całkowicie bezradny. Dopiero Mefisto dosyć brutalnie ekspediuje Ducha za kulisy, by z kolei zaprosić Fausta w podróż na owej piekielnej machinie. W części drugiej (piwnica - Auerbacha) rozgrywa sę scena pijatyki oraz orgii.
Małgorzata występuje początkowo jako partnerka Altmayera, któremu wśród bywalców piwnicy przypada rola ni to Dionizosa ni to Fuhrera. W porządku spektaklu Altmayer jako amant Małgorzaty urasta na rywala Fausta. W tej konkurencji podtatusiały Faust (bo motyw odmłodzenia odpadł) sukces zawdzięcza tylko i jedynie Mefistofelowi, który przekupuje Małgorzatę błyskotkami. Część III nawiązująca do Nocy Walpurgii przynosi ostateczną klęskę Fausta: widmo Małgorzaty wciąga go w taniec śmierci, Mefisto - dobija (specjalnie w tym celu zwisającymi z sufitu bukłakami).
Kwintesencję poszczególnych aktów można by ująć w schemat "wieczyście polski" ("das ewig'polnische", które Gałczyński przeciwstawiał ironicznie goetheańskiemu "das ewig'weibliche"). Akt I: ogólna niemożność i konwersacje z duchami. Akt II: wyjazd "na delegację", pijatyka i "przygoda". Akt III: wielki kociokwik i migrena, waląca bohatera z nóg...
Po prostu Szajna, przywołując w sukurs Bogu ducha winnego Goethego, spróbował dokonać apoteozy bohatera, który od dawna, od czasów "Wesela", kwalifikuje się już tylko do ośmieszenia. Bohaterem tym jest niewydarzony "intelektualista", przeciwstawiany jako jedyna alternatywa "rozwydrzonemu motłochowi". Mefisto w tym wydaniu jawi się jako jeszcze jedna odmiana wszechpotężnego Chochoła, który jak chce dyryguje bezwolnym antybohaterem.
Wielki polski poeta zdefiniował sztukę jako "kształt miłości". Szajna, stawiając znak równania miedzy Małgorzatą a Śmiercią, wyeliminował ze swego "Fausta" jakąkolwiek szansę miłości. Ale też czy ten "Faust" nie jest w istocie "kształtem niemożności"? Zamiast tekstu własnego - bezceremonialne manipulowanie dziełem klasyka dramaturgii światowej, zamiast wizji własnej - sklejanka reminiscencji z wielkich Flamandów, modnej sztuki "kinetycznej" oraz prymitywnych efektów pirotechnicznych.
Są to sformułowania ostre, może za ostre, ale wydaje mi się, że w naszym teatrze jest już zbyt wielu "nagich królów", a wśród krytyków - zbyt mało chętnych do ujawniania owej nagości. Ktoś czasem musi brać na siebie to odium.
Warszawski Teatr Polski jest, a właściwie powinien być, jedną z czołowych scen w kraju. Są w nim utalentowani aktorzy, wśród nich - odtwórca Fausta, Bronisław Pawlik. Pamiętamy go z wielu znakomitych ról; zwłaszcza jako Smerdiakow w "Braciach Karamazow" dowiódł, że potrafi zmierzyć się z tekstem najwyższej rangi. Przy tej koncepcji "Fausta" Pawlik w roli tytułowej po prostu nie ma co grać, a raczej zmaga się z zadaniem nie do wykonania, sprzecznym w założeniu, jakim jest stawianie na piedestał błazna. Niewiele mają do powiedzenia inni aktorzy, przytłoczeni scenograficzną elefantiasis. Obronną ręką wychodzi właściwie tylko Małgorzata (Jolanta Wołłejko-Czengery), która wbrew intencji reżysera żadną miarą nie może nikomu skojarzyć się z przemożną Śmiercią. Drobna, dziewczęca, ogołocona z sukien figurka Małgorzaty budzi współczucie dla tej sponiewieranej, otumanionej kobiecości, wydanej na pastwę bezsensu.
To jest jedyny naprawdę wzruszający element spektaklu i zarazem jakieś zwycięstwo Goethego: Małgorzata raz jeszcze ocala, co się da, z tego "Fausta"...