Dyrektor-dyktator
W teatrze Wybrzeże odbędzie się w sobotę premiera spektaklu "Sprawa miasta Ellmitt". Rozmawiamy z autorem dramatu i reżyserem Ingmarem Villqistem
W materiałach teatru Wybrzeże, dotyczących Pańskiego dramatu, czytamy: "odległość, jaka dzieli Ellmitt od Jedwabnego, sprzyja analizie społeczeństwa chorego na własną niewinność". Widz powinien oglądać ten spektakl przez pryzmat wydarzeń w Jedwabnem?
Ingmar Villqist: Absolutnie! Nie mam zielonego pojęcia, jak coś takiego mogło komuś wpaść do głowy. Ellmitt nie ma nic wspólnego z Jedwabnem. Taka sugestia się jednak pojawiła i trzeba będzie się z tego tłumaczyć. Sprawa Jedwabnego jest ważna i delikatna, a moja sztuka i spektakl są od tych wydarzeń jak najdalsze.
Należy przez to rozumieć, że sprzeciwia się Pan osadzaniu tego dramatu w perspektywie najnowszej historii Polski?
- "Sprawę miasta Ellmitt" zacząłem pisać w 1984 roku, czyli wtedy, kiedy niewiele się jeszcze mówiło o współczesnej historii Polski. Zdarzenia, które opisuję, dzieją się w wymyślonej przeze mnie rzeczywistości. Czy mogą mieć punkty zbieżne z wydarzeniami historycznymi? Pewnie tak, wszystko bowiem ma swoje odbicie w świecie, który nas otacza. Wątek historyczny jest więc jednym z możliwych wątków interpretacyjnych.
Jaka interpretacja jest zatem Panu najbliższa?
- Ten dramat to przede wszystkim analiza zbioru społecznych emocji, na które składają się oczywiście emocje jednostkowe, poddane rozmaitym formom manipulacji. Głównym elementem przedstawienia jest poszukiwanie własnej tożsamości przez jednostkę i przez zbiorowość, a także niebezpieczeństwa, które w zbiorowości - takiej jak miasteczko czy kraj - mogą czyhać na pojedynczego człowieka.
Już po raz siódmy reżyseruje Pan własny dramat w profesjonalnym teatrze. Odwołując się do angielskiego rodowodu słowa reżyser [ang. director] deklaruje Pan, że jest dyrektorem własnej przestrzeni artystycznej...
- Teraz nie jestem już dyrektorem, a dyktatorem. To jest mój świat. Bronię go i obronię przed wszystkimi!
Dlaczego zatem nie stanął Pan w obronie swojego świata i bohaterów, kiedy całkiem niedawno przez polską prasę przetaczała się fala bardzo krytycznych opinii o Pańskiej dramaturgii?
- Dlatego, że moim zdaniem artyście nie wolno nawiązywać żadnej polemiki z ludźmi, którzy wypowiadają się o jego twórczości. Nikt nie powiedział, że artysta ma być pieszczony i dopieszczany. Im artyście jest gorzej, tym lepiej dla jego sztuki.
Nie ma Pan żalu do krytyki, że najpierw wyniosła Pana na piedestał, a teraz jej część konsekwentnie stara się Pana z tego piedestału zepchnąć?
- Od 20 lat jestem zawodowym krytykiem sztuki, i na pamięć znam mechanizmy wynoszenia twórców na piedestał. Szczerze mówiąc, całe to zamieszanie wokół mojej osoby nic mnie nie obchodzi. Interesuje mnie moja sztuka i artyści, nie interesują mnie natomiast czyjekolwiek opinie na temat mojej twórczości.
A interesują Pana realizacje Pańskich dramatów dokonywane przez innych reżyserów?
- Premiery moich sztuk w cudzej reżyserii w większości były dla mnie bardzo przykrymi doznaniami. Dlatego już w nich nie uczestniczę. Jak ktoś chce realizować moje dramaty, to dobrze, jak nie, to też w porządku.
Jak się Pan odnosi do stwierdzeń niektórych krytyków, że w Pańskim przypadku reżyser przegrywa z autorem?
- Znalazłem się w świecie teatru jako pisarz, który wystawia własne sztuki, choć nie ukończył wydziału reżyserii. Wciąż się więc uczę. Pisanie i reżyserowanie są dla mnie nierozłączne.
Dlaczego zrezygnował Pan z prowadzenia zajęć w szkole dramatopisarstwa?
- Ponieważ uważam, że nikogo nie można nauczyć pisania.
Ale można nauczyć warsztatu, jak sam Pan podkreślał...
- Ale ja nie będę nikogo uczył warsztatu. Niech inni to robią, jak mają ochotę.
Swoim uczniom ze szkoły dramatopisarstwa powtarzał Pan, że aby pisać, trzeba dokładnie wiedzieć, dlaczego się to robi. Jak brzmi Pańska odpowiedź?
- To właśnie była uwaga czysto warsztatowa. Takie pytania zadaje się na początku drogi dramaturgicznej. Mogę jedynie powiedzieć, że aby móc innym opowiadać o emocjach, samemu trzeba coś przeżyć. Osobiste doświadczenia życiowe są, przynajmniej dla mnie, ważnym punktem odniesienia.
INGMAR VILLQIST (właśc. Jarosław Świerszcz) to pseudonim jednego z najgłośniejszych obecnie polskich dramatopisarzy. Z zawodu historyka i kuratora sztuki współczesnej, przez wiele lat wicedyrektora warszawskiej Zachęty. Villqist jest twórcą offowego teatru Kriket z Królewskiej Huty. W 1998 r. rozpoczął współpracę z dwojgiem młodych aktorów, którzy zagrali w jego sztuce "Oskar i Ruth". Przedstawienie odniosło ogromny sukces, otrzymało wiele nagród na przeglądach teatrów małych form i stało się momentem przełomowym dla twórcy.
Obecnie o jego dramaty zabiegają teatry w całej Polsce. Większość z nich drukował również "Dialog". W teatrach Polskim w Poznaniu, Rozmaitości i Studio w Warszawie i gdańskim teatrze Wybrzeże przygotowywał własne wersje sceniczne swoich tekstów. Kameralne sztuki Villqista oparte są na zagęszczonym, intensywnym dialogu. Czerpią swobodnie z klimatów kultury i literatury skandynawskiego modernizmu, XX-wiecznej literatury niemieckojęzycznej, a także z dramatu amerykańskiego. W teatrze Wybrzeże odbędzie się dziś premiera sztuki "Sprawa miasta Ellmitt" na podstawie dramatu Villqista. Spektakl reżyseruje autor.