Marat umarł, Sade żyje
tadeusz Bradecki wyznaje, że sztuka Petera Weissa, którą przeczytał jako nastolatek, otworzyła jego wyobraźnię. I - dodajmy - zainspirowała literacko, czego efektem był napisany nieco później i wystawiony przez autora w Starym Teatrze spektakl, który w latach osiemdziesiątych cieszył się powodzeniem. Sposób budowania akcji - chwyt teatru w teatrze służący przedstawieniu ścierających się filozoficznych czy też historiozoficznych racji, ostentacyjna sztuczność przedstawianego świata, wyeksponowana rola "konferansjera-zapowiadacza" sterującego wydarzeniami, wpadające w ucho frazy powtarzających się refrenów i kupletów - przypomina konstrukcję sztuki Weissa. Inspiracja zaczynała się już od barokowo sformułowanego tytułu, przy czym niewątpliwie uczeń przerósł mistrza: Wzorzec dowodów metafizycznych / to jest / ostateczne rozwiązanie / kwestii diabelskiej / czyli / tragiczna historia Doktora Faustusa / którą na nowo napisał i do wystawienia przysposobił/ Gottfried Wilhelm Freiherr von Leibnitz / na powitanie u źródeł Bad Pyrmont / imperatora Wszechrosji/Piotra Pierwszego Romanowa / przez/anglosaskich komediantów Williama Shillinga/ 7 czerwca R.P. 1716 /odegrana.
Jednak powodem zainteresowania Bradeckiego sztuką "Marat/Sade" nie były tylko formalne walory i sceniczna efektowność tej zmyślnie skonstruowanej teatralnej maszynki. Bardziej istotna była zapewne treść toczonego przez tytułowych oponentów sporu o człowieka i funkcjonowanie świata. Schyłek oświecenia i załamanie się optymizmu głoszącego, że rozum pozwala rozwiązywać wszelkie problemy, to tematy, które reżyser traktuje serio i odczuwa dotkliwie. Dowodem fascynacji epoką mogą być także dwie wersje spektaklu opartego na "Rękopisie znalezionym w Saragossie" Jana Potockiego czy wystawienie "Markizy de Sade" Yukio Mishimy. Teatr Bradeckiego to teatr racjonalisty, który wprawdzie wie, że świata rozumem wytłumaczyć się nie da, ale - mimo wszystko, heroicznie - wciąż ponawia próby. Bradecki mówi tylko o tym, co wie. Wie, że nic nie wie i to wywołuje ironiczny grymas i skłonność do prześmiewczych tonów, które kryją niepewność i rozpacz (mówię, rzecz jasna, o sposobie kreowania świata w przygotowywanych przez niego przedstawieniach). Jednocześnie reżyser odczuwa nieodpartą niechęć do sugerowania głębi, szukania po omacku, na granicy szalbierstwa, niejasnych prawd, oferowania widzom przeczuć, nastrojów, "objawień", pojawiających się na pograniczu teatru i mrocznego rytuału. W tej niechęci jest dosyć staroświecki, ale - przyznać trzeba - konsekwentny i uczciwy. Jednak wyspekulowane, przegadane i przeintelektualizowane teatralne konstrukcje Bradeckiego stają się coraz bardziej nużące i ciężkie w odbiorze. Coraz mniej w nich lekkości i wdzięku, jakie miał "Wzorzec". Uroda pojedynczych scen, ironia przejawiająca się w sposobie potraktowania postaci, inteligentne poczucie humoru, umiejętność zakomponowania kadru, osładzanie dywagacji muzyką - to za mało, by przekonać widzów do spektaklu, w którym brak postaci z krwi i kości. Jego bohaterowie z reguły realizują się w tym, co mówią, istnieją w słowach, są raczej znakami niż autonomicznymi bytami. Zaś poruszane tematy należą do tak zwanych istotnych: jaka jest natura człowieka i świata, co trzeba zrobić, by zdobyć tę wiedzę i czy można zrobić coś, by świat naprawić. Wypowiadając jedną z ważniejszych kwestii z "Wzorca dowodów metafizycznych" Faust przypominał Marata, który pokonany przez rzeczywistość przechodzi na stronę de Sade'a: "Świat jest szalony, chory nierozumny / i szaleńcem jest każdy kto chce go uleczyć / Niebo zadrwiło ze mnie - a więc będę grzeszył / drwiąc sobie z Nieba Odtąd będę / równie szalony Mefistofelesie / jak świat".
Realizując sztukę "Marat/Sade" w roku 2001 trudno przyznać choćby cień słuszności wyznawcy krwawej rewolucji. O tym, że droga, którą podążał, prowadzi na manowce, wiedzą od dawna wszyscy (może poza Fidelem Castro). Takich intencji nie miał nawet Peter Weiss odsądzając Marata od czci i wiary. Małgorzata Sugiera, stawiając graniczną datę 1989 roku pisze w programie: "Nadszedł koniec zbiorowych eksperymentów, pozostały nam prywatne, pokątne doświadczenia na sobie i bliźnich. Tym samym dzisiejszemu teatrowi nic po tekście "Marata/Sade'a", który - pozbawiony tego istotnego elementu, jakim jest społeczny kontekst dyskusji nad racjami rewolucji - zmienia się jedynie w (efektowną scenicznie, być może) zabawę konwencjami teatru w teatrze. Czy jednak tak jest rzeczywiście? Czy to aby nie kolejny mit czasów, które lubimy nazywać posthistorycznymi? (...) I może przedstawienie Tadeusza Bradeckiego pokaże, że dylematy Marata i Sadea są nadal aktualne".
Myślę, że owe dylematy Marata - a właściwie jednoznacznie sformułowane tezy - skompromitowały się już za jego życia, gdy rewolucja zaczęła pożerać własne dzieci. Teatralnie - i filozoficznie - ważniejsze staje sie odczytanie, co takiego słowami Weissa mówi markiz de Sade. I dokąd prowadzi wskazana przezeń droga. Niestety widz spektaklu Bradeckiego potrzebuje wiele dobrej woli i samozaparcia, aby z sekwencji dość banalnych rozwiązań inscenizacyjnych i potoku słów wyłowić ziarno prawdy o ludziach. Problemem trudnym do przezwyciężenia jest tekst sztuki (i jej polski przekład): nużąco rozwlekły, często wykorzystujący efekt rymowanej, rytmicznej katarynki. W ciekawym spektaklu Petera Brooka postacie posługują się o wiele bardziej potocznym językiem, poza tym widowisko telewizyjne daje większe możliwości stworzenia iluzji "zakładu dla obłąkanych". W przedstawieniu Brooka zakład w Charenton był prawdziwy, u Bradeckiego - to tylko teatr. Wystarczy porównanie: u Brooka gilotynowana ofiara była sporządzoną przez pacjentów kukłą z warzyw, u Bradeckiego - pojawia się odcięta głowa wykonana wprawdzie z założenia dość prymitywnie (czerwona włóczka jako krew), ale z pewnością w teatralnej pracowni.
Spektakl Bradeckiego rozgrywa się w interesująco zaplanowanej scenerii wykorzystującej czerwono-złotą strojność widowni Teatru im. Juliusza Słowackiego (wreszcie nie można narzekać, że to architektura teatru przytłoczyła inscenizatora). Publiczność, usadowiona amfiteatralnie na scenie oraz w tyle parteru, pod balkonem i w lożach, otacza ze wszystkich stron przestrzeń gry, odgrodzona od niej palikami i sznurkiem, na którym zawieszono biedną dekorację z trójkolorowych szmatek. Wejścia zamknięte zostały drewnianymi kratami. Kraty znajdują się w także w podłużnym, wyłożonym kafelkami kanale, z którego dozorcy szpitalni wypuszczają na scenę pacjentów-aktorów. Tak pomyślane miejsce gry wprowadza sytuację osaczenia, opresji; aktorzy-pacjenci, wystawieni ze wszystkich stron na widok publiczny, nie mają gdzie się schronić. Z tej sytuacji niewiele jednak wynika, oprócz tego, że aktorzy grający osoby chore psychicznie przez ponad dwie godziny muszą dzielnie trzymać fason, co robią ze sporą determinacją. Jako że w spektaklu demonstracyjnie podkreślana jest sztuczność pokazywanego świata, koliste miejsce gry nasuwa skojarzenia nie tyle z miejscem prześladowań niewinnych ofiar (wariaci jako odmieńcy-wrażliwcy, odrzuceni przez świat), co z areną cyrkową, gdzie wszystko jest konwencjonalne, umowne i służy rozrywce.
Wypełniający scenę wariaci to bezwolna, apatyczna grupa; każdą z postaci wyróżnia określony tik, rodzaj natręctwa. Deklamują tekst monotonnie, wybuchają śmiechem w nieodpowiednich momentach, wtrącają kwestie zupełnie nie a propos, snują się po scenie natrętnie wpatrzeni w widzów lub - przeciwnie - zupełnie obojętni. Nawet momenty ich ożywienia, które wywołują niepokój Coulmiera, naczelnika więzienia (Marian Dziędziel) są dosyć niemrawe i - trzeba przyznać - mało efektowne teatralnie. Ta bezwolna masa raczej nie uosabia tajemniczych, groźnych sił tkwiących w człowieku, to szaleństwo dalekie jest od ekstatycznych objawień. Ci wariaci nie zagrożą widzom wygodnie rozpartym w fotelach. Wiemy, że nie naruszą naszej prywatności - a może powinni? W finale reżyser zresztą jeszcze raz przypomina, że to tylko teatr: wariaci, którzy dokonali totalnej demolki i gwałtów, biegali z pochodniami - zamiast podpalić teatr, nagle uspokajają się i grzecznie kłaniają widowni.
Kreowany przez jednego z wariatów główny bohater spektaklu, Marat (Mariusz Wojciechowski), cierpiący (fizycznie i psychicznie) i osamotniony, może budzić współczucie, ale jego słowa nie mają najmniejszego znaczenia. Od początku wiemy, że bohater, nieustannie nerwowo drapiący chore ciało, stoi na straconej pozycji. I nie dlatego, że zostanie zamordowany przez Corday, a rewolucję zamorduje Napoleon (którego portret wisi nad sceną). W Maracie nie ma ani odrobiny rewolucyjnego zapału, wszelkie wypowiadane przezeń kwestie o konieczności odwetu brzmią blado i nieprzekonująco. Najprawdziwiej wypada w momencie przedśmiertnej autorefleksji: "Dlaczego wszystko jest tak niewyraźne / Wszystko co mówiłem / było przecież przemyślane i zgodne z prawdą (...) dlaczego teraz wątpię / dlaczego wszystko brzmi fałszywie". W XXI wieku, z perspektywy tylu rewolucji, które zawsze kończyły się podobnie, Marat nie może być prześladowanym idealistą. To naprawdę wariat. Tu tkwi główna słabość spektaklu i główny wobec niego zarzut: jeśli wszystko jest tak oczywiste, jeżeli prezentuje się bez przekonania racje dawno już podważone - po co sceny rewolucyjne zajmują tyle miejsca? Po co z wysiłkiem godnym lepszej sprawy realizować sceny, przywołujące rewolucję nieznośnymi potokami elokwencji bohaterów?
Nastrój opłakiwania naiwnych złudzeń co do rewolucji podkreśla liryczność wykonywanej na żywo muzyki Grzegorza Turnaua, którą trudno rozumieć inaczej niż rodzaj łabędziego śpiewu Marata. Czwórka Śpiewaków (Rossignol-Katarzyna Galica, Kokol-Rafał Dziwisz, Polpoch-Krzysztof Zawadzki, Cucurucu-Tadeusz Kwinta) uzbrojonych w mikroporty, sprawnie wykonuje rozpisane na głosy harmonie, ale brak ożywczych tonów sprawia, że nie dynamizuje ona przedstawienia, przeciwnie - raczej kołysze i z czasem wręcz usypia. Brak muzycznego urozmaicenia potęguje jeszcze celowo anemiczne wykonanie niektórych fragmentów przez chór wariatów.
Markiz de Sade to ten, kto wie więcej i widzi bardziej przenikliwie, gdyż bierze świat i człowieka takimi, jakimi są, a nie przykłada do nich uprzednio wykalkulowanych schematów. Gdy słuchamy Sade'a, który mówi: "Tak przychodzą do rewolucji / wierząc że (...) da im wszystko / rybę / but / wiersz / nowego męża / nową żonę / i zdobywają wszystkie twierdze by potem znów pojawić się ze swymi utrapieniami / i wszystko jest tak jak było przedtem", trudno nie pomyśleć o tłumach, które przyłączają się do każdej idei z nadzieją na materialne korzyści, by odwrócić się, gdy te nadzieje się nie spełnią. Zwolennicy aktualizującego czytania tekstów teatralnych mogą podobnie interpretować kwestię Wywoływacza (Krzysztof Jędrysek w tej roli wypada o lepiej w momentach, gdy nie stara się na siłę rozbawić publiczności): "jak idiotycznie bez namysłu chwili / lud wciąż w nieszczęście wpada nie bez racji / ponieważ nie rozumie nigdy sytuacji". Zboże wysypywane na torach, owce tarasujące centrum Paryża, demonstracje przeciwników globalizacji dowodzą, że niestety nie żyjemy w najlepszym ze światów. Te publicystyczne kwestie, które mogą nasunąć się widzowi uparcie poszukującemu sensów spektaklu, nie wyczarują jednak prawdziwego teatru.
Markiz de Sade (Jerzy Grałek) nie jest triumfującym demonem zła. To zmęczony człowiek bez złudzeń - przygarbiony, zaniedbany, poruszający się z trudem. Z jego twarzy nie znika bolesny grymas, który wyraża rozczarowanie życiem, ale z czasem staje się dość irytujący. To może nadinterpretacja, ale decyzja obsadzenia w tej roli aktora, który kojarzy się raczej z pozytywnymi, by nie rzec poczciwymi postaciami, wydaje się znacząca. Gdy bohater mówi, że coś napawa go przerażeniem i że cierpi, wiemy, że mówi prawdę. Cielesne eksperymenty, o których wspomina, nie brały się ze skłonności do perwersji, lecz z rozpaczy człowieka przeraźliwie spragnionego prawdy: "Wymyślam najpotworniejsze tortury / i kiedy je sobie opisuję / wówczas sam przeżywam wywołane przez nie cierpienie / Jestem zdolny do wszystkiego i wszystko napawa mnie przerażeniem".
Sade chce zrozumieć świat. Wyznawany przez niego subiektywizm, niechęć do zakładanych z góry umysłowych konstrukcji przybliża go współczesnemu doświadczeniu, a wręcz idealizuje jako męczennika prawdziwej wiedzy o naturze świata: "jedynie my przypisujemy życiu jakąś wartość / natura w milczeniu mogłaby się przyglądać / jak wytrzebiamy całą nasza rasę / Ja nienawidzę natury / ja chcę przezwyciężyć naturę". To Sade wreszcie wypowiada kwestię, w której pobrzmiewają bardzo współczesne echa traktowania cielesnych doznań, jako jedynego naprawdę autentycznego i ostatecznego źródła prawdy: "zrozumiałem / że na tym świecie są tylko ciała / i że każde ciało ma w sobie straszliwą siłę / i że każde ciało istnieje samo dręczone własnym niepokojem (...) te cielesne więzienia / gorsze są od najgłębszych kamiennych lochów / i dopóki nie będą otwarte / wszystek wasz bunt / będzie tylko więzienna rewoltą". Szkoda jednak, że te kwestie, wypowiadane jakby mimochodem, toną w powodzi słów oraz scen, których banalność wystawia cierpliwość widza na niemałą próbę. Markiz de Sade, ze swoją życiową wiedzą, to postać, którą ignorują nie tylko postaci sceniczne, ale zmęczeni widzowie. Właściwie jedyną bohaterką spektaklu, która zdaje się czymś więcej, niż literacką konstrukcją służącą wygłaszaniu filozoficznych kwestii, jest Karolina Corday (Dominika Bednarczyk). Postać lunatyczki-morderczyni ma w sobie nieuświadomioną zmysłowość, która nadaje jej wewnętrzną prawdę. Takie ustawienie roli to wynik tyleż inwencji aktorki i reżyserskiej koncepcji, co wyjątkowości postaci, która - zgodnie z zamysłem autora - działa i mówi półświadomie, w sennej malignie. W interpretacji Dominiki Bednarczyk to rodzaj medium, które odbiera horror przedstawianego świata zmysłowo i pozazmysłowo; z trudem, z bólem wypowiada kwestie, unaocznia to, czego nie widzimy - namacalną grozę terroru nasączającego powietrze zapachem krwi. Aktorka gra delikatnie - nienaturalnym wygięciem, jakby stężeniem postaci, przechyleniem głowy, nieobecnym, to znowu przenikliwym spojrzeniem, drobnymi, bezradnymi gestami. Nie przekracza granicy, za którą tak pomyślana kreacja mogłaby zacząć drażnić. Partneruje jej Błażej Wójcik (pacjent-erotoman Dupperett), który - mimo komicznej, nastroszonej fryzury i nerwicowego rozedrgania - potrafi nie tylko rozbawić, ale pokazać cierpienie postaci uporczywie wpatrzonej w obiekt swych pożądań.
Dlaczego spektakl Bradeckiego, podejmujący temat, który reżysera wyraźnie fascynuje, ma w sobie tak mało teatralnej prawdy i atrakcyjności? Czy winna jest nużąca deklamacyjność tekstu i bezradność aktorów, którzy nie mają szansy zbudowania postaci, lecz wygłaszają podzielony na role filozoficzny dyskurs? Czy konwencjonalność rozwiązań i manifestacyjna sztuczność, która przenika wszystkie sfery widowiska, pozostawiając widzów obojętnymi? Czy chybione aranżacje i harmonie muzyczne, które wprawdzie wpadają w ucho, ale nie ożywiają spektaklu? Powodów zaistnienia lub braku teatralnej magii nie da się racjonalnie rozłożyć na czynniki pierwsze. Dlatego, mimo wszystko, zanurzywszy trzykrotnie nóż w ciele reżysera, mam nadzieję, że rany nie będą śmiertelne.