My z miasteczka Ellmit
Krytycy Ingmara Villqista zarzucają jego pisarstwu brak związku z polską rzeczywistością. Jego najnowsza sztuka "Sprawa miasta Ellmit" wystawiona w Gdańsku i wydana przez słowo/obraz terytoria pokazuje, jak chybione są to zarzuty.
Chociaż akcja rozgrywa się w rybackiej osadzie na Dalekiej Północy, a bohaterowie noszą obco brzmiące imiona, sprawa wcale nie jest obca ani odległa.
Rzecz dotyczy procesu, jaki wytoczono mieszkańcom nadmorskiego miasteczka Ellmit, znanego z poprzednich dramatów Villqista. Są oskarżeni o to, że wtargnęli na teren zamkniętego zakładu leczniczego znajdującego się w osadzie, wyprowadzili siłą pensjonariuszy, następnie wrzucili wszystkich do morza, a tonących odpychali od brzegu bosakami. Jesteśmy świadkami ostatniego posiedzenia sądu, które odbywa się na miejscu zbrodni. Na sali zasiadają prokuratorzy i obrońcy, jest ława przysięgłych i sędzia, przed którym stają świadkowie. Publicznością, a zarazem oskarżonymi jesteśmy my, widzowie zasiadający w ławkach w teatralnej Malami.
Sąd nad zbrodnią
W tych samych ławkach mogliby jednak zasiąść inni oskarżeni - mieszkańcy miasteczka koło Łomży, którzy w lipcu 1941 roku spalili w stodole nieustaloną dotąd liczbę Żydów, swoich sąsiadów.
Villqist świadomie buduje analogię pomiędzy sprawą Ellmit a sprawą Jedwabnego. Podczas rozprawy mowa jest o pochodzie lżonych i bitych pensjonariuszy zakładu przez miasteczko, który przypomina pochód jedwabińskich Żydów opisany w relacjach świadków i książce Jana Tomasza Grossa.
Jaka jest różnica między tymi dwiema sprawami? Sprawa Ellmit rozgrywa się obok nas, na co wskazują rozstawione w sali sądowej telewizyjne kamery. Villqist wypreparował zbrodnię w Jedwabnem z kontekstu II wojny światowej i niemieckiej okupacji i przeniósł we współczesność. Zostawił jednak wystarczająco dużo śladów, abyśmy nie mieli problemu z jej rozpoznaniem.
Co w ten sposób uzyskał? Po pierwsze, przedstawił proces dochodzenia do prawdy. Sprawa przeciwko Ellmit dzięki obecności telewizji zmienia się w wielkie medialne widowisko, w którym mniej chodzi o ustalenie winy, a bardziej o oglądalność. Niektórzy z prawników powtarzają nawet do kamer co zręczniejsze wywody, aby podnieść atrakcyjność relacji.
Tymczasem im głębiej wchodzimy w sprawę, tym wyraźniej widać, że prawda stała się tu obiektem manipulacji. Cudem uratowane ofiary zmieniają zeznania, obrońcy za pomocą kruczków prawnych podważają tezy oskarżenia, kompromituje się kluczowych świadków, giną dowody. Absurdalne dyskusje o tym, czy bramę do zakładu zaspawano, czy zalutowano, przypominają niedawne spory o to, ilu Żydów może zmieścić się w stodole. Villqist pokazuje, jak proces zmienia się w parodię, sprawiedliwość staje się pustym frazesem, a prawda zostaje zakryta warstwą kłamstw.
Czyste zło
Jednak znacznie ważniejsza jest analiza samej zbrodni popełnionej przez całe miasteczko. Pozbawiając sztukę kontekstu historycznego, Villqist odrzucił tłumaczenie przyczyn mordu przez uwarunkowania społeczne i historyczne. Tu nie można zrzucić winy ani na Niemców, ani na biedę, ani na krzywdy doznane od Sowietów. Czyn mieszkańców Ellmit jest aktem czystego zła, którego nie można niczym usprawiedliwić. Tym bardziej że przedstawiono ich jako sympatycznych i bardzo religijnych obywateli, którzy w wolnych chwilach śpiewają w chórze. Dzięki takiemu ujęciu stajemy twarzą w twarz z pytaniami, które wywołało Jedwabne. Jak wyjaśnić fenomen nienawiści, która spada na spokojne miasteczko jak huragan, podburza ludzi do odrażających czynów, a następnie rozpływa się w powietrzu? Czy jest to choroba przywleczona z zewnątrz, czy też wpisana w geny? W jakich okolicznościach może powrócić? Tylko że tym razem są to pytania nie do historyków, ale do nas samych. Villqist zmusza nas, abyśmy krzyczeli razem z Oskarżycielem, jedynym człowiekiem na sali, który nie poddał się manipulacji: "Jak teraz tutaj żyć? Co będzie z nimi? Co będzie z nami? Co będzie ze mną? Co będzie?", Villqist chce, żeby nasz głos dotarł wszędzie tam, gdzie może narodzić się nowe Ellmit albo nowe Jedwabne.
Siłą tego dramatu jest nie tylko temat, ale także oryginalna konstrukcja. Villqist wykorzystuje konwencję znaną z amerykańskich filmów sądowniczych: prawdy o tragedii nie poznajemy od razu, rekonstruujemy ją na podstawie strzępów informacji. W drugiej części ta konwencja zostaje rozsadzona za pomocą chwytów z teatru absurdu. Rozprawa ulega rozkładowi, mecenasi, zamiast przesłuchiwać świadków, nadmuchują balony albo jedzą ciasteczka, w końcu kontrolę nad procesem przejmuje tajemniczy pan Haynel, ławnik, który okazuje się przywódcą sekty. W finale sąd zmienia się w wielki religijny show, podczas którego Haynel w złotej marynarce "uzdrawia" wszystkich zebranych.
Przedstawienie reżyserował sam autor i trzeba powiedzieć, że dobrze radzi sobie z materią sceny. Potrafił skrócić własny tekst i nadać mu tempo. Irytuje tylko źle stosowana, ilustracyjna muzyka oraz nadmiar rekwizytów i mebli, które upodabniają scenę do magazynu staroci. Natomiast ciekawe jest aktorstwo, zwłaszcza Rolanda Nowaka jako pana Haynela, który z szarej eminencji staje się demiurgiem, Tamary Arciuch-Szyc w roli ostrej Prokurator, która zmienia się w potulną wyznawczynię sekty, oraz Marty Kalmus w roli Heidi, która pod groteskową fizjonomią ukrywa potrzebę miłości. Oskarżycielem jest Maciej Konopiński, który potrafi przejąć się swoją bezradną walką o prawdę. Z drugoplanowych ról trzeba wyróżnić Ryszarda Ronczewskiego jako Olafa, jednego z ławników, który przeraża samą niemą obecnością.
Czy "Sprawa miasta Ellmit" stanie się dla tragedii w Jedwabnem tym, czym "Msza za miasto Arras" Andrzeja Szczypiorskiego dla antysemickiej nagonki z Marca 1968, a "Czarownice z Salem" Arthura Millera dla polowania na komunistów w USA podczas zimnej wojny? Nie wiem. Wiem, że to ważny tekst, który dotyka naszych sumień.