Artykuły

HANNA KRALL "POWIEDZ, ŻE JESTEM"

"Przepraszam za zwłokę, przesyłam notę z "kto jest Kim", fotkę i reportaż "Katar sienny" - korektę, był drukowany w "Polityce", chyba nadaje się... Pozdrawiam serdecznie."

Hanna Krall

15. 05. 1985

KRALL HANNA, reporterka; urodzona w Warszawie; mężatka, 1 córka; studia: Wydział Dziennikarski Uniwersytetu Warszawskiego. W redakcji "Życia Warszawy" 1957-66, korespondent "Polityki" w Moskwie 1966-69, w redakcji "Polityki" 1970-81, członek Zespołu Filmowego "Tor" 1981-; członek Związku Literatów Polskich 1978-, członek Zarządu Oddziału Warszawskiego 1980 -;

Nagrody: SDP im. Juliana Brauna, 1965, za publicystykę społeczną 1966 i 1972, im. Ksawerego Pruszyńskiego 1981, "Życia Literackiego" 1980, "Odry" i inne.

Książki: "Na wschód od Arbatu" 1972, "Zdążyć przed Panem Bogiem" 1977, (tłumaczona na dziesięć języków), "Sześć odcieni bieli" 1978, "Katar sienny" 1979 (nie wydana),

"Sublokatorka" 1983;

Sztuki: "Zdążyć przed Panem Bogiem" - wersja sceniczna 1979, "Relacje" 1981, scenariusz filmowy: "Widok z okna na I piętrze" (współautor K. Kieślowski) 1981.

Adres: Zespół Filmowy "Tor", ul. Puławska 61, 02-595 Warszawa

(KTO JEST KIM W POLSCE 1984, Informator biograficzny, Wydawnictwo Interpress, Warszawa 1984)

PISANIE REŻYSERA DO MŁODYCH WIDZÓW

Jest dzień 19 kwietnia 1985 r. Próba. Próbuję z aktorami sztukę Hanny Krall "POWIEDZ, ŻE JESTEM...". Próby nasze odbywają się w tzw. czarnej sali. Tak ją nazywają aktorzy. Dyrekcja natomiast ochrzciła ją mianem "sceny studyjnej".

Sala jest nietypowa. Nie ma tutaj osobnej sceny, ale nie ma również klasycznej widowni. Widz siedzi bardzo blisko grających. Zdawałoby się, że uczestniczy w grze aktorów. Każdy realizator przedstawienia zagospodarowuje wnętrze według własnego uznania. Wiąże się to oczywiście z inscenizacją sztuki, z koncepcją reżysera.

W tej chwili pani inspicjent zasygnalizowała przerwę w próbie. Aktorzy opuszczają wnętrze. Muszą odpocząć. Muszą odpocząć od pracy, od mroku, jaki tutaj mimo światła roboczego istnieje. Muszą również odpocząć od obcowania z reżyserem.

Tak, tak! Obcowanie z człowiekiem, który prowadzi spektakl nie jest łatwe. On, "ustawiacz" aktorów staje się tutaj dyktatorem. Nie chcemy być ustawiani. Chcemy być wolni. Wolimy działać na własny rachunek, "na własną rękę".

Ale ten dyktator nie ma również łatwego życia. Właśnie w tę lukę, w tę przerwę w próbie zjawia się na sali ktoś, kto musi rozmawiać ze mną, reżyserem. Po wyjawieniu swojego nazwiska, już się orientuję, że przybyłą jest konsultant literacki w tutejszym Teatrze, nazwisko tej Pani wyczytałem wcześniej w programie Teatru.

W tym miejscu muszę zdradzić to, że nim zwerbowałem do sztuki Hanny Krall odpowiednich aktorów, to przed tym obejrzałem kilka pozycji, które gra aktualnie wałbrzyski Teatr. Tak więc widziałem sztukę Jerzego Szaniawskiego "ZEGAREK" i postanowiłem zaprosić do gry w mojej inscenizacji dwie osoby: pana Jacka Jackowicza oraz panią Violettę Urygę. Aktora nie znałem. Zobaczyłem go po raz pierwszy na scenie, lecz Violetta to znajoma od lat. Przecież to moja była studentka Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej we Wrocławiu.

Po obejrzeniu innego spektaklu, tym razem sztuki Witkacego "SONATA BELZEBUBA", postanowiłem zaprosić cztery osoby. Najpierw Katarzynę Skolik, która właśnie w tym roku szkolnym kończy PWST i jej rola (Krystyna Ceres) będzie oceniana przez komisję, aby mogła "zaliczyć" przedmiot "gra w żywym planie". Następnie wziąłem do zespołu Krystynę Krasowską, którą poznałem w Teatrze Lalkowym w Słupsku. Grała tam w mojej sztuce napisanej według poezji Kazimiery Iłłakowiczówny z muzyką Karola Szymanowskiego "PRZED ZAŚNIĘCIEM". Trzecią aktorką wybraną do sztuki Krall była Teresa Musiałek. Pani Teresa świetnie odegrała w Witkacym rolę Babci. Czwartym wybranym został pan Tadeusz Sokołowski. W Witkacym grał Barona.

Tym sposobem ustalony został skład obsady.

Wróćmy jednak do wizyty konsultanta literackiego, której nazwisko znalazłem w programie. Jest to pani Olga Haak.

Wiadomość ta ucieszyła mnie bardzo, bowiem kilkanaście lat wstecz spotkałem się już tutaj w Wałbrzychu z tym samym nazwiskiem. Czyżby pani Olga była krewną Haaka, redaktora miejscowego pisma i recenzenta sztuki "PRZYGODY WIERCIPIĘTY"? Sztukę tę wystawiłem w Teatrze Lalkowym w Wałbrzychu w roku 1963, za dyrekcji artystycznej Doszli.

Pani Olga zna całą historie spektaklu "PRZYGODY WIERCIPIĘTY". Zna, gdyż oglądała spektakl jako dziecko i uczennica szkoły podstawowej. W domu mówiło się dużo o tym spektaklu. Zresztą, aby nasza rozmowa stała się bardziej sympatyczna i bliska pani Olga przyniosła z sobą ową recenzję.

Już wtedy ojciec pani Olgi spoglądał na moje widowisko z zaciekawieniem. Świadczy o tym tytuł recenzji pana Haaka "OBRONA UMOWNOŚCI". Przytoczę fragment tej recenzji: 'Wiadomo, że każdy teatr w ogromnym stopniu poleca na umowności. Nikt przecież nie wierzy, iż dekoracje sceniczne wyobrażające miasto składają się z autentycznych domów. Trudno również przyjąć, aby nawet najbardziej prymitywny widz uznał, że wrażenie burzy na scenie wywołują prawdziwe pioruny i błyskawice".

Nie będę cytował więcej. Te kilka zdań charakteryzuje wypowiedź recenzenta.

Rozmowę z panią Olgą przerwała nam inspicjent. Koniec odpoczynku. Umówiliśmy się na oddzielne spotkanie.

Znowu próba.

Zajęcia toczyły się normalnie.

Ale rozmowa z panią Olgą nie dawała mi spokoju. W hotelu naprawdę odpoczywając uświadomiłem sobie ten fakt, że przecież montując spektakl Hanny Krall winienem zbliżyć widzów do moich poczynań artystycznych. A tym bardziej do pracy i kontaktu z tym miastem, które mnie u siebie gości. Myślę, że widz powinien wiedzieć o tym, że ostatnio buszuję w Wałbrzychu od kilku miesięcy i że zrealizowałem dwie sztuki. Jedną dla widzów starszych (dzieci klas starszych szkoły podstawowej), którą wyreżyserowałem w Teatrze Lalek w okresie, gdy Teatrem dyrektorował Wojciech Kobrzyński. Była to sztuka Zbigniewa Wojciechowskiego 'KTÓRA GODZINA".

Sztukę przeniosłem z Będzina. Tam bowiem przez trzydzieści lat prowadziłem Teatr Dzieci Zagłębia.. Tam w Będzinie urodziło się wiele mądrych i ciekawych sztuk dla dzieci i młodzieży.

Ta sztuka miała swoją historię. Powstała w roku 1963. Wtedy Poznań ogłosił imprezę KONFRONTACJE. Na tych KONFRONTACJACH sztuka Wojciechowskiego zdobyła uznanie krytyków i aplauz Festiwalowej widowni. Później sztuka święciła triumfy na Festiwalu w Opolu i grano ją przez długie lata. Zmieniali się aktorzy, a ona wciąż żyła. Żyła nawet i wówczas, gdy odszedł od nas aktor grający główną rolę Józef Czopnik. Mówiąc "odszedł" mówię o śmierci aktora.

Aż przyszedł czas, kiedy ja, założyciel i twórca Teatru Dzieci Zagłębia oddałem placówkę w ręce innego człowieka, mojego ucznia, i poszedłem na emeryturę.

Wydawało mi się wtedy, że potrafię żyć bez Teatru, zaszyję się gdzieś... Tak mi się wydawało! Oczywiście nie wróciłem do Będzina, na będzińską scenę, ale wróciłem do reżyserowania.

Cała Polska stała się dla mnie poligonem, na którym mogłem uprawiać sztukę. Reżyserowałem w Łodzi, Poznaniu, Rzeszowie, Katowicach, Bielsku.

Bardzo mi się chciało wrócić do "KTÓREJ GODZINY". Będzin przechowywał w magazynach dekoracje i rekwizyty do sztuki.

Aż wreszcie dyrektor z Wałbrzycha poprosił mnie o rekonstrukcję tej sztuki u siebie. Zgodziłem się. Zespół aktorów okazał się doskonałym. Postanowiłem sobie, że pokażę "KTÓRĄ GODZINĘ" i inne zrealizowane przedstawienia w... Zakopanem. Jak postanowiłem, tak i zrobiłem.

W roku 1981, a więc w okresie, gdy w Polsce szalały strajki i niepokój ogarnął cały kraj, ja-nie patrząc na sytuację - zafundowałem sobie w Zakopanem festiwal pod nazwą OFF! BRODWAY. Na tym "prywatnym" Festiwalu pokazałem cztery sztuki i między innymi właśnie "KTÓRĄ GODZINĘ".

Wydawało mi się, że po odejściu Wojciecha Kobrzyńskiego z Wałbrzycha sztuka przejdzie do lamusów Teatru i nie ujrzy świateł sceny.

Tymczasem stało się inaczej, bo oto w roku 1984 Ministerstwo Kultury i Sztuki poleciło odświeżyć przedstawienie i pokazać na VI Biennale w Poznaniu. Nowy dyrektor wałbrzyskiego Teatru wyszukał mnie jeżdżącego po Polsce i poprosił o ponowną rekonstrukcję spektaklu. Wszystko pozostało jak było, zmienił się jedynie aktor grający główną rolę. W miejsce pana Pietrzyka wszedł pan Artur Rożek.

Sztuka pojechała do Poznania. Nie wątpiłem, że przedstawienie nie zrobi mi wstydu. Ale przecież wiedziałem, że nie jest to rzecz nowa i może skwaśniała latami istnienia. Myliłem się jednak.

Tak jak "za dawnych lat" i teraz sztukę przyjęto życzliwie. "KTÓRA GODZINA" została wyróżniona nagrodą honorową (SREBRNE KOZIOŁKI) a reżyser otrzymał pierwszą nagrodę. Syn mój Jacek (stale przebywa we Francji) mimo swojej nieobecności w kraju dostał nagrodę trzecią, aktorzy zespołową.

Po prostu sukces.

Po tym sukcesie wysłano spektakl na Międzynarodowy Festiwal do Bielska Białej, a następnie do Białegostoku. Żeby zaś nie było końca sukcesowi spektakl pokazywano w Czechosłowacji.

Te wszystkie chwały sprawiły, że wrocławska Telewizja nie mogła przepuścić okazji i zanotowała całe widowisko na taśmie. Lada dzień zostanie wyemitowane na ekranach TV.

Szczęścia i nieszczęścia chodzą w parze. Tym razem nie opuszczają mnie dni sytych krów, bo oto ta sama wrocławska TV zaproponowała mi powtórzenie mojego spektaklu granego w roku 1959.

Tutaj rzecz ma inny aspekt. Mianowicie: w roku 1984 przypadła rocznica100-lecia urodzin Kornela Makuszyńskiego. W wielu teatrach Polski do repertuaru wprowadzono sztuki lub adaptacje dzieł tego pisarza. Podczas zapisu "KTÓREJ GODZINY" pochwaliłem się, że mam w swoim dorobku sztukę Kornela Makuszyńskiego "KRAWIEC NITECZKA". To wystarczyło, bo zaraz uchwycono mnie za kołnierz: rób bratku, skoro masz.

Mówiłem o kłopotach, że rekwizyty zniszczone, że to już szmat czasu, że trzeba będzie odtwarzać muzykę itd. Nie ustąpiono. Jak to. Przecież pan nam przypomniał rocznicę. Poddałem się.

Początkowo mieliśmy spektakl przenieść w plener. Przynajmniej we fragmentach. I już byliśmy przygotowani na ujęcia plenerowe i wszystko pokręciło się w inna stronę. Przyszły przymrozki i zmroziły nie tylko rośliny, ale i naszą koncepcję.

"KRAWIEC NITECZKA" został zarejestrowany tak, jak Bóg przykazał, czyli w tej formie, jaką nadałem spektaklowi w roku 1959.

A Teatr? Teatr korzystając z okazji gra "KRAWCA NITECZKĘ", a dzieci przyjmują go fantastycznie. Zaklinam się, że mówię prawdę.

Jak widać moja gościna na terenie Wałbrzycha, kilkutygodniowy pobyt w hotelu SUDETY, to nie sprawa przypadku, lecz oczywista. I, abym się na dobre w tym mieście zaaklimatyzował, teraz dyrektor Stasicki poprosił mnie o współpracę i wręczył sztukę Hanny Krall.

Jak z pewnością wiecie, w mieście waszym odbywa się co drugi rok Festiwal teatrów dramatycznych, które w swoim repertuarze posiadają spektakle przeznaczone dla dzieci i młodzieży. W ramach tego Festiwalu dzieją się również imprezy towarzyszące.

I znowu nie obyło się bez mojego udziału. W roku 1981 studenci ostatniego roku przedstawili widzom Festiwalu swój dyplom. Była to sztuka Ghelderode "SZKOŁA BŁAZNÓW". Sztukę przygotowałem ze studentami i doprowadziłem do odbioru dyplomu.

W tym samym roku kierownictwo Festiwalu ogłosiło konkurs na sztukę teatralną dla młodzieży. Właśnie owocem tego konkursu jest między innymi sztuka Hanny Krall "POWIEDZ, ŻE JESTEM".

Wiemy już teraz skąd utwór Hanny Krall znalazł się na warsztacie teatralnym i będzie prezentowany podczas tegorocznego Festiwalu.

Wiosna w hotelu SUDETY

Przedstawił się: Rudziński! Dzwonił do Wałbrzycha kilkakrotnie. O moim pobycie w Wałbrzychu dowiedział się od żony. Podczas tego kilkakrotnego dzwonienia prosił o udział w otwarciu Ogólnopolskiego Ośrodka Sztuki dla Dziecka w Poznaniu. Żeby mnie zachęcić do udziału anonsuje zgodę kilku znajomych mi osób, które zdecydowały się na przyjazd do Poznania. Mówi, że będzie dyrektor Serafinowicz, redaktor Irena Kellner, dr Krystyna Miłobędzka, że będzie prof. Strzelecki z Warszawy i jego żona red. Krystyna Mazur.

Rzeczywiście, ci wszyscy ludzie są moimi znajomkami od lat i chętnie spotkam się z nimi.

Wciąż jednak organizatorzy imprezy w Poznaniu nie są zdecydowani o czym mam mówić podczas spotkania i na inauguracji Ośrodka. Podpowiedziałem Rudzińskiemu temat. Tematem mojego wystąpienia będzie repertuar w teatrze dla dzieci i młodzieży. Jak wiemy repertuar jest odwiecznym problemem i nie tylko teatru dla dzieci. Teatry dramatyczne stale wiedzą jak wystawiać sztuki ale nie wiedzą co!

Te kilka zdań wstępnych, to zapowiedź przygody, jaka mnie spotkała w hotelu SUDETY w górniczym Wałbrzychu.

21 marca, pierwszy dzień wiosny.

Po rannej ablucji (golenie, prysznic etc.), nim zejdę na dół na śniadanie do kawiarni, gdzie od kilku tygodni panie kelnerki karmią mnie tym samym menu (wiedeńskie) - biorę do ręki list doręczony mi wczoraj w sekretariacie Teatru Lalek.

Lubię czytać korespondencję rano. Jestem wtedy "świeży" i mogę trafnie rozwiązywać czytanki przesłane przez bliźnich. W ogóle najsprawniej pracuje mi się rano. Nie muszę wtedy korzystać ze szkieł. Oczywiście muszę zbliżyć się do okna.

Czytam więc, że organizatorzy podejmują moją propozycję. Właśnie Ośrodek będzie miał w przyszłości kłopoty z uzyskiwaniem sztuk dla młodzieży i dlatego ciekawi są, co wniosę w swoim wystąpieniu. Stoję przy oknie z pismem w ręku. Wszędobylskie radio przypomina, że dzisiaj pierwszy dzień wiosny. Z głośnika sączy się muzyka Strawińskiego. ŚWIĘTO WIOSNY. Lubię ten utwór. Podczas pracy nad przygotowaniem utworów Szymanowskiego czytałem sporo o Strawińskim. Ostatnio w TV oglądałem (i słuchałem oczywiście) fantastyczne wykonanie w realizacji berlińskiej orkiestry, dyrygował Japończyk.

Rano zaczęło się interesująco.

Nie zdążyłem spojrzeć w okno. Co się dzieje za oknem. Tymczasem za oknem rzecz nieoczekiwana. Śnieg. W ciągu nocy śnieg zakrył cały Wałbrzych. Niespodzianka.

No tak! Radio nadaje audycje przygotowane kilka dni wstecz. Skoro wiosna, więc wiersze. Najpierw Staff. Przecież to dzisiaj setna rocznica urodzin zmarłego poety.

To zderzenie: czytanych wierszy o wiośnie i tego śniegu leżącego na podwórcu hotelu, to robi dziwne wrażenie.

Oparłem się o parapet okna wciąż nie wierząc. Wydawało mi się, że śnię. Tymczasem chwila staje się coraz bardziej osobliwa. Z okna trzeciego piętra hotelu SUDETY widzę na dole poruszającą się grupę dzieci. Nie słyszę ich, bo okno "zamurowane" na zimę jeszcze nie zdolne do otwierania.

Dzieci inaczej niż normalnie, parami - są rozrzucone po dziedzińcu. Nad głowami dzieci niesione baloniki. Tu z góry, z trzeciego piętra wydaje się, że suną po śniegu kolorowe chrząszcze.

W pewnej chwili nastąpiła zmiana. Zza muru hotelu z całym impetem wkracza na dziedziniec następna grupa. Wkroczyła, by naraz zatrzymać się, by rozpocząć marsz jak gdyby od początku. Powoli, dostojnie. Ledwie się posuwają. Coś niosą.

Co mi to przypomina? Już wiem. To obraz Breugla. To samo mógłbym powiedzieć o filmie Viscontiego, Felliniego, Bergmana.

Chce mi się biec do tych dzieci na dół. Chcę, aby wiedziały, że jestem z nimi. Ze chcę uczestniczyć w ich pochodzie po śniegu.

Dokąd idą? Do nikąd? Jak to?

Przecież te dzieci idą w stronę rzeki. Małej obmurowanej przez ludzi rzeczki. Tak, to ich cel. Idą i wsłuchują się w odgłos dzwonów. Idą z marzanną. Zima musi odejść. Właśnie przed chwilą pan lektor mówi przez radio: "to co się zaczęło, musi się skończyć".

Dzieci wiedzą o tym. Z pewnością powiedziała im to nauczycielka. Przecież nie kto inny, a Ona namówiła ich na tę imprezę. Dzieci musiały wykonać marzannę. Nie było z czego. O słomę w Wałbrzychu trudno. Trzeba było zrobić z czegokolwiek. Szmaty, patyki, to wszystko pokręcone zardzewiałym drutem.

Dzieci zbliżyły się do rzeki. Te z balonikami wyprzedziły grupę niosącą marzannę. Biegną wzdłuż rzeki. Będą żegnały marzannę.

Ale kukła jest ciężka. Wrzucona do rzeki nie chciała popłynąć. Zaraz na wstępie, tuż przy brzegu, utonęła.

Opadły dziecięce ręce, które miały żegnać, które miały żegnać balonikami i chusteczkami... Konsternacja. Chciałem biec do nich.... Nie, nie chcę patrzeć na powrót dzieci. Odsunąłem się od okna.

Czy to był zły omen.

Czy tylko prawo fizyki. Ciężkie musi utonąć.

Ale dzieci gotowe płakać.

Bo im potrzebna chwila taka, jaką chciały mieć!

X X X

Jutro rano w hotelu, w kawiarni. Do mojego stolika przysiada się młoda dziewczyna. Chce mi coś opowiedzieć. Co wczoraj widziała przez okno.

Ona wie, że ja jestem z Teatru. Dowiedziała się o tym od kelnerek. - Nie wytrzymałam. Pobiegłam do dzieci. Tam były dwie nauczycielki. I z nimi była klasa szósta A i B.

SZAFA

Oddano mi do dyspozycji aktorów dramatu. Otrzymałem sztukę napisaną dla młodzieży i postawiono warunek: nie będzie żadnych lalek. Młodzież wyrosła już z teatru lalkowego i chce mieć nareszcie aktora na scenie.

Oczywiście, zrozumiałem. Nie będzie lalki, a będą sami aktorzy.

Tylko jak to zrobić? Przyszedłem wprawdzie od tych co robią lalki dla dzieci i wcale od nich nie stronie, ale tak się akurat złożyło, że ostatnio coraz więcej mam kontaktów z "żywymi aktorami". Na przykład w PWST we Wrocławiu prowadzę zajęcia właśnie w tzw. "planie żywym". Dobrze, dobrze, mimo to wszyscy twierdzą nie od dziś, że Teatr Dormana jest teatrem rekwizytów, teatrem skojarzeń, a ostatecznie jest teatrem poetyckim.

Tak twierdził jeszcze w roku 1962 dr Jan Malik, który w Brnie na Festiwalu okrzyczał Dormana "odszczepieńcem" i nazwał drugim Tairowem, a w ogóle przepowiadał mu potępienie i sromotę wszelką.

A to wszystko dlatego, że Dorman zamiast lalek używał w swoim teatrze rekwizytów, a lalkarze nie kochają rekwizytów.

A aktorzy dramatu? Nie znoszą!

Aktor dramatu chce grać sobą, swoim ciałem. Chce grać "na sobie". Ciało aktora jest instrumentem, który potrafi odegrać każdą rolę.

No, i cóż! Znalazłem się w potrzasku. Jedni nie kochają, drudzy nie znoszą. Zacząłem sobie perswadować rzecz na swój Dormanowy sposób. Jak to? Choć aktor nie znosi rekwizytu, to jednak grając monodram posługuje się rekwizytami.

Spójrzcie tylko: aktor wyjmuje z szuflady list, otwiera, czyta i za chwilę całuje, pieści ten list. Zachowuje się z rekwizytem-listem, jakby ten list czuł dotykanie, całowanie, pieszczoty. W rekwizycie znajduje aktor partnera, jedynego powiernika swoich zwierzeń.

Rekwizyt może być pieszczony, ale można go również unicestwić, zniszczyć. Po prostu aktor nie może się obejść bez tego rekwizytu-partnera. W tych rozmyślaniach już czułem się pewniej. A z chwilą, gdy zajrzałem do tekstu pani Hanny Krall, pewność moja stała się faktem.

Właśnie najlepiej posługiwać się faktami. Przytoczę wam fragment tekstu, a wszystko stanie się jasne.

Ale najpierw uwaga zasadnicza, która nas najbardziej interesuje.

Otóż w sztuce Hanny Krall najgłówniejszym elementem scenograficznym jest szafa. Będzie ona stała w centralnym miejscu. W drugiej części sztuki pani Krall pisze w didaskaliach: "Szafa ta sama. Stoi teraz bokiem do widowni i dzieli przestrzeń na dwie części..." Teraz cytuję fragment tekstu wraz z didaskaliami:

PANI II: Chcę wam coś zostawić na pamiątkę. Szczerze mówiąc - dlatego was dzisiaj zaprosiłam. No, to co wybieracie?

PANI: I Skoro upierasz się... niech będzie jakiś drobiazg.

PANI II (z pewną uciechą): Aha. Ja też tak pomyślałam: zostawię im drobiazg. Otóż i on. (goście rozglądają się, nie rozumiejąc) Wasz prezent stoi za tobą. Nie widzisz? (znów rozglądają się, ale za Panią I stoi tylko zwyczajna, stara szafa). No tak, to. Dlaczego się dziwicie? (...)

PANI I (bierze od niej klucz i zamyka starannie szafę. Potem powoli przesuwa po jej drzwiach obie ręce).

Pani I traktuje szafę podobnie jak to czynił aktor monodramu z listem. Ta szafa jest jej "bliska". Ona nie jest zwyczajną szafą. Ona tutaj spełnia inną funkcję niż powinna spełniać i spełniała w życiu. Ona nie osłania ubrania przed kurzem, lecz chroni dziecko przed złem złych ludzi. Szafa stała się schronieniem dla biednej, żydowskiej dziewczynki.

Cena szafy, to nie cena wartości dębowych desek, "filongów", robocizny czy nawet stylu w jakim została wykonana, lecz cena strachu, cena odpowiedzialności, cena miłości, cena dziecięcych łez.

Szafa ta stała się symbolem.

Tak więc rekwizyt s z a f a przeistoczył się w rekwizyt symbol.

I teraz problem.

Jak się będą miały inne ewentualne rekwizyty, które znajdą się w zasięgu rekwizytu symbolu. Czy one powinny znaleźć dla siebie "odczynnik" na przeistoczenie"?

Przeciwnie. Wśród innych służebnych przedmiotów szafa będzie tym drobiazgiem, którego się nie sprzedaje, bo ona zdobyła inną wartość.

CZAPA

Im dłużej pozostaję z koncepcją i założeniem autorki, tym łatwiej zaczynam się poruszać w zagadnieniach, które niesie sztuka.

Wróćmy jeszcze na chwilę do didaskaliów, jakich używa pani Krall: "pokój... parę starych, z różnych czasów mebli, jakieś obrazy, jakieś zdjęcia, może to i było kiedyś cenne, ale zaniedbane dawno".

Oczywiście takie informacje pomagają reżyserowi, ale reżyser nie może się nimi posługiwać bezpośrednio. Te przedmioty ilustrują, stwarzają atmosferę, ale nie wtapiają się w inscenizację, nie budują działania.

Próbujmy iść śladem poczynań autorki.

Działania kryjącej się dziewczynki, a więc przechodzenie przez "plecy" szafy, przechodzenie przez szafę, krycie, otwieranie i zamykanie szafy - wszystkie czynności formowały stopniowo nową sytuację szafy, aż wreszcie mogła stać się symbolem.

Decyzja reżysera! Nie będzie ścian pokoju: będzie to przestrzeń, która pomoże widzowi "zobaczyć" własny pokój. Taki, jaki widz zna ze swojego doświadczenia. Czyli będzie to tamten pokój.

W tym "tamtym" pokoju na szafie stoi (czy leży?) czapa. Została tutaj po dziadku czy pradziadku. Prawdopodobnie jest z okresu powstania listopadowego. Tak samo tutaj jest, jak te obrazy rodzinne czy fotografie.

Tę czapę reżyser wprowadził do inscenizacji. Jej obecność zostanie zamanifestowana.

Jak to zrobić?

I tutaj zauważycie, jak to reżyser zaczyna się wtrącać do dzieła napisanego na scenę. Zgoda. Ale pani Krall pisząc utwór podała nam plan. Zaledwie plan. Teatr musi ten plan zrealizować. Musi powstać architektura. Co robi doświadczony Dorman? Otóż Dorman wie, że w spektaklu istnieje rytmiczność. Że spektakl winien być zbudowany według układu rytmicznego.

A skąd to Dorman wie? Hm! Dorman się tego nauczył od dzieci. Dorman obserwując zabawy dziecięce doszedł do wniosku że z rytmu rodzą się gesty, rodzą się sytuacje, a z nich dopiero fabuła i słowa.

Według Dormana struktura spektaklu składa się z powtarzających się "strof".

Jesteśmy na scenie.

Aktor Jacek Jackowicz gra Mężczyznę. Tak go nazwała pani Krall. W sztuce aktor zjawia się na scenie w ostatnim epizodzie sztuki. Dyskutujemy. Będzie inaczej. Wejście aktora zostanie zwielokrotnione.

Pierwsze wejście. Akcja zatrzymuje się na scenie. Mężczyzna wchodzi.

Patrzy na ustawioną na szafie czapę.

Wychodzi.

Wejście drugie. Podobne, ale aktor poprawia czapę, bo inaczej ustawiono szafę.

Wychodzi. Wejście trzecie. Aktor zabiera czapę.

Wychodzi.

Wejście czwarte.

Aktor wchodzi ubrany w czapę. Przebiera się. Jego cywilne ubranie "zderza się" z wojskową czapą.

Zjawisko surrealizmu i nie tylko. Aktor zdradza swoją zdradę.

X X X

Zwróćcie uwagę na rękawiczkę rzuconą, czy pozostawioną na podłodze sceny.

Zwróćcie uwagę na rolę tego rekwizytu w sztuce.

X X X

Czy uderzenia "klapą" pianina, to tylko trzask?

Hanna Krall

KATAR SIENNY

Wieś leży nad rzeką, o której mówi się "woda". Stare domy w tej wsi są z drobnych szarych kamieni i wyglądają jak zrobione z owczej wełny na drutach, a nowe domy mają po dwa piętra i dużo kolorowych lusterek dookoła framug.

Rano właściciele lusterek jeżdżą za wodę do fabryki, a po południu oglądają telewizję, piją wódkę i hodują tucz. Ściślej - odprowadzają tucz.

Kiedyś, kiedy fabryka za wodą była mniejsza, a telewizory nie odbierały nawet pierwszego programu, mieli swój teatr, który dawał dwie premiery rocznie, na przykład "Nad Niemnem" i "Chorego z urojenia", oraz chór koła gospodyń wiejskich, ale po doinwestowaniu fabryki i postawieniu w pobliskim mieście przekaźnika telewizyjnego stracili aktorów i publiczność.

We wsi mieszka nauczycielka, która uczy w miejscowej szkole podstawowej języka polskiego. Pięć lat temu ukończyła filologię na uniwersytecie i wróciła do domu. Jest to drewniany dom, jedyny drewniany dom, jaki został w całej wsi, z dużym ogrodem. Kiedy nauczycielka zobaczyła, że w jej wsi nie ma już teatru ani chóru koła gospodyń wiejskich, a spośród osiemdziesięciu trzech uczniów psycholog uznał szesnastu za odbiegających od normy, więc inspektor polecił obniżyć wymagania, bo w szkole specjalnej zabrakło dla nich miejsc - postanowiła zrobić porządek w swoim ogrodzie.

Najpierw zasiała ogórki. Niestety, nie zebrała ich: może za wcześnie dojrzały, a może to ona jeszcze nie dojrzała psychicznie do zbierania, w każdym razie pozostały w ziemi. Zebrała natomiast kardy, ale nie wiedziała jak się je przyrządza. Ktoś jej powiedział, że podobnie do szparagów, lecz nie miała dość energii, żeby to sprawdzić.

Kardy zasiała dlatego, że twardo brzmią, a brokuły bo matowo, była też trochę ciekawa ich wyglądu, ale nie smaku.

Zapisała się na kurs kroju i szycia koła gospodyń i uszyła sobie bluzkę, nie zrobiła jednak dziurek do guzików. Nie znaczy to wcale, że jeszcze kiedyś ich nie zrobi, podobnie jak nie porzuca myśli, że któregoś roku z dzikiej róży wyjdzie wino, a nie ocet.

Zaczęła przygarniać koty, stawiać pasjanse i posyłać listy do Pisarza. Poza kotami nie hoduje niczego, może dlatego, że kotów, w przeciwieństwie do tuczu nie odprowadza się.

Przy końcu drugiego roku pobytu na wsi zrobiło się jej coś z oczami: zaczęły ją piec i puchnąć i okuliści zaniepokoili się poważnie, dopiero pewien stary lekarz powiedział, że to tylko alergia, rzadki wernalis, rodzaj kataru siennego. W Manili, na Filipinach, istnieje specjalne sanatorium dla tej postaci wernalisu, a we wsi można leczyć go tylko objawowo.

Najgorsze, że nikt nie wiedział, na co jest uczulona. Myślała, że na koty, i oddała je na jakiś czas sąsiadce, na szczęście puchła i płakała nadal, więc mogła je odebrać. Potem przyszła jej do głowy dzika róża i któregoś roku nie nastawiła jej na wino; znów okazało się, że to nie to, na odwrót, bez dzikiej róży objawy jakby się spotęgowały.

W listach donosiła pisarzowi o wernalisie, jak o wszystkim, co jej się przytrafiło. Jak prawie o wszystkim, bo na przykład o occie z wina mu nie napisała. Przeciwnie, zapewniła, że wyszły jej z róży wyborne konfitury: trudno w końcu przeżyć życie tak dosłownie, więc pozwala sobie czasem na małe, łagodne mistyfikacje. Pisała mu następnie, że zalęgły jej się w mieszkaniu myszy i karmi je ciastkami sułtańskimi, bo myszy je szczególnie lubią, zaś chłopiec z sąsiedztwa, który ma bezwład nóg po heinemedinie, kupił sobie płytę z koncertami Bacha i jest nią uszczęśliwiony.

Przez Pisarza rozstała się ze swoim ulubionym kotem, zwanym "Czerwona Oberża", ponieważ był o nią wściekle zazdrosny i jak tylko zasiadała do listu, gryzł ją po rękach.

Do Pisarza musi pisywać dlatego, że ją to uwalnia od wszystkiego, co się zdarzyło. Życie przepływa przez nią i dopiero, jak je w liście opisze, staje się od niego wolna, staje się znowu pusta i gotowa do dalszego przeżywania.

Jest ciemna, wysoka i przeźroczysta. Powinna nazywać się Masza, jak Maria Timofiejewna, ale nie czytała Dostojewskiego i nazywa się całkiem inaczej. Kiedyś zaczęła czytać "Idiotę" i nie skończyła, bo nie jest dobrze, kiedy czytelnik współbrzmi z pisarzem za dokładnie, jak oddycha w tym samym rytmie. To przypomina most, wprawiony w niebezpieczne drgania przez maszerujące w nogę wojsko.

Miała narzeczonego, lekarza, robił specjalizację drugiego stopnia. Rzuciła go, kiedy powiedział - a wiesz, nasi przyjaciele, to nie będą zwyczajni lekarze, to będą docenci. Zresztą musiałaby go rzucić i tak, bo po każdej rozmowie z nim wzmagał jej się katar sienny, podobnie jak po każdym konspekcie przygotowanym na lekcję polskiego. Znów zaczęły ich obowiązywać konspekty, w których należy precyzyjnie określić kolejność poruszanych zagadnień, a także cele dydaktyczne i wychowawcze realizowane w czasie jednostki lekcyjnej. Celem wychowawczym jest na przykład kształtowanie postaw: postawy patriotycznej, postawy demokratycznej i postawy inter-nacjonalistycznej. W programie na klasę siódmą jest czytanka o Jarosławie Dąbrowskim, na podstawie której opowiada dzieciom o jej bohaterze, odważnym, i mądrym, ale wizytator obecny na lekcji skarcił ją surowo, ponieważ nie pokazywała wszystkiego jak należy i nie używała słów takich, jak "internacjonalizm" i "demokracja". Nie mogła mu wytłumaczyć, że choć owe cnoty wynikały jasno z tego co mówiła dzieciom, chętnie użyłaby tych wszystkich słów, ale nie może, bo od nazywania wszystkiego pogarsza jej się katar sienny, zmilczała więc i przyrzekła, że będzie miała odtąd słownictwo i konspekty w porządku.

Pewnego dnia, przed trzema laty, przyszła do niej nauczycielka przed emeryturą, która miała niską pensję. Gdyby napisała pracę dyplomową pt. "Percepcja baśni o sierotce Marysi w klasie piątej", dostałaby podwyżkę, a potem większą emeryturę, ale nie potrafiła napisać i prosiła o radę. Masza najpierw tłumaczyła jej, potem napisała pierwszy rozdział, następnie drugi, wreszcie napisała całą pracę, za którą nauczycielka otrzymała ocenę bardzo dobrą i podwyżkę o dwie grupy od razu. Przysłała jej kwiaty, a wkrótce potem inną, młodszą nauczycielkę, która studiowała zaocznie i miała napisać pracę magisterską pt. "Topos śmierci w poezji Kasprowicza". Masza nie miała jasności, co właściwie znaczy topos, więc zaczęła szukać w bibliotekach w pobliskim mieście. Dopiero po książce Przybylskiego "Et in arcadia ego...", a zwłaszcza po "Popielcu" Eliota i po Mandelsztamie, pojęcie toposu stało się dla niej jasne. I za tę pracę, przedstawioną na znanym uniwersytecie, otrzymała ocenę bardzo dobrą, zaś pani magister przyniosła jej dwa tysiące złotych. Bardzo ją to zaskoczyło, ale uznała argument, że za pracę należy się zapłata, i kupiła sobie zaległe książki, zaś chłopcu po heinemedinie fugi Bacha nagrane przez orkiestrę Barszaja. Nastąpiła teraz dłuższa przerwa, bo były wakacje i zauważyła wtedy, nie bez zdziwienia, że kiedy nie musi czytać i rozmyślać o tym, co przeczytała, do opuchlizny oczu dołączają się trudności z oddychaniem. Kłopoty te ustąpiły na szczęście przy temacie "Psychologizm postaci kobiecych w literaturze międzywojennej". Zaczęła od Adlera i Kępińskiego, niepotrzebnie zresztą, bo klucz do tematu znalazła w recenzji Brunona Schulza, bodaj z Kuncewiczowej. Zastanowiło ją przy okazji, że w powojennej literaturze nie ma wyrazistych postaci kobiecych, jak Róża Kuncewiczowej, albo Teresa Nałkowskiej, albo Barbara z "Nocy i dni", może dlatego, że nie ma prawie kobiet pisarek, kobiety są teraz w poezji, nie w prozie. Myśl tę zaznaczyła w krótkim wstępie, który szczególnie zachwycił promotora i otrzymała ocenę bardzo dobrą. Tym razem wręczono jej pięć tysięcy złotych, więc mogła kupić koniak "Croizet" kierowniczce księgarni, która jej odkładała nowości. Dzięki temu dowiedziała się z biografii Modiglianiego, że matka malarza pisywała eseje jakiemuś Amerykaninowi, a ze wstępu do "Twórczości Franciszka Rabelais'go", że wiele prac Wołoszynowa wyszło spod pióra Michaiła Bachtina. Nie, żeby ją to uspokoiło, bo niepokoju nie czuła, ale jednak przyniosło ulgę.

Z pracą z zakresu pedagogiki miała pewien kłopot, bo wymagała metod statystycznych, ale kupiła "Elementy rachunku prawdopodobieństwa i statystyki" i zrozumiała, że obliczanie korelacji czy wartości oczekiwanej nie przekracza jej możliwości. W pracy tej studentka pedagogiki chciała udowodnić, że im więcej muzyki młodzież słucha, tym ma większą kulturę muzyczną, przeprowadziła więc ankietę i zrobiła wykres. Masza przyjrzała się wykresowi i powiedziała - gdyby nie ten szczegół tutaj, to wyprowadziłybyśmy bardzo ładną zależność, ale w tej sytuacji - niestety - hipoteza się nie potwierdza. - Och, to głupstwo - powiedziała pedagog - ja to zaraz poprawię. I poprawiła wykres tak, że już potwierdzał hipotezę całkowicie.

Kolejne prace magisterskie dotyczyły opłacalności remontu wielkich pieców, przebiegu powstania wielkopolskiego i pojęcia czasu i przestrzeni w poezji Szymborskiej.

Co się tyczy pieców, to, niestety, okazało się, że przyszłość w dziedzinie remontów należy do zupełnie innych technologii, niż te które zalecała, ale była to wyłącznie wina magistranta, bo przyniósł jej przestarzałą lekturę, za to bezbłędnie oceniła operatywność działań wojennych w powstaniu, wypośrodkowując z różnych stanowisk wariant jedynie słuszny.

Naturalnie najswobodniej czuła się w pracach z literatury, ale ich nie lubiła, bo klientki bardzo pilnowały, żeby nie wymknęła jej się żadna oryginalna myśl. Kiedy czasem usiłowała przemycić jakaś - wyłuskiwały ją bezbłędnie. Praca powinna być na przeciętnym poziomie, przyzwoitym, ale przeciętnym, i każda klientka potrafiła precyzyjnie zakreślić granice tej przyzwoitości. Owszem chciały, żeby wymieniła nazwiska, których nie było w lekturze obowiązkowej, ale bez przesady, jedno - dwa, może być na przykład Toynbee czy Sartre, wszystko jedno, zresztą przekonała się, że skojarzenia mogą być najzupełniej dowolne, właściwie każde dzieło można zinterpretować przez wszystkie utwory świata. Wystarczy, jeśli promotor powie - o, czytała pani Toynbee'go? - i już się jest do przodu.

Z wyjątkiem magistra od wielkich pieców trafiały jej się wyłącznie kobiety. Nie znaczy to, oczywiście, że mężczyźni sami piszą swoje prace, tylko że stać ich na lepszych murzynów niż nauczycielki wiejskiej szkoły podstawowej. Niektóre z tych kobiet zajmowały już kierownicze stanowiska, wymagające dyplomu, i teraz uzupełniały wykształcenie, inne dopiero studiowały, sporo klientek przysporzyła jej reforma szkolna, wymagająca od nauczycieli wyższych studiów. W każdym razie żadna z pań nie była zażenowana, przeciwnie, traktowały sprawę rzeczowo, przynosiły temat i po pracę zgłaszały się z pieniędzmi. Żadnej, poza pierwsza, nie znała osobiście, przyjeżdżały z pobliskich miast i odjeżdżały, domyślała się jednak, że im zawsze wychodziło wino, jak chciały mieć wino, nigdy ocet, i że swoje ogórki nie tylko zbierają w porę, lecz jeszcze i konserwują w wekach Nie wiedzieć czemu czerpała z tego mniemania pewność, że pieniądze, które otrzymywała za swoją prace, należały jej się sprawiedliwie.

Ostatnią pracę magisterska napisała przed rokiem.

Przestała pisać, kiedy zorientowała się, że właściwie jest w stanie zrobić każdą na bardzo dobrze.

Przestała pisać i zajęła się już tylko stawianiem pasjansów oraz listami do Pisarza, które nosi w torebce, razem z hydrocortisonem do oczu, zawsze przy sobie, żeby móc od razu dodać ważną myśl, kiedy jej przyjdzie do głowy.

Przedtem, kiedy pisywała prace, żal jej było niektórych zdań, więc zamieszczała ich i zostawiała dla siebie, na potem. Teraz, kiedy kładzie pasjans, zadaje sobie w myśli pytanie, czy jeszcze kiedyś te zdania wykorzysta. Jeżeli jest to pasjans pod nazwa "Grób Napoleona" - ten prawie zawsze wychodzi - zaczyna zastanawiać się, o czym mogłaby być praca, którą kiedyś napisze dla siebie samej, ale jeżeli jest to pasjans "Zwariowane dziewice" - powinny w nim zostać same damy - to okazuje się, że nie, nie napisze tej pracy nigdy. Dlatego uznała, że "Dziewice" są szczególnie złośliwe, i stara się ich unikać, chyba że chodzi o sprawy łatwiejsze, na przykład, czy Pisarz, który nie zna jej nazwiska ani adresu, odpisze na list.

O konieczności możliwie wczesnego rozpoczynania edukacji teatralnej młodego widza nie trzeba nikogo przekonywać. Czym skorupka za młodu... itd. Jeśli nie chcemy, by sale teatralne (podobnie jak koncertowe, operowe, salony wystawowe) w przyszłości świeciły pustką, musimy wyrabiać określone nawyki i potrzeby już w dzieciństwie. To wszystko są truizmy. A jak wygląda praktyka?

Od lat utarło się, że dzieci podlegają opiece teatrów lalek, a jeśli już teatr dramatyczny zdecyduje się wprowadzić do repertuaru pozycję dla młodego widza, to jest to z reguły jakiś utwór "bajkopodobny", czy po prostu adaptacja klasyki (Andersen, Makuszyński, Korczak). Zdarza się to zresztą coraz częściej, na co niewątpliwy wpływ ma teatralna anty koniunktura: o widza coraz trudniej, a problemy frekwencyjne najłatwiej rozwiązywać przy pomocy "organizowanej" widowni dziecięcej.

Poza sferą zainteresowań teatru pozostają jednak w dalszym ciągu widzowie, którzy już "wyrośli" z teatru lalek oraz wszelkich bajek, a do teatru dla dorosłych jeszcze nie całkiem dojrzeli. Istnieje - naszym zdaniem - ogromne zapotrzebowanie na spektakle dla - jeśli tak wolno powiedzieć - młodszej młodzieży, widzów w wieku 12-16 lat. Zapełnieniu tej luki repertuarowej miał służyć Ogólnopolski Konkurs na Sztukę Współczesną dla Młodzieży, który już dwukrotnie ogłoszony został przez redakcję "Sceny" i nasz teatr.

JAKI TEATR?

Dwa lata temu wystawiliśmy "Podwórkowców" Urszuli Kozioł, sztukę nagrodzoną w tym konkursie. Porusza ona problemy współczesnych dzieci, zagubionych wśród wiecznie zajętych rodziców, które uciekają przed smutkiem codzienności w świat fantazji. Teraz pragniemy zaprezentować Warn "Powiedz, że jestem" Hanny Krall, również laureatkę konkursu. Mówi ona o Waszych rówieśnikach, których dzieciństwo przypadło na czas wojny. Czy właśnie taka problematyka Was zainteresuje? Czy utrafiliśmy w Wasze oczekiwania? Mamy nadzieję, że w ten czy inny sposób dotrą do nas opinie widowni. Czekamy na nie!

Do realizacji tej sztuki zaprosiliśmy pana Dormana, reżysera, który całą swą działalność artystyczną poświęcił dzieciom - starszym i młodszym. Który zawsze traktował swą młodą publiczność niezwykle poważnie. Jego inscenizacje są ciekawe i nowatorskie, często niemal na granicy możliwości percepcji młodego widza. A może to tylko nam, dorosłym, tak się zdaje? Może zbyt nisko ustawiamy poprzeczkę, nie doceniając Waszej wyobraźni? Pan Dorman uważa swoją młodą publiczność za równoprawnego partnera. Dlatego potrafił zawsze, nawet na kanwie stosunkowo błahych tematów, tworzyć widowiska o bogatej problematyce moralnej, a także interesujące formalnie. Widowiska, które rozwijały wyobraźnię i uczyły nowego teatru, przekraczającego bariery potocznego realizmu.

Mamy nadzieję, że nasza propozycja - trudna sztuka w niekonwencjonalnej inscenizacji - będzie właściwym krokiem w stronę teatru dla młodzieży.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji