Artykuły

Sprawa jest poważna

"Wozzeck" w reż. Krzysztofa Warlikowskiego w Teatrze Wielkim - Operze Narodowej w Warszawie. Pisze Tomasz Mościcki w portalu Polskiego Radia.

Prawdziwa odwaga i niezależność myślenia jest w naszym kraju dobrem niestety bardzo rzadkim.

Dźwiękowy świat Albana Berga z pewnością nie będzie ulubionym muzycznym universum sporej części publiczności, która zasiądzie w Teatrze Wielkim. Znajdzie się oczywiście na tym przedstawieniu całkiem spora rzesza odbiorców, którzy arcydzieła Berga wysłuchają w nabożnym skupieniu, choć w duszy pomyślą to, co przed dziesiątkami lat o Warszawskiej Jesieni napisał nieoceniony Wiech: "Męczem się wszystkie, nikt nic nie mówi, choć każden jeden wolałby Cichej wody posłuchać" - które to uczucia nie były całkiem obce i piszącemu te słowa.

Żarty na bok, sprawa jest poważna. Po kilkunastu latach nieobecności Wozzeck Berga powrócił na scenę Teatru Wielkiego. Przedstawienie to z pewnością nie przeszłoby nie zauważone, reżyserował przecież Krzysztof Warlikowski, jeden z najbardziej rozchwytywanych obecnie artystów młodszego pokolenia polskich twórców teatru, jednak publicity przysporzyła przedstawieniu osławiona "afera majtkowa", czyli protesty kilku osób, które obowiązującym w naszym kraju obyczajem gorąco pragną urządzać innym życie wedle swoich zasad. Bieliznę Wozzecka zostawmy na razie na boku, bowiem przedstawienie Warlikowskiego nasuwa inne pytania, na które rzadko zwykli odpowiadać recenzenci muzyczni. Ci bowiem bardziej się operom przysłuchują niż je oglądają.

Stary dobry W.

Po Krumie, który wydawał się być punktem zwrotnym w twórczości Warlikowskiego, Wozzeck jest ewidentnym krokiem wstecz. Znamy już wszystkie te zabawy Warlikowskiego z płynną osobowością bohaterów, te przebiórki za baby, blond peruki na męskich głowach, niejednoznaczną atmosferę jego spektakli. Dziś to już nie bulwersuje, opatrzyło się i stało niepokojąco przewidywalne. A przewidywalność to jeden z wrogów twórców chcących konsekwentnie wytyczać nowe szlaki artystycznej wrażliwości. Ani te przebieranki dziś już ziębią ani grzeją. Żeby efekt zadziałał - należy go wzmocnić. Temu chyba należy przypisać to, że tym razem perukę nosi również pacholę Wozzecka i Marii.

Wszystko to już znamy - i to w różnych kombinacjach. Dziwi co innego - dramat Georga Büchnera, który posłużył za literacką kanwę i muzyka Berga niosą ze sobą ogromny ładunek emocjonalny. Przedstawienie Warlikowskiego jest zaś tych namiętności całkowicie niemal pozbawione - pomiędzy postaciami na scenie nic się nie zdarza. Gdy patrzymy na Wozzecka, na Marię, na Hauptmanna, na Doktora - odnosimy wrażenie, że każda z tych postaci jest na scenie Teatru Wielkiego bytem wsobnym i samowystarczalnym, że mogłoby którejś z tych postaci nie być - i warlikowski Wozzeck mógłby toczyć się dalej. To nie jest celowe wychłodzenie inscenizacji, gdyby tak było - być może patrzylibyśmy na ten "zamrożony świat" z jakąś fascynacją. Emocjonalna atrofia to chyba największy grzech inscenizacji w Teatrze Wielkim. Czyżby głęboko ludzki Krum był jakimś "wypadkiem przy pracy"?

Zbiór zbędnych rzeczy

Nie wiedzieć po jakie licho spektakl Warlikowskiego wypełniony jest pomysłami oraz przedmiotami, których spokojnie mogłoby w nim nie być. Po pierwsze jest to sam pomysł na scenografię - większa część spektaklu rozgrywa się w spuszczonej z nadscenia sporej dekoracji udającej nieokreślone pomieszczenie. Ogranicza ona gigantyczną i trudną do zagospodarowania scenę Teatru Wielkiego, ja jednak głęboko współczuję tym, którzy na premierze siedzieli z boków widowni. Przestrzegam przed kupowaniem biletów na te miejsca - nic prawdopodobnie Państwo nie zobaczą! Chyba że zechcą Państwo popatrzeć, co też stoi poza tym dziwnym pokojem. A ustawiono tam sprzęty, które użyte zostaną w tym spektaklu raz, góra dwa razy albo zgoła nie doczekają się scenicznego zaistnienia. Przy prawej kulisie mamy coś na kształt megaszaletu z rzędem pisuarów. Skorzysta zeń tabun golców mających przedstawić wojsko, potem zaś - bo jakoś trzeba uzasadnić dalszą obecność tego WC (sprzęciki są nie do usunięcia bez demontażu dekoracji!) skorzystają z niego Hauptman i Doktor.

Mniej artystycznego szczęścia miała pokaźna wanna, która wjeżdża na scenę dopiero pod koniec przedstawienia. W niej to znajduje śmierć tytułowy bohater, bowiem nie wanna to, lecz staw prawdziwy, w swych odmętach skrywający nieszczęsnego fryzjera. Miała to być scena pełna dramatyzmu - a niestety każda wanna jest tylko prozaiczną wanną i niczym więcej, a ktokolwiek postrada w niej życie - nie jest na scenie tragiczny, a jedynie śmieszny. O ile jednak wanna miała szczęście zagrać, to spełnienie takie nie dane było pokaźnemu zlewowi łazienkowemu na solidnej porcelanowej podstawie - ten bowiem pozostał przez całe przedstawienie na uboczu.

Podobnie zbędny przedmiot pojawia się w kulminacyjnej chwili spektaklu. Na scenie Wozzeck sztyletuje Marię, a za nimi w półmroku sunie coś, co na pierwszy rzut oka wygląda jak postawiony na sztorc latający talerz. To jest ów słynny księżyc - jedyny świadek zbrodni Wozzecka, w libretto i dramacie czerwieniejący krwawo, tu ledwo widoczny i kompletnie niewykorzystany.

Zbędnym elementem przedstawienia jest także światło, jak to zwykle u Warlikowskiego, autorstwa słynnej Felice Ross. Bez wahania można uznać, że jest to jej najgorsza praca w naszym kraju. Normą jest tak sprytne oświetlenie śpiewaków, by widoczne było wszystko prócz nich samych, co szczególnie razi w najważniejszych chwilach przedstawienia. Gdy wybrzmiały już oklaski, zadawano sobie pytanie, czy dla tak nieporadnej reżyserii światła trzeba sprowadzać specjalistów zza kilku granic.

Wątpliwości wzbudza Maria wystylizowana w scenie modlitwy na nawróconą jawnogrzesznicę z dziewiętnastowiecznych oleodruków - omdlewające spojrzenie, rozpuszczone włosy, a w ręce Biblia. Żeby już nikt nie miał wątpliwości co to za publikacja - krzyż na jej okładce ma rozmiary umożliwiające dojrzenie go z pobliskiego Placu Bankowego. Mamy więc znany - i to aż do znudzenia - zbiór cech współczesnej polskiej reżyserii - niechlujstwo zgodnie sąsiaduje z uproszczeniami i niezbyt dobrym smakiem.

Wozzeck w majtkach

Gdyby chociaż powstał spektakl odważny, obrazoburczy, jakoś poruszający! Tak jak brutalnością porusza scena Marii zdradzającej Wozzecka z Tambourmajorem - ten bierze ją po prostu na naszych oczach. Scena drastyczna, ale potrzebna - i w dodatku wysmakowana teatralnie. To najsilniejszy moment tego wieczoru. Bowiem fragment, o który rozpętała się cała awantura o to przedstawienie - jest zwyczajnie śmieszny. Wozzeck badany przez Doktora, odarty z człowieczej godności, poniżany i traktowany jak przedmiot - w przedstawieniu Warlikowskiego stoi odziany w zwykłe bawełniane gatki - niczym delikwent przed Wojskową Komendą Uzupełnień. Miał być wstrząs - jest zabawnie. Realizatorzy wystraszyli się podobno gromady domorosłych inkwizytorów urządzających życie dorosłym ludziom i zatrzymali się w pół kroku. Gdyby Mateo de Monti wystąpił w Wozzecku nago, jak podobno miał w tej scenie wystąpić - być może wybuchłby skandal, choć ci, którzy krzyczeliby o pornografii - nie mieliby racji. Tak bowiem powinna była wyglądać ta scena, w której mówi się o skrajnym uprzedmiotowieniu i upokorzeniu człowieka, o odbieraniu mu resztek godności. Wtedy bowiem miałaby właściwy sens i tragiczną wymowę. Zamiast niej mamy parę bawełnianych gatek.

Tak kończą się u nas skandale i akty obrazoburstwa. To samo uczyniła dwa lata temu Anna Augustynowicz, w wystawionym w Rozmaitościach Zszywaniu, zastępując drastyczne sformułowania nic nieznaczącym "tratatata" głosząc równocześnie potrzebę wolności nieskrępowanej wypowiedzi artystycznej. Gdyby Augustynowicz zdjęła wtedy z hukiem swój spektakl, gdyby po interwencjach "obrońców moralności" uczynił to Warlikowski - może dziś warto byłoby bić na alarm. Majtki są na wykonawcy, na scenie skandalu nie ma, jest za to konstatacja, że prawdziwy i twórczy skandal jest u nas dobrem wciąż deficytowym. To nie wyimaginowana cenzura knebluje artystów - artyści często sami nakładają sobie ograniczenia. Nazywamy to (auto)cenzurą prewencyjną. Majtki z przedstawienia Warlikowskiego są jej najlepszym przykładem. Krzyk jest w naszym kraju dobrem tanim. Prawdziwa odwaga i niezależność myślenia - dobrem niestety bardzo rzadkim.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji