Artykuły

"Dante" - po raz 524

Przed laty, podczas rozmowy o niegdyś tak głośnym i sławnym teatrze w Nowej Hucie, Lidka Zamkow opowiedziała mi pewne zdarzenie. Otóż szykując się do wystawienia "Snu nocy letniej" na tamtejszej scenie, poprosiła Szajnę, by projektując kostiumy dla aktorek, wymyślił im jakieś wspaniałe, seksowne peruki. "Józek zgodził się - opowiadała dalej Zamkow - nawet wydawało mi się, że pomysł przypadł mu do gustu. Jakież więc było moje zaskoczenie, gdy okazało się na projektach, że wszystkie dziewczyny mają być... łyse. Zbaraniałam zupełnie. Po czym zaczęłam zastanawiać się i wreszcie doszłam do wniosku, ze przecież kobiety, z jakimi stykał się, będąc młodym chłopakiem, a więc w okresie szczególnego uwrażliwienia na płeć, były też łyse. Golone do skóry oświęcimskie więźniarki".

Istotnie, w kolejnych inscenizacjach (a także w malarstwie) jawią się u Szajny reminiscencje lagrowego doświadczenia. Zarówno w komponowanych obradach destrukcji materii, scen śmierci i sponiewierania, w czarnych mundurach, syczących parach gazu, zdepersonalizowanych podobiznach ludzi, scenerii omiatanej smugami reflektora, jak i wprost z obozu przeniesionych pasiakach, klumpach, taczkach itd. Wszystko to przez lata stanowiło nie tylko wyznanie wiary scenografa i reżysera, jego skrócony, uparcie powtarzany przed ludźmi życiorys, kanon estetyczny i niemilknący protest wobec wszelkiego ludobójstwa i poniżania człowieka, ale także coś w rodzaju wizytówki. Znaku firmowego. Herbu.

Właściwie dopiero od florenckiej premiery "Dantego" (1972) owa symbolika zniszczenia i śmierci zaczęła z wolna ustępować miejsca symbolice życia i nadziei. Pojawiły się pierwsze, wątłe jeszcze promyki wiary, że można jednak wyrwać się z zaklętego kręgu zła czynionego ludziom przez ludzi. Odziane w nieskalaną biel kobiety podawały wodzom misy z krystaliczną wodą, prosząc pokornie: "umyj ręce... umyj ręce...". Wizja świata nie zatrzaskiwała się już w dantejskim piekle, ale rozwijała dalej. I tak narastało to przez następne wersje inscenizacji: dubrownicką (1981), esseńską (1985), by rozkwitnąć najpełniej - warszawską (1992). W sumie 524 przedstawienia.

To, co obejrzeliśmy na sobotniej premierze w Studio pozostając szajnowskim "Dantem" okazało się całkiem nowym, odmiennym przetworzeniem tematu. Z upływem czasu, autor tego wielkiego, wstrząsającego widowiska, luźno inspirowanego "Boską komedią", wzbogacony doświadczeniami ostatnich lat, zmienił nieco spojrzenie na wędrówkę człowieka po drodze przeznaczenia. Blaski nadziei zaczęły rozjaśniać mroki klęski, siła życia dominować nad śmiercią, a władza dobra nad złem. Zmiana to powolna, ale wyrazista. Przede wszystkim dokonywana środkami plastycznymi, bo i całe przedstawienie jest głównie manifestacją plastycznego teatru. Przede wszystkim gra tu kolor, rozrzutniej niż w poprzednich wersjach wprowadzany do akcji. Niekiedy jaskrawy, czysty. Piękne, bujne kobiece włosy zastąpiły żałosne łysiny więźniarek, rozkwitły barwne szaty, na białych zasłonach zagrały podświetlone zielenią cienie, projekcja wysmakowanej mozaiki chwyta w pstrokatą sieć wirującą scenę wraz z obracającymi się kołami wiecznej podróży. Nawet bramy zaświatów otulone w ciepłą sepię, już nie są prosektoryjnie zimne.

Ograniczenie objętości tekstu na rzecz dynamiki, ruchu, wyrazu plastycznego, działań - sprawiło, że nie częste słowo nabrało tym większej wagi. A forma jego podania, co widać zwłaszcza w tytułowej roli Krzysztofa Chamca, urosła do rangi najistotniejszego zadania aktorskiego. Znakomite, wyraziste, mądre i głębokie podawanie tekstu przez Chamca, jego skupiona, spokojna era - stworzyły postać o wielkiej sile wyrazu, a zarazem prostą i zrozumiałą. Tak zrodziła się kreacja. Ten Dante zdecydowanie podważa tezę, że Szajna sprowadza aktorów do roli craigowskiej nad-marionety. Zresztą nie tylko Dante, bo także Maria - Ireny Jun, Jakub - Józefa Duriasza i jeszcze kilka innych postaci.

Znakomity w sylwetce, ruchu, wielkiej dyscyplinie aktorskiej Charon - Antoniego Pszoniaka zawiódł, niestety, interpretacją tekstu. Zbyt górne, patetyczne tony zabrzmiały głucho i fałszywie. Zdecydowanie rozczarowała mnie wybitnie utalentowana przecież aktorka - Jadwiga Jankowska-Cieślak. Nie znalazła w swoich środkach aktorskich właściwego dla roli Beatrycze tonu. Przytłoczyła ją patetycznym zaśpiewam i spętała nijakością postaci. Czyżby miały one stanowić ekwiwalenty uduchowienia i efemeryczności lokatorki zaświatów?

Szajna na swój podwójny jubileusz (45-lecie pracy artystycznej i 70. urodziny) dał mądre, przemyślane, obdarzone szczególną urodą przedstawienie. Spektakl zarazem wzniosły i prosty, niczym ostatnia kwestia Dantego-Chamca: "To miłość wprawia w ruch słońce". Warto ją zapamiętać, warto w nią uwierzyć.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji