Artykuły

Świat według Ubu

Mogło być tak: trzej piętnastoletni smarkacze komentują zachowanie znienawidzonego profesora Heberta. Piszą zjadliwy pamflet na belfra. Wśród chichotów i narastającego podniecenia konstruują pełen siarczystych dialogów i rynsztokowego humoru tekst. Prowokacyjne pióro Alfreda {#au#620}Jarry'ego{/#} daje jednak nie tyle świadectwo burzy hormonów i nastoletniego buntu, ile znakomicie skrojonej podróży przez meandry historii dramatu. Ostateczny kształt "Ubu Króla" dojrzewał przez lat kilka, Jarry szlifował tekst nieustannie; dodawał wyrazistości postaciom, ostro rysując ich osobowości. Wreszcie wypróbował sceniczność tekstu w teatrze marionetkowym w 1888 roku.

Prawdziwa premiera "Ubu Króla" odbyła się osiem lat później w paryskim Théâtre de l'Oeuvre. Już pierwszym dziesięciu minutom spektaklu (ze sławnym otwierającym "merdre") towarzyszyły okrzyki, tupania, gwizdy i oburzone uwagi zdegustowanej publiczności. Atmosfera skandalu tylko umocniła Jarry'ego w przekonaniu, że napisał rzecz świetną i potrzebną. Rezultatem niebezpiecznie głębokiej fascynacji młodego autora powołanym do życia antybohaterem było popełnienie jeszcze trzech części jego przygód, wyraźnie gorszych od pierwowzoru. To swoiste opus magnum tak zniewoliło Jarry'ego, że grał on do końca swojego trzydziestoczteroletniego życia kapłana błazenady, bezeceństwa i odrażającej buty. Ubu, który bez cienia wyrzutu niszczył kolejne przeszkody w drodze do zdobycia pieniędzy - bo na władzę, gdyby nie żona, był za głupi - zawładnął w pełni duszą swego stworzyciela.

Ubu Król, czyli Polacy, czyli wszyscy

Do potocznego języka weszło powiedzenie: "rzecz dzieje się w Polsce, czyli nigdzie". Ten znaczący komentarz Jarry'ego, który akcję swojego antydramatu umieścił w kraju wówczas zapomnianym, nieistniejącym na mapie, bynajmniej nie świadczy o jawnie wyrażonej niechęci wobec Polaków. Chociaż w sztuce wiele jest odniesień do naszych zwyczajów, znanych skądinąd postaci historycznych, trzeba traktować atrybuty miejsca i czasu akcji alegorycznie. Zdanie "w Polsce, czyli nigdzie" oznaczać wszak może w istocie "w Polsce, czyli wszędzie". Czytelnik mógłby więc wpisać inne nazwiska antybohaterów, skonstruować odmienne menu na przyjęciu u Ubu i Ubicy i zmienić kontekst historyczny. Taka reinterpretacja z pewnością nie przyniosłaby szkody tekstowi.

Ubu według Jany'ego to postać obrzydliwie prymitywna. Na tyle głupia i chciwa, że z łatwością ulega namowom żony, by zająć miejsce króla i samemu zacząć sprawować władzę. Na dobrą sprawę Ubu jest człowiekiem z łatwością szargającym świętości, odrzucającym istniejące kanony zachowań, będącym zaprzeczeniem zdrowego rozsądku. Nie tyle brakuje mu moralnego kręgosłupa, ile jakiegokolwiek kręgosłupa; to postać bez ambicji, honoru i wyrazistych poglądów. Jest bezwolną chorągiewką, zwracającą się już to w stronę pieniędzy, już to niskich aspiracji żony.

Warto jeszcze zwrócić uwagę na ważną, niemal proroczą właściwość dzieła Alfreda Jarry'ego. Mówi się wiele w ostatnich latach na temat postmodernizmu: jedni twierdzą, że to epoka, inni, że tylko prąd czy kierunek. Postmoderna jednak to raczej zespół cech, które objawiają się nie tylko w utworach powstałych w ostatnich dwudziestu, trzydziestu latach. Podszyta refleksją ironia, odwołania do dzieł przeszłości, zabawa cytatem, konwencją, odarcie dzieła z historycznego odcienia mają wyraźnie postmodernistyczny wydźwięk i były obecne w literaturze i muzyce od dawna.

"Ubu Król" Jarry'ego jest więc dziełem na wskroś postmodernistycznym. Dotyka "Ryszarda III", "Makbeta", "Króla Leara", "Juliusza Cezara", by tylko wspomnieć szekspirowskie odniesienia. Przywołać jeszcze można "Don Kichota" i "Operę żebraczą". Postać Ubu zaś to palimpsest pisany na Pulcinelli, Poliszynelu, Pietruszce i Napoleonie.

Ubu Pender

Jako metakliszę największych dzieł dramatycznych zobaczył prawdopodobnie "Ubu Króla" Krzysztof {#au#1590}Penderecki{/#}, kiedy w 1991 roku ukończył operę buffa o tym samym tytule. Trzeba od razu przypomnieć, że Penderecki o królu Ubu myślał od wczesnych lat studenckich, rozważał jego przygody, miał ochotę muzycznie je zilustrować. Inne ważne kompozytorskie zadania nie pozwoliły mu na to: a to podążanie za drugą awangardą, a to szukanie wyjścia z labiryntu idei muzycznego postępu, a to głośny powrót do wartości w muzyce niezmiennych (melodia, harmonia, klarowność formy), wreszcie stan wojenny i zapotrzebowanie na muzykę sacro-polo. Kilkakrotnie Penderecki wracał do pomysłu, szkicował "Ubu Króla" (napisał nawet już muzykę do marionetkowej sztuki w Sztokholmie), zamówienia na operę przyjmował i odrzucał.

Wreszcie zabrał się za Ubu poważnie. Podjął się bowiem realizacji prestiżowego zamówienia Opery Monachijskiej. Prapremiera dwuaktowej - jak przystało na prawdziwą operę buffa - sztuki odbyła się w tymże teatrze trzy lata później; widowisko reżyserował August Everding, scenografię przygotował Roland Topor, a muzyką zajął się Michael Boder. Libretto na podstawie niemieckiego przekładu Portnera napisał kompozytor wespół z Jerzym Jarockim. Jest to w istocie wyciąg najciekawszych epizodów z pierwowzoru, acz pojawia się w tekście również kilka krótkich fragmentów z Ubu skowanego i Ubu na wzgórzu - dwóch pozostałych części trylogii Jarry'ego.

"Ubu Rex to utwór właściwie surrealistyczny. Ocieram się jakby o innych kompozytorów, nie cytując ich (ani samego siebie): o Mozarta, Rossiniego czy Verdiego; szczególnie mam tu na myśli "Falstaffa", najgenialniejszą operę buffa..." - powiedział kompozytor Radiu Wolna Europa dzień po premierze. Do worka muzycznych odniesień można też wrzucić kilka konkretnych skojarzeń: "Don Giovanni", "Wesele Figara", "Czarodziejski flet" Wolfganga Amadeusza Mozarta, "Łucja z Lammermoor" Gaetana Donizettiego, "Borys Godunow" Modesta Musorgskiego, "Holender tułacz" Ryszarda Wagnera czy "Opera za trzy grosze" Kurta Weilla.

W tym momencie napotykamy po raz drugi pytanie o postmodernę. I znowu powinna paść odpowiedź, że "Ubu Król" Krzysztofa Pendereckiego jest dziełem na wskroś postmodernistycznym; wdzięczną zabawą muzycznym kolażem, pisaniem muzyki na muzyce, kokietowaniem poprzez umiejętne podrabianie Wielkich Mistrzów, wreszcie autoironią w znakomitym guście.

Ciągłe "dzianie się", tak charakterystyczne dla opery buffa, Penderecki osiąga uporczywymi repetycjami vivo, artykulacją staccatto i szybkim parlando. Zachwycają patetyczne - o "niekończącej się melodii" - melizmaty o rzeczach błahych i nieistotnych, lekko i zgrabnie skrojone zespołowe piosenki, groteskowe zestawienia instrumentów, fenomenalne quasi-arie i quasi-recytatywy, a efektownie prowadzona narracja wartko płynie na walcu i polonezie. Andrzej Chłopecki w opublikowanym na łamach "Ruchu Muzycznego" pierwszym wrażeniu z prapremiery zarzucił dziełu brak gry konwencją na poziomie formy. Ale przecież wyraźnie słyszalne są brawurowe zestawienia krągłych elementów w łukowe, suitowe, rondowe a nawet aryjne całości, nie wspominając o genialnych ansamblach.

Farsowość tekstu Jarry'ego usprawiedliwia, a wręcz uprawomocnia użycie tak efekciarskiej kompozycji muzyki. Odarta z treści literackiej zionie przeraźliwą pustką, w której poza mistrzowską - przyznaję - żonglerką muzycznym stylem, konwencją, idiomem i gestem, niczego wartościowego nie znajdziemy. Bez scenicznej akcji muzyka ta po dziesięciu minutach nudzi, chwilę potem razi ogranym efektem i uporczywym mruganiem okiem do słuchacza, że to taki żart, że dowcip, że te dwie godziny muzyki to tak naprawdę jedno wielkie "Schreie".

żU(BU)landia Warlikowskiego

W Polsce "Ubu Króla" Krzysztofa Pendereckiego wystawiły w 1993 roku teatry w Łodzi i Krakowie. W siedemdziesięciolecie urodzin kompozytora operę przeniósł do Teatru Wielkiego - Opery Narodowej Krzysztof Warlikowski.

Swoim spektaklem Warlikowski podpisał się pod słowami listu, który do dyrektora Theatre de l'Oeuvre Lugné-Poego skierował Jarry: "Kostiumy możliwie odlokalnione i odchronologicznione (przez co lepiej się odda pojęcie rzeczy wiecznej); najlepiej nowoczesne, bo satyra jest nowoczesna; i brudne, bo dramat wyda się wówczas plugawszy i okropniejszy". Głównych bohaterów sztuki - bandę dresiarzy i żuli wyjętych z wąskich przejść między blaszanymi budkami na stadionie X-lecia - reżyser zestawił z elitarną grupą trzymającą władzę.

Niewielkie M-2 z bordową wersalką, kolorowym telewizorem i kiczowatym świętym obrazkiem na ścianie tworzy naturalne otoczenie zwykłej rodziny Ubowskich. Gości podejmują bigosem, kuprami, krwawą kiszką, byczymi jajami i wódką. W tle brzęczy włączony telewizor, właśnie rozpoczyna się program "997". Plastikowe torby, ubrania z lumpeksu i taniec podpitej gospodyni na stole. Z drugiej strony luksus sfer rządzących: ochrona w ciemnych okularach, ładna, miła i sympatyczna para królewska, kręcąca właśnie propagandowy film na temat pszczelarstwa i szczęśliwego pożycia z ukochaną suczką. Kontrast: żule spiskują, przerywając knowania salwami rubasznego śmiechu i fascynując się zapachem niemytego Ubu, a Królowa Rozamunda opowiada o swoich obawach o życie męża w poważnej arii (element opery seria). Wreszcie kulminacyjny moment pierwszego aktu: na szumnej paradzie z cheerleaderkami w roli głównej, dwiema dziewczynkami w strojach krakowskich i orkiestrą dętą, dochodzi do zamordowania władcy i przejęcia przez Ubu insygniów władzy (płaszcz i krakowska czapka). Dziwny jednak był to zamach; dokonany niespiesznie, z rozmysłem, z groteskowym wielokrotnym wbijaniem sztyletu w ciało Władysława...

Role się zamieniają. Hucpiarskie towarzystwo, z populistą Ubu na czele, rozpoczyna rządy w parlamencie polskim z dumnym białym orłem w tle. Na początek wydaje na rzeź kilku możnych z prawej części sceny politycznej. Później sam Ubu reformuje resort sprawiedliwości i finansów. Urządza też wyścig parlamentarzystów, w których główną wygraną są pieniądze; siedzący wśród publiczności obywatele kibicują swoim faworytom. Bardzo szybko parlament polski zmienia się w rosyjski, biskupi katoliccy w duchownych prawosławnych, a Ubu i Ubica w carską parę. Brzmią bemolowe, minorowe tonacje, równoległe tercje w niskich rejestrach, unosi się zapach kadzidła. Skruszony Bardior, jeszcze przed chwilą pomagający w obaleniu prawowitego władcy, oferuje swoją pomoc w przywróceniu ładu na terenie Polski. Zapada decyzja: wojna. Niemal w tym samym czasie, gdzieś na polskiej wsi (agroturystyczny obrazek krów, kur i baranów) Ubu zaczyna zbierać wymyślone przez siebie podatki. Kiedy chłopi nie chcą płacić, wkraczają komornicy. Zabierają wszystko, nawet trumnę spod nieboszczyka... Na scenie pojawia się terenowy samochód. Posłaniec przynosi złą nowinę: car wyruszył zaprowadzić w Polsce porządek.

Centrum dowodzenia. Rosjanie z jednej strony, Polacy z drugiej. Pierwsi przygotowują się do bitwy, drudzy wyciągają plastikowe jedzenie z McDonalda. W tle koszary. Żołnierze budzą się ze snu. Musztra, wojskowe ćwiczenia, cyrkowe wyczyny. Rozpoczyna się bitwa, ale najpierw ta dyplomatyczna, między generalicją. Papierowe pociski, samolociki i wyzwiska ("Sukinsyn! Skatina! Plugawiec! Padliec! Mongoł! Poliacziok! Komunista!") - oto arsenał wojennych środków. W koszarach za to sytuacja zgoła odmienna: żołnierze rosyjscy i polscy w parach tańczą przyjacielski pląs. Wreszcie atmosfera w dyplomacji gęstnieje, nadchodzi czas ostatecznego starcia. Ksiądz i pop rozdają komunię. Prawdziwa wojna, wszyscy żołnierze giną.

Ubu z poplecznikami ucieka z pola bitwy. Jest mróz. Samochód, którym jechali się zepsuł. "Zmarzły mi jaja!" - krzyczy Ubu; "nas to już nie bawi" - odpowiadają znacząco towarzysze. Końcowa scena: podróż. Celem może być Paryż, Berlin, Nowy Jork. Ubu i Ubica szukają kolejnej Ubulandii głupoty...

Renata i Andrzej, Jolanta, Saba i Aleksander

Poprowadzony barwnie, dynamicznie i nade wszystko z szerokim oddechem spektakl, z każdą minutą zaskakiwał. Świetnie dopracowany akt pierwszy i trochę gorszy - bo miejscami chaotyczny, jeszcze nie ustabilizowany reżysersko - akt drugi dały świadectwo znakomitego wpisania się reżysera w kompozytorską wizję przedstawienia.

Paweł Wunder w roli Ojca Ubu okazał się znakomity. Mały, krągły, ale rzutki człowieczek o dużym głosie. Charakterystyczna rola, świetnie cieniowana. Trochę gorzej wypadła jego partnerka, Ligita Račkauskaitë. W niższych partiach radziła sobie świetnie, fragmenty kantylenowe cechowała pełnia brzmienia, ale wirtuozowskie koloratury były zbyt ciężkie i chwilami nieprecyzyjne. Józef Frakstein w roli króla Wacława szczególnie odznaczył się w dowcipnej - o ironio - scenie śmierci. Końcowe frazy partii zaśpiewał lekko i z humorem. Liryczną linię królowej Rozamundy realizowała Dorota Radomska. Jej interpretacja dramatycznych losów królowej była godna partii Toski czy Aidy. Nie można pominąć świetnie dobranych basów Mieczysława Miluna i Rafała Siwka, śpiewających podwójną rolę cara. Głębokie brzmienie, niemal ujednolicona wibracja to nieczęsty atut męskich duetów. Orkiestra pod batutą Kaspszyka świetnie uporała się z zawiłościami partytury. Nie miała problemów intonacyjnych, jasno rysowała plany, brzmiała klarownie i czysto. Czasami pojawiały się problemy z utrzymaniem tempa. Dwaj trębacze, którzy fanfarami ozdabiali przemówienia władców, niekiedy nieczysto intonowali, co niestety było dość uciążliwe.

Na spektaklu operowym publiczność z rzadka się śmieje. Bo to ani wypada, ani nie bardzo jest z czego. Ubu Król ze swoim "grównem" i tak jaskrawo obecnymi w polityce (i nie tylko) polskimi przywarami uosabiał nas samych. Tych z pierwszych stron gazet, to jasne. Na pierwszym miejscu wymienimy populistycznego przywódcę partii, który w czasie powstawania opery, w latach raczkującej demokracji, terminował na etacie chłopskiego awanturnika, a teraz wyrósł na upolitycznionego i uklasowionego obrońcę ucieśnionych. Będzie i jego klubowa koleżanka, która chachmęciła przy publicznych finansach ("Te nerwiki w oczach! Więc, kradłaś nie tylko owies?"). Pojawiła się i para prezydencka, szczególnie dbająca o swój nieskazitelny medialny wizerunek. A że Prezydent mianował Ubu hrabią Starachowic? Toż to pewnie przypadek...

Można, rzecz jasna, zarzucić tym odniesieniom do bieżącej sytuacji politycznej zbyt daleko idącą dosłowność, może łopatologię, ale z pewnością nie sposób nie zauważyć błyskotliwego kabaretowego rysu opery. Przecież Ubu obnażył również nasze słabostki, hipokryzję i skryte pragnienia. Nie tylko te wielkie, o władzy i pieniądzach. W krzywym zwierciadle pokazał nas takimi, jakimi jesteśmy w domu, w którym czujemy się bezpiecznie i nikt nas nie obserwuje. Łazimy więc po pstrokatych dywanach ubrani w wytarte dżinsy, szuramy dziurawymi kapciami, siorbiemy przy stole, bekamy, a w ustępie chętnie czytamy gazetę. Kiedy zaś włączamy telewizor, jakby od niechcenia przerzucamy kanał na TVN i podglądamy Frytkę i Kena podczas wannowych igraszek.

Penderecki i Warlikowski zrobili widza na szaro, wciągnęli go w misternie zaplanowaną grę absurdu, zmanipulowali. Pokazując na początku kadr z "Rejsu" ostrzegli wprawdzie, że to będzie kręcona spontanicznie komedia - taka z życia wzięta, ale nie powiedzieli, że jej celem będzie ukazanie prawdy o nas samych. Szybko publiczność okazała się więc zbiorowym podglądaczem programu reality-show pod tytułem "Świat według Ubu". Ubu w sypialni? Proszę bardzo. W ubikacji? Nie ma sprawy. A może chcecie zobaczyć jak knuto polityczny spisek, ze wszystkimi szczegółami? Włączcie odbiorniki i patrzcie; rozkoszujecie się brudem, chamstwem i tanią sensacją. A to Polska właśnie? "Schreie"!

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji