Artykuły

Helena Norowicz, Dorota Segda, Zofia Wichłacz: Siła to my

Trzy kobiety. Trzy aktorki. I trzy dekady różnicy. Dwudziestolatka, pięcdziesięciolatka i osiemdziesięciolatka. Zofia Wichłacz dopiero wchodzi w dorosłość. Dorota Segda dzięki dojrzałości polubiła siebie. A Helena Norowicz wierzy, że młodość to stan ducha i umysłu.

Helena Norowicz

Pani: Kiedy patrzy Pani na młode aktorki, takie jak Zosia Wichłacz, czego im Pani zazdrości?

Helena Norowicz: Niczego (śmiech). Może tylko tego. że uprawiają zawód, który tak kocham.

Pani kilkanaście lat temu odeszła na emeryturę.

- Znam kobiety, które mówią: "Jak ja bym już poszła na emeryturę". Ale zawsze powtarzałam: "Jak ja bym nie poszła na emeryturę". W naszym zawodzie w zasadzie nic nie przeszkadza temu, żeby pracować tak długo, jak długo starcza sił. Niestety, dramaturgia u nas przez lata tak została ukształtowana, że kobiety mają znacznie mniej dobrych ról do zagrania. A dla babć w ogóle jest ich niewiele. Nie chciałam przechodzić na emeryturę, jednak po odejściu Józefa Szajny i Jerzego Grzegorzewskiego w teatrze Studio zaczęli następować inni, a jest taka tendencja, że każdy dyrektor pragnie tworzyć teatr od nowa, z własnym zespołem. Dlatego gdy skończyłam 67 lat, nie miałam wyboru, musiałam zaakceptować tę odgórnie narzuconą decyzję.Gdyby to zależało ode mnie, to do dziś grałabym na scenie.

Czym się Pani zajęła?

- Pracą fizyczną. Kopałam grządki, chodziłam z taczkami. Mój mąż kupił kilka lat wcześniej działkę pod Warszawą. A ziemia to ciężka praca. Wieczorem padałam ze zmęczenia, rano znowu do roboty, jak w kieracie. I taki to był żywot człowieka poczciwego (śmiech). Zimą, gdy musiałam siedzieć w domu, zabijałam czas gimnastyką.

Miała Pani zostać sportsmenką.

- Kiedy miałam dziesięć lat, ogromne wrażenie zrobił na mnie cyrk, który przyjechał do Koszalina. Jak zobaczyłam, co te akrobatki wyprawiają ze swoim ciałem, byłam oczarowana. Mieszkaliśmy na przedmieściu, więc kiedy wróciliśmy z przedstawienia, wyszłam na łąkę i zaczęłam sama tego wszystkiego próbować. W szkole ogólnokształcącej byłam już gimnastycznie zaawansowana i planowałam zdawać na AWF w Warszawie, wysłałam nawet dokumenty. Ale tuż po maturze pojechałam z drużyną siatkarską na obóz przygotowawczy do spartakiady i gdy wróciłam, okazało się, że egzaminy już się odbyły. Wpadłam w rozpacz. Nie wiedziałam, co ze sobą zrobić, więc pojechałam do siostry i jej męża do Wrocławia, szwagier załatwił mi pracę w katedrze maszyn ciężkich. Zostałam opisywaczką techniczną rysunków, chociaż pisałam wyjątkowo brzydko. Tam zaczęłam chodzić do teatru. Potrafiłam lalka razy iść na to samo przedstawienie. Kiedyś na ścianie Teatru Polskiego zobaczyłam anons o naborze na studia aktorskie. Pomyślałam: czemu nie? I zdałam. Okazało się, że te przegapione egzaminy na AWF to było najlepsze, co mi się mogło przytrafić.

Ponoć do dzisiaj potrafi Pani zrobić szpagat.

- Pamiętam, jak kiedyś, dawno temu, gimnastykowałam się i pomyślałam: czy jak będę mieć 66 lat - wtedy wydawało mi się, że to już starość - to będę mogła jeszcze zrobić szpagat? Po szkole, gdy zaczęłam pracę w teatrze, nie miałam już czasu na ćwiczenia, ale jak w końcu te 66 lat skończyłam, to postanowiłam spróbować. Brakowało raptem tyle (Helena pokazuje lalka centymetrów - red.), więc stwierdziłam, że się uda (śmiech). Od tamtego czasu raz na jakiś czas ten szpagat robię.

W warszawskim teatrze Studio przepracowała Pani 44 lata. Nie za długo na jednej scenie?

- To wcale nie dlatego, że tak lubię Pałac Kultury (śmiech). Ja się przywiązuję do miejsc. Zaczęłam pracę pod koniec lat 50. w Teatrze Klasycznym, dyrektorem był wtedy rektor łódzkiej szkoły teatralnej. Tam rzeczywiście można było rozwijać warsztat, bo każdy dostawał przynajmniej jedną dużą rolę w sezonie i kilka mniejszych. A kiedy już okrzepłam w tamtym miejscu, to na początku lat 70. teatr przekształcił się w Studio i stery przejął Józef Szajna. On tam rozpoczął zupełnie inną pracę. Być może na innej scenie zostałabym bardziej zauważona, bo u niego aktor często był schowany za maską albo bardzo zmieniającą jego wygląd charakteryzacją, ale to było niesamowite doświadczenie. Ja się spełniałam w tamtym miejscu. Z jego spektaklami zwiedziliśmy cały świat: Europę, Stany Zjednoczone, Australię, Związek Radziecki.

A co z kinem?

- W kinie pojawiałam się bardzo rzadko. Myślę, że to wynikało z faktu, że było we mnie coś kontrowersyjnego. Czy to w zachowaniu, czy w ubraniu - sama nie wiem. Często słyszałam: "Dlaczego ty to robisz jakoś tak dziwnie?". Odpowiadałam: "Widocznie taka dziwna jestem". Myślę, że reżyserzy filmowi obawiali się trochę tej mojej fizyczności. a to nie były czasy, gdy ceniło się charakterystyczne twarze. Dopiero teraz będę mogła sprawdzić się w lanie, bo niebawem na ekrany wejdzie film "Ederly" Piotra Dumały. Wtedy się okaże, czy i jak sobie poradziłam. Tak naprawdę nigdy nie czułam się rozczarowana faktem, że nie ma mnie w filmie, bo nie marzyłam o tym, żeby mnie ludzie rozpoznawali na ulicy. Czasem odwracali za mną głowy, ale z zupełnie innego powodu. Kiedy ubrałam się według mnie ładnie, a według innych ekscentrycznie, słyszałam szepty: "Zobacz, jak ona wygląda" (śmiech). W Polsce to było uznawane za minus, ale w Londynie czy Paryżu za plus. Nosiłam skóry, a że w naszym teatrze była znakomita pracownia krawiecka, to kupowałam ciuchy, prułam je, szłam z całym workiem do pana Mięcia i mówiłam: "Szyjemy!". Mąż przywiózł kiedyś z Czechosłowacji duże płachty irchy używanej do wyściełania wnętrza samochodu, a ja pomyślałam: świetnie, zrobię sobie z tego traperskie ubranie. I tak powstały spódnica midi i koszula. Pojechałam w tym na festiwal teatralny do Paryża i kiedy siedziałam z koleżanką na schodach Sacre Coeur, podeszła do nas pewna pani i zapytała, gdzie kupiłam to. co mam na sobie. Gdy odpowiedziałam, że przyjechałam z Polski, była bardzo zdziwiona.

Jak to się stało, że ostatnio została Pani twarzą dwóch marek modowych?

- Zaczynam wierzyć w przypadki. Przyszła do mnie Aleksandra Popławska, którą poznałam podczas realizacji "Ederly". i powiedziała: "Słuchaj, mam projekt zdjęć poza takimi ze spektakli, które lata temu zeszły z afisza". Sama zrobiła mi lalka fotografii i wrzuciła na swoją stronę internetową z podpisem: "Aktorka niewykorzystana Helena Norowicz". Tak się zdarzyło, że zdjęcia wzbudziły zainteresowanie, potem inna fotografka zrobiła mi sesję i... dostałam propozycję udziału w kampanii. Byłam kompletnie zaskoczona. Zapytałam: "Proszę mi się przyjrzeć, czy chcecie mieć taką modelkę?". A oni na to, że właśnie takiej szukają. Miło mi, że teraz ludzie wyrażają swoją sympatię oraz zaczynają głośno pytać: "Rzeczywiście, dlaczego projektanci nie myślą o starszych kobietach, które też dbają o swój wygląd?". A kobiety są aktywniejsze niż mężczyźni i nie poddają się tak łatwo swojej metryce. Chcę im uświadomić, że nie można za wcześnie rezygnować z siebie, że nawet jeśli się nam czasem nie chce. to trzeba się zmuszać. Czyn nas napędza, nie bierność. Dla mnie to jest rozpoczęcie nowego etapu w momencie, kiedy niczego się już nie spodziewałam.

Wiek to nie tylko metryka, to też stan umysłu.

- W zeszłym roku, w listopadzie, skończyłam 80 lat i właściwie dopiero teraz zaczęłam się zastanawiać nad moim wiekiem. Wcześniej lat nie liczyłam. Istotne dla mnie było tylko to, czy mam siłę coś zrobić, czy nie. A teraz dużo osób pyta mnie, jak się czuję z tym, że mam już "tyle" lat, i w ten sposób mi ten upływ czasu uświadamia. Oczywiście pewnie lepiej bym się czuła, gdybym była młodsza, ale już nie będę. Tylko ode mnie zależy, jak spożytkuję lata, które mi zostały. Czy będę aktywna, czy będę cieszyć się życiem. Oczywiście można walczyć z czasem, ale po co? Chanel mówiła, że kobiety najbardziej postarza desperacka chęć bycia młodej.

- Bo jak mówią Czesi: "To se ne vrati". Na szczęście nigdy nie miałam problemów, jeśli chodzi o sylwetkę, wciąż noszę spodnie, które kupiłam w Finlandii 40 lat temu. Ale kiedyś miałam talię osy i już takiej nie mam, widzę zmarszczki oraz worki pod oczami i czasem nie mam ochoty oglądać się w lustrze. Każdy tego w pewnym momencie doświadczy. I od niego tylko będzie zależeć, jak się przed tym doświadczeniem, jakim jest starość, będzie bronił. Najlepiej robić to z poczuciem humoru.

Znalazła Pani w swoim aktywnym życiu czas na miłość?

- Z moim mężem, obecnym i jedynym, poznaliśmy się na studiach, ale przez pierwsze dwa lata łączyła nas relacja czysto koleżeńska. Na trzecim roku zaiskrzyło. Potem on poszedł zawodowo w innym kierunku, został reżyserem i zatrudnił się w telewizji, ale i tak nie zawsze było nam łatwo znaleźć czas dla siebie. Teatr dawał urlop wszystkim w jednym terminie, a on często nie mógł w tym czasie wziąć wolnego, więc spędzaliśmy wakacje oddzielnie. Na święta też trudno było nam pojechać do Koszalina czy Wrocławia, gdzie mieszka moja rodzina, bo grałam do ostatniego momentu. Ten zawód w pewien sposób izoluje od innych, bo dla mnie niedzielą był poniedziałek, a dzień pracy zaczynałam, kiedy wszyscy go kończyli.

Łatwo całe życie przeżyć z jednym mężczyzną?

- Ja jestem wewnętrznie wierna. Nawet jeżeli są problemy, to nie rzucam wszystkiego i nie zaczynam od nowa, tylko je rozwiązuję. Pod tym względem jestem staroświecka.

A dzieci?

- Nie zdecydowaliśmy się. Cenię macierzyństwo, ale zawsze bardziej kochałam teatr. Jeśli miałabym dziecko, to wiecznie bym sobie wyrzucała, że za mało mu daję z siebie. Jestem taka. że gdy już coś robię, to angażuję się w to na sto procent. Mąż śmieje się, że jestem taka "całostka". Na szczęście mam liczne rodzeństwo, bo było nas pięcioro, dwie siostry mają już wnuki, więc ja cały czas jestem z tym młodym pokoleniem w znakomitej komitywie. Oni mnie lubią, a ja ich.

Najtrudniejsze wyzwanie, przed którym Pani stanęła?

Podjęcie decyzji, jak będę żyć. Siła jest w tym, żeby przez cały czas trzymać siebie na jakimś poziomie. Nie wiem zresztą, czemu za symbol siły uważa się mężczyzn. Oni może mają więcej mocy i potrafią przenosić ciężary, ale psychicznie to kobiety są mocniejsze. A także ambitniejsze i, według mnie - być może jestem kobiecą szowinistką - rzetelniejsze oraz bardziej odpowiedzialne. Natura sprawiła, że musimy takie być.

Jest coś, czego Pani brakuje?

- Nie, bo uważam, że jako kraj jesteśmy w dobrym okresie. Patrzę na Warszawę i widzę kolosalne zmiany, jakie dokonały się od czasu mojego dzieciństwa. Pamiętam, jak w 1945 roku jechałam przez to miasto w transporcie repatriacyjnym z terenu dzisiejszej Białorusi do Koszalina. Wszędzie tylko gruzy, gruzy, gruzy... Jak widzę Warszawę dzisiaj, to nie mogę się nadziwić. Jak myśli Pani o swoim życiu, to może powiedzieć: jest dobrze? Miałam bardzo dobre życie, bo mogłam robić to, co kochałam. Różne rzeczy przychodzą i odchodzą, ale ważne jest, żeby mieć pasję. Ona nie musi wiązać się z sukcesem, bo to kwestia szczęścia i przypadku. Najważniejsze, żeby wybrać w życiu drogę, która przynosi radość.

Helena Norowicz - aktorka i modelka. Urodzona w 1934 roku. Ukończyła studia aktorskie w PWST w Łodzi. Przez lata związana z warszawskim teatrem Studio. W filmie grała niewielkie role, m.in. w "Dekalogu IV" Krzysztofa Kieślowskiego i "Matce Teresie od kotów" Pawła Sali. Niebawem będzie można ją zobaczyć w "Ederly" Piotra Dumały. Wzięła udział w kampaniach marek Bohoboco i Nenukko.

***

Dorota Segda

Pani: Pamięta Pani moment, kiedy zrobiło się wokół Pani głośno?

Dorota Segda: Byłam na czwartym roku studiów, gdy pokazano mój pierwszy spektakl Teatru Telewizji - jechałam wtedy tramwajem i nieco onieśmielona rozglądałam się, sprawdzając, czy może mnie ktoś dostrzega, choć oczywiście nikt nie dostrzegał (śmiech). Tak zwana rozpoznawalność przyszła na raty w moim życiu. Najpierw zostałam uznaną aktorką Starego Teatru, mając 21 lat, zaczęłam grać duże role. Kraków o mnie wiedział, ale tylko Kraków, bo przy 30 spektaklach w miesiącu trudno jeszcze grać w filmach. Czy było mi szkoda? Może trochę. Potem, przed trzydziestką, zagrałam Faustynę (reż. Jerzy Łukaszewicz - red.), tego samego roku był "Tato" Siesickiego, jeszcze później serial "Na dobre i na złe", i pojawiła się innego rodzaju rozpoznawalność. Szczęśliwie zawsze udawało mi się unikać etykietek -jak grałam świętą, to za pół roku wariatkę.

Gdy patrzy Pani na swoją drogę zawodową, to widzi tylko same dobrze wykorzystane szanse?

- Kilka z nich przegapiłam, ale człowiek nie może zagrać w życiu wszystkiego. Kiedy pisałam habilitację, to musiałam podsumować mój tzw. dorobek i wyszło, że zagrałam 60 spektakli w teatrze, wiele z nich po 150 razy; wystąpiłam w trzydziestu paru sztukach Teatru Telewizji, nie tak małej liczbie filmów i paru fajnych serialach. Nie twierdzę, że nie mogłam zagrać więcej, lepiej czy w głośniejszych produkcjach, ale życie jest tak krótkie, że trzeba się cieszyć z tego, co się ma. Choć oczywiście mam niespełnione marzenia, czasem bardzo wielkie.

Czemu została Pani w Krakowie? Warszawa Pani nie kusiła?

- Gdy jestem tutaj, to niekiedy myślę, że w tym moim prowincjonalnym Krakówku bywa za ciasno. Ale i tak dalej go wybieram. Potrzeba zaistnienia, tak wszechobecna w Warszawie, jest czymś kompletnie mi obcym. Idę dziś na premierę do teatru i niedobrze mi na samą myśl, że zaraz pojawi się tłum panów z aparatami. W Krakowie to jest nie do pomyślenia. Człowiek idzie na premierę, żeby zobaczyć

kolegów, napić się z nimi. Jest zamknięty w swoim magicznym kręgu. Celebrycki świat mnie mierzi, więc uciekam od niego jak najdalej.

Miała Pani momenty zwątpienia, czy aktorstwo to dobra droga?

- Nigdy. Choć to nie znaczy, że zawsze było łatwo i kolorowo. Mój zawód ma w swoją naturę wpisaną wieczną huśtawkę emocjonalną, sukcesy przeplatane są porażkami. Ale to, że telefon czasem nie dzwoni, nigdy nie spędzało mi snu z powiek. Być może dlatego, że w bardzo intensywnym okresie mojego życia zawodowego, czyli zaraz po trzydziestce, zdecydowałam się na uczenie w szkole teatralnej. Kiedy nie miałam nowych propozycji, to zawsze miałam swoich studentów.

Jest jakaś granica, której w pracy Pani nie przekroczy?

- Jeśli coś był by dla mnie niesmaczne, tobym tego nie zrobiła. Poza tym uważam, że jestem odważna. Pracuję z młodymi reżyserami i bawi mnie czasem ich przekonanie, że mają niesamowicie śmiałe oczekiwania. Nie wiedzą, że już dawno temu podobne rzeczy się robiło (śmiech). Ja miałam nieco ponad 20 lat, kiedy grałam nago Albertynkę w "Operetce" Gombrowicza w reż. Tadeusza Bradeckiego. Parę razy pokazywałam swoje ciało w różnych przedstawieniach i nikomu nie przyszło do głowy, żeby przeciw temu protestować. A teraz widzowie krakowscy oburzają się jedną ze scen w "Do Damaszku" Jana Klaty, która jest znacznie grzeczniejsza, i krzyczą: "Hańba!". Gazety używają takich słów jak "kopulacja", "imitacja stosunku seksualnego", i to jest śmieszne, bo nie ma nic wspólnego z rzeczywistością. Jestem ubrana i uprawiam z moim partnerem coś w rodzaju jogi, nawet się nie dotykamy. Nie zgadzam się na to, żeby teatr był wykorzystywany do promowania pewnych skrajnych postaw ideologicznych.

Lubi Pani siebie?

- Jeśli pyta pani o urodę, to czasem lubię, a czasem nie mogę na siebie patrzeć. Miło mi, gdy ktoś mój wygląd doceni, ale z drugiej strony wiem, że w kilku filmach nie zagrałam, bo nie byłam zbyt ładna.

Pytam o osobę, o człowieka.

- Chyba lubię. Nie mam skłonności depresyjnych, wszelkie emocjonalne zapaści są u mnie krótkotrwałe i szybko się z nich otrząsam. Dużo rzeczy mnie cieszy. Kiedy po przedstawieniu publiczność wstaje, to jestem niesiona tym szczęściem. Jak studenci grają egzamin i widzę, że ich czegoś nauczyłam, to mam satysfakcję. Ale największą radość sprawia mi mój dom w Beskidach koło Babiej Góry.

Ma Pani czas, żeby tam jeździć?

- Teraz w moim życiu jest straszny sajgon, bo zaraz mam jedną premierę w Warszawie, drugą w Krakowie i zaczynam zdjęcia do serialu "Dziewczyny z Ukrainy", ale nie jestem pracoholiczką. Czasem robię sobie dwa miesiące wakacji, siedzę w górach, chodzę po lesie, zbierani grzyby. Kiedy muszę wyjechać, zawsze płaczę. Ja w ogóle łatwo się wzruszam i mam ksywę Beksia (śmiech).

Czyli jest Pani delikatną blondynką.

- Byłam wychowywana na grzeczną dziewczynkę, ale zawsze miałam niezależny charakter. Mogę sprawiać wrażenie słabej blondynki, ale mam w swojej osobowości sprzeczne cechy. Jestem zapatrzoną w dal, czytającą poezję marzycielką. a z drugiej strony, mam tytuł profesora i jestem prorektorem szkoły teatralnej. Często zdarza mi się tupnąć nogą. O samej sobie myślę, że jestem bandziorem i chuliganem. To dlatego, że robię w życiu to, na co mam ochotę.

Najtrudniejszy egzamin, jaki musiała Pani w życiu zdać?

- W zawodzie jest dopiero przede mną. Wiele osób oczekuje, że zostanę rektorem w przyszłej kadencji. To jest coś, co mnie przeraża. Wszyscy chcieliby mieć na tym stanowisku osobę o rozpoznawalnym nazwisku, dużym dorobku, która budzi szacunek jako artystka, a przecież ta funkcja jest związana z masą problemów natury administracyjnej i finansowej. A ja jestem tylko panią od poezji! Nie wiem jeszcze, czy się na to zdecyduję, ale jeśli tak, będzie to duże wyzwanie.

Od lat jest Pani związana ze Stanisławem Radwanem. Co mężczyzna zmienia w życiu kobiety?

- Kiedy ludzie są ze sobą blisko, to zmieniają się nawzajem. Ale my z mężem szanujemy swoją niezależność. Nie mogłabym być z mężczyzną, który chciałby mnie zdominować. A jednocześnie potrzebuję u boku silnego faceta, który nie ulega temu, że jestem terrorystką (śmiech). Uważam,że małżeństwo jest najważniejszą rzeczą, jaka mi się przytrafiła.

Nigdy nie pakowała Pani walizek?

- Nigdy. Ja czerpię siłę z mojego związku. Mąż nie jest typem samca alfa, jest delikatnym artystą, a jego siła tkwi w intelekcie, erudycji i, nie boję się użyć tego słowa, geniuszu muzycznym. Ale gdybym ja nie miała swoich równoważnych cech oraz pasji, własnej siły, to myślę, że Stanisław też by się we mnie nie zakochał.

Mówi się, że mężczyźni boją się silnych kobiet.

- Ode mnie jeszcze nikt nigdy nie uciekł (śmiech). A jestem w chińskim horoskopie spod znaku, który nazywa się Koniem Ognistym. Występuje raz na 60 lat i według tamtejszych wierzeń jest dla kobiety przekleństwem. Mężczyźni z Dalekiego Wschodu panicznie boją się kobiet urodzonych w tym roku, uważają je za femme fatale. Tak bardzo, że w roku Konia Ognistego kilkadziesiąt razy wzrasta współczynnik aborcji, bo rodzice nie chcą, by urodziła im się córka. A jeśli na świat rzeczywiście przychodzi dziewczynka, to ona potem przez całe życie fałszuje swoją datę urodzin. Kiedyś w japońskim parku podeszłam do mężczyzny który stawiał horoskopy - nie wiedziałam jeszcze nic o moim znaku - i gdy on usłyszał rok moich urodzin, powiedział tylko: "To źle, to bardzo źle", i uciekł.

W przyszłym roku kończy Pani 50 lat. Czuje Pani upływ czasu?

- Kryzys przechodziłam przed czterdziestką. Rozpłakałam się w noc przed urodzinami. A potem się z tego śmiałam. Myślę, że teraz nie będę już tak przeżywać kolejnego przełomu. Trzeba zaakceptować nowe zmarszczki na twarzy. Jestem aktorką, chcę się zmieniać, odkrywać w sobie kolejne kolory i oblicza. Poza tym jestem otoczona młodymi ludźmi i wewnętrznie wcale nie czuję się od nich starsza. Czasami, gdy widzę siebie na zdjęciu, wręcz dziwię się, że mam tyle lat. bo w głowie mam mniej (śmiech). Mój mąż, który jest po siedemdziesiątce, też jest jedną z najmłodszych osób, jakie znam. Dwadzieścia siedem lat to duża różnica wieku w związku?

- Dla mnie nie ma znaczenia, nie odczuwam jej. Może mogę zrobić więcej kilometrów albo szybciej wejść na trzecie piętro, ale to tylko to. Myślę, że jeśli się czegoś od męża nauczyłam, to właśnie tej wewnętrznej młodości.

Gdyby mogła Pani cofnąć się w czasie i spotkać siebie sprzed dwudziestu lat, dopiero wchodzącą w życie, to co by Pani sobie powiedziała?

- Przestrzegłabym siebie przed paroma życiowymi błędami. Wstydzę się tego, że skrzywdziłam kilka osób. Ale czy powiedziałabym sobie: bądź odważna, bądź silna? Chyba nie, bo nie potrzebowałam być silniejsza, niż byłam. Oczywiście zawsze są rzeczy, których człowiek żałuje. Jednym z tych moich wielkich niespełnionych marzeń jest macierzyństwo. Ale zrobiłam wszystko, żeby dzieci mieć, nawet kosztem własnego zdrowia, więc nie mam do siebie pretensji. Nie wszystko musi wyjść zgodnie z planem, żeby życie i tak było udane.

Dorota Segda - aktorka teatralna, filmowa i telewizyjna. Prorektor krakowskiej PWST. Zagrała w takich filmach jak "Tato" Macieja Ślesickiego i "Faustyna" Jerzego Łukaszewicza - za tę rolę otrzymała Złotą Kaczkę. Od 1987 r. jest aktorką Starego Teatru w Krakowie, występowała też w Teatrze Narodowym w Warszawie. Od 2001 r. żona kompozytora Stanisława Radwana. Ma 49 lat.

***

Zofia Wichłacz

Pani: W zeszłym roku dostałaś w Gdyni nagrodę dla najlepszej aktorki pierwszoplanowej, a niedawno Orła w kategorii odkrycie roku. Pasmo sukcesów.

Zofia Wichłacz: Z zewnątrz tak to może wyglądać, ale po "Mieście 44" (reż. Jan Komasa - red.) nie dostałam ani jednej propozycji. W Stanach takiej Jennifer Lawrence, która jest młodziutka, nikt nie traktuje niepoważnie ze względu na wiek i brak wykształcenia, przeciwnie - może dostać Oscara za świetną rolę i dalej grać w filmach. U nas jest inaczej. Po pierwsze, nie mamy i nigdy nie będziemy mieć takiego rynku co Stany, a co za tym idzie - tylu ról dla kobiet. Po drugie, u nas wciąż pokutuje mit szkoły teatralnej i cały czas słyszałam, że jestem za młoda, że nie zasłużyłam na te wszystkie nagrody, bo nie jestem po szkole. Spotkałam się z dużą falą zawiści ze strony środowiska filmowego. Niektórzy sugerowali, że wzięłam się z ulicy, że ten sukces to dzieło przypadku, a kompletnie nie mieli pojęcia, że od 13. roku życia na niego pracowałam, rozwijając się pod tym kątem na przykład w Ognisku Teatralnym u Machulskich. To, że nie poszłam w tym roku na studia i chciałam zrobić sobie przerwę, bo "Miasto..." kompletnie mnie wyczerpało, też nie było dobrze odebrane. A ja musiałam odpocząć, bo po zakończeniu zdjęć byłam emocjonalnie martwa. Weszłam w tę rolę na sto procent i trudno mi było z niej wyjść, ponieważ nie miałam jeszcze wypracowanych mechanizmów obronnych. Zniszczyłam się wewnętrznie. A potem jeszcze premiera i medialne trzęsienie ziemi... Nie byłam na to do końca gotowa.

Brak propozycji musiał być rozczarowaniem.

- Ogromnym. Przyznam, że naiwnie myślałam, iż skoro wszyscy mnie chwalą, skoro moja rola została doceniona, to coś za tym pójdzie. Nikomu o tym nie mówiłam, ale miałam taką cichą nadzieję. A tu cisza, telefon nie dzwonił. Teraz już wiem, że nagrody mogą niczego nie zmienić.

Ponoć istnieje coś takiego jak klątwa nagrody.

- Ponoć tak, ale udało mi się już ją przerwać, wygrałam przesłuchanie do monodramu w teatrze Polonia. To będzie mój debiut sceniczny.

W "Porozmawiajmy po niemiecku" Łukasza Kosa znowu grasz "dziewczynę wojenną". Nie boisz się, że zostaniesz wrzucona do szufladki?

- Ta bohaterka jest zupełnie inna niż Biedronka. Tekst nie jest fikcyjnym dramatem, ale znalezionym przez varsavianistę Krzysztofa Jaszczyńskiego pamiętnikiem dziewczyny, która pisała go w latach 1941-1943. Zaczęła, mając 15 lat, a skończyła w wieku 17. Jej spojrzenie na problem okupacji jest zaskakujące, dla niektórych może być nawet szokujące. Kompletnie różni się od tego, do którego jesteśmy przyzwyczajeni. Bo przecież kobiety podczas wojny to były albo matki cierpiące, albo dzielne sanitariuszki. A moja bohaterka w nic się nie angażuje -jest młoda i chce czerpać z życia pełnymi garściami. Nie godzi się na zastaną rzeczywistość, nie ma zamiaru z niczego rezygnować. Jest jak Scarlett O'Hara - gdy została bez pieniędzy, szyła sobie piękne suknie z firan, nie poddając się biedzie. Moja bohaterka odkrywa też rodzącą się w niej kobietę oraz to, jak działa na facetów. W niemieckich oficerach nie widzi wrogów, tylko przystojnych, dobrze ubranych mężczyzn. Ten pamiętnik to manifest: jest wojna, ale ja wybieram młodość, wybieram życie.

Ty też jesteś młoda, ale życie prowadzisz bardzo dorosłe.

- Zawsze czułam się bardziej dojrzała od rówieśników, ale to prawda, że wiele rzeczy spotyka mnie za szybko i płacę za to wysoką cenę. Może na zewnątrz tego nie widać, ale najbliższe mi osoby wiedzą, że to, co się wokół mnie dzieje, nie jest dla mnie takie proste, że nie ze wszystkim sobie radzę. Był okres, gdy w mediach było mnie sporo i starałam się o tym nie myśleć, ale prawda jest taka, że z dnia na dzień stałam się osobą publiczną. Nagle trzeba uważać, co się mówi, bo wszystko może zostać wyrwane z kontekstu i przeinaczone. A ja nie mam na to wpływu. Czułam się non stop oceniana, a nie mam zamiaru wychodząc z psem na spacer czy pędząc na próbę do teatru, martwić się tym, że mam tłuste włosy i dres na sobie. I nie zamierzam się zmieniać. Oczywiście, czasem mam ochotę spakować plecak, wziąć wszystkie oszczędności i wyruszyć w nieznane, uciekając od tej całej odpowiedzialności, ale plany podróżnicze muszą poczekać. Teraz wpadłam w wir pracy nad spektaklem, potem będą egzaminy do szkoły teatralnej. Mam nadzieję, że jeśli je zdam, to wszyscy krytykanci w końcu się ode mnie odczepią (śmiech).

Niedawno skończyłaś 20 lat i przestałaś być nastolatką. Myślisz już o sobie: kobieta?

- Coraz częściej. Chociaż czasem wychodzi ze mnie dzieciak. Jestem w okresie przejściowym, czuję, że szybko się zmieniam. Minęły dwa lata, odkąd stanęłam na planie "Miasta...", i dzisiaj jestem kompletnie inną osobą. Dopiero poznaję siebie.

Zadajesz sobie dużo pytań?

- Jestem refleksyjna, w głowie mam potok myśli. Czasem to aż przytłacza. Ale może to normalne, że w moim wieku człowiek zadaje sobie pytania o życie i szuka na nie odpowiedzi? Chociaż ostatnio znowu mam na to mniej czasu (śmiech). Jednak tym razem wiem już, że nie można rzucić się tylko w wir pracy, a o reszcie zapomnieć. Już mam świadomość, że człowiek wychodzi z tego okaleczony, więc się pilnuję. Nie zapominam o sobie. Musi być równowaga.

Co jest najciekawszego w odkrywaniu tej kobiecości?

- To, że jest w niej siła. To zresztą działa w obie strony, bo im silniejsza czuję się ze sobą, tym częściej widzę w sobie kobietę. Każde, nawet najmniejsze zwycięstwo nad swoimi słabościami, przekroczenie kolejnej granicy, której bałam się przekroczyć, daje moc. Mam zresztą dobre wzorce w domu - mama i babcia to silne osobowości. Babcia urodziła się trzy miesiące przed terminem i choć lekarze nie dawali jej żadnych szans, przeżyła.

Czego nauczyła Cię mama?

- Kiedy zobaczyła, że znalazłam swoją pasję i zrozumiałam, co chcę w życiu robić, zaakceptowała moją decyzję oraz fakt, że szkoła i niektóre przedmioty schodzą na dalszy plan. Pokazała mi, że trzeba iść swoją drogą, a nie przemykać utartymi szlakami.

Nie miała zastrzeżeń do Twojej rozbieranej sceny w "Mieście..."? W końcu chodziłaś jeszcze do liceum.

- Obie byłyśmy świadome, że rozbiera się moja postać, nie Zofia Wichłacz. Co nie zmienia faktu, że na planie towarzyszył mi ogromny stres. Niby wiesz, że potem w lanie zobaczy to mnóstwo widzów, ale świadomość, że jesteś tu i teraz, przed tymi konkretnymi osobami, i to mężczyznami, jest krępująca. Tak naprawdę jednak trudniejsze niż jednorazowe zrzucenie z siebie ręcznika jest oddanie niektórych emocji.

Aktorka, której chciałabyś kiedyś dorównać, to...

- ...Meryl Streep. Podoba mi się to, że pozostała normalna. Godzi pracę z posiadaniem licznej rodziny i prowadzeniem domu oraz nie wstydzi się przyznać, że kiedy nic jej się nie chce, to po prostu zamawia pizzę na obiad. Nie odmładza się, nie odchudza, nie dała się wpędzić w całe to szaleństwo. Ktoś ją kiedyś zapytał, jak to jest być wielką aktorką, a ona odpowiedziała, że dla niej to normalna praca i po prostu stara się ją wykonywać jak najlepiej. Równie dobrze mogłaby sprzątać w knajpie i też dawałaby z siebie wszystko. Dla mnie to kwintesencja tego, jak powinno się myśleć o tym zawodzie. Streep to tytanka pracy i prawdziwa gwiazda, chociaż to określenie teraz mocno się zdewaluowało. Dziś nazywa się tak kogoś, kto pokazał dekolt czy nogę, albo dlatego, że jest czyjąś dziewczyną.

Streep bardzo entuzjastycznie zareagowała, kiedy Patricia Arquette odbierając Oscara, powiedziała, że kobiety powinny walczyć o równe prawa w biznesie filmowym. W Polsce kino to też jest wciąż męski świat?

- Kobiety cały czas zarabiają mniej niż mężczyźni. Dobrze, że ktoś głośno to powiedział. Liczba ról dla kobiet też jest znacznie mniejsza, chociaż to się ostatnio poprawia. Jest tyle świetnych aktorek, które nie grają wcale albo robią to bardzo rzadko. Dlatego ja też, gdy dostałam Orła. powiedziałam, że proszę o więcej ról dla nas. Zaczęłam aktywne życie zawodowe i mam zamiar walczyć o tę równość. Jaki jest Twój największy sukces?

- Pewnie sporo osób to zdziwi, ale wcale nie nagrody, tylko mój związek, w którym jestem już od ponad czterech lat. Z moim chłopakiem dorastaliśmy razem, jesteśmy już zupełnie innymi ludźmi niż na początku. My się zmieniliśmy i nasz związek się zmienił, a mimo to trwamy przy sobie. To jest relacja, która, mam nadzieję, potrwa całe życie.

Brzmisz jak niepoprawna romantyczka.

- Może to dziś niemodne, ale jestem nostalgiczna. Dlatego przeraża mnie kierunek, w którym zmierza świat. Technologia zabija romantyzm. Kiedyś nie było komórek, więc jeśli ktoś się z kimś umówił, to przychodził i czekał, a nie pięć minut wcześniej przekładał spotkanie. Dziewczyna idąc na randkę, zastanawiała się: przyjdzie czy nie? I trwała w niepewności aż do samego końca. Przez cały ten postęp zniknęła magia. Żyjemy w świecie, w którym na każde pytanie szuka się odpowiedzi w Google.

Ale Ty jesteś idealistką?

- Wierzę w miłość. Ważni są dla mnie ludzie: moi bliscy i przyjaciele, dlatego na co dzień walczę o dobre relacje z nimi. Ważne, żeby się w tym świecie nie zagapić, "nie jechać na autopilocie". Wierzę w niedzisiejsze ideały i przeraża mnie cały ten konsumpcjonizm, wyścig szczurów. Dla mnie to nie sukces jest w życiu najważniejszy, ale prawda i bycie w zgodzie ze sobą.

Masz 20 lat, czujesz, że świat stoi przed Tobą otworem?

- Mam czasem takie wrażenie. Czuję, że mimo młodego wieku udało mi się spełnić swoje marzenia, i może dlatego wierzę, że tak pozostanie. A nawet jeśli będzie gorzej, nawet jeśli parę razy się potknę i upadnę, to też dobrze. Zycie jest również po to, żeby popełniać błędy. Przez długi czas byłam dla siebie zbyt surowa, stałam nad sobą z batem, bo musiałam być najlepsza. Teraz dla swojego zdrowia psychicznego postanowiłam, że wyhamuję. Uczę się być dla siebie dobra, wybaczać sobie niedociągnięcia i podchodzić do siebie z miłością. Lubić siebie, bo to bardzo ważne. To jest długa droga, ale już na nią weszłam i nie zamierzam zbaczać z kursu. Dlatego wierzę, że uda mi się ciężką pracą osiągnąć to, co zamierzam.

Zofia Wichłacz - aktorka filmowa i teatralna. Rocznik 1995. Zagrała m.in. w spektaklu Teatru Telewizji "Moralność pani Dulskiej" Marcina Wrony i w serialu "Lekarze". Za rolę w filmie "Miasto 44" Jana Komasy otrzymała nagrodę na Festiwalu Filmowym w Gdyni oraz Orła w kategorii odkrycie roku. Teraz występuje w teatrze Polonia w Warszawie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji