Artykuły

Zniewolenie w wolnym kraju

Dla ludzi kultury największym nieszczęściem byłoby, gdyby władzę przejęła Platforma Obywatelska. Przecież ta partia w swoim programie kompletnie olała kulturę, głosowała przeciwko ustawie o kinematografii, chciała nawet w ogóle zlikwidować Ministerstwo Kultury; gdyby doszła do władzy, pewnie obcięłaby mi subwencję i musiałbym zacząć wystawiać wyłącznie farsy, a być może nawet wodewile - mówi Janusz Kijowski, reżyser, dyrektor Teatru im. Jaracza w Olsztynie.

Tak sobie pan wyobrażał stan kultury w wolnej Polsce w czasach, kiedy kręcił "Indeks", "Kung-fu" czy "Stan strachu"? - Przede wszystkim w ogóle sobie nie wyobrażałem, że kiedyś dożyję jakiejkolwiek wolności, zwłaszcza że wcale nie czułem się człowiekiem zniewolonym. Owszem, żyłem w zniewolonym kraju, ale ja i moi pokoleniowi rówieśnicy byliśmy wolnymi ludźmi. Kombatanci, których z biegiem lat magicznie przybywa, nie darowaliby panu takiej deklaracji. - Wie pan, ja mam długą pamięć. Dobrze pamiętam, kto był w mojej drużynie harcerskiej, w moim zastępie, kto był ze mną w liceum, na studiach. I mogę zaręczyć, że jakiegoś szczególnego ucisku na co dzień nie odczuwaliśmy. Poza tym, jak porównuję filmy z czasów PRL, takie jak "Wodzirej" Falka, "Amator" Kieślowskiego, obrazy Zanussiego, Wajdy czy moje, z tym, co dziś jest niby tak odważnie przez polskie kino obnażane, to widzę jak na dłoni, jak bardzo ta odwaga staniała. A jeśli pan pyta, czy mi się dziś w Polsce podoba, to odpowiadam: nie podoba mi się. I dlatego uciekł pan do Olsztyna? - Właśnie dlatego. Jest to ucieczka dobrowolna i przemyślana: z ulicy Woronicza, gdzie moja noga nie postanie, dopóki będzie się tam działo to, co się dzieje; z Puławskiej, czyli dawnej Agencji Produkcji Filmowej; a także z kilku innych miejsc, które decydowały o tym, że już w tej wolnej Polsce mogłem sobie pozwolić na kręcenie filmów raz na 10 lat. Uciekłem więc w takie miejsce, gdzie coś ode mnie zależy, czyli do olsztyńskiego Teatru im. Stefana Jaracza. Jestem odpowiedzialny za produkcję spektakli, repertuar, dystrybucję i nie muszę się martwić, że jakiś głupi urzędnik telewizyjny czy ministerialny będzie mi mówił, że wie lepiej, bo ma wykres telemetrii.

W jakiej kondycji jest polskie kino? Dobrej?

- I tak, i nie. Na pewno uchwalenie ustawy o kinematografii stwarza podstawy finansowe do tego, żeby polskie kino odbiło się od dna, bo już gorzej, niż było, być nie może. Tu jest niewątpliwie nadzieja.

A dlaczego jest w złej?

- Bo z kinematografią jako taką nie jest dobrze. Mam wrażenie, że kino miało się najlepiej między latami 50. a 70. XX w. Podczas tego krótkiego epizodu inteligencja, zatrwożona rozmiarami spustoszenia wojennego, traktowała kino jako rodzaj refleksji nad kondycją ludzką. Dziś natomiast kino wraca do źródeł, czyli do kuglarstwa, a po "Matriksie" staje się wręcz rodzajem gry komputerowej, dobrej dla chrupiących popcorn 16-latków, którzy szukają uciech w multipleksach. Boję się, że jest to ewolucja trudna do zatrzymania.

To jest taka amerykańska ścieżka makdonaldyzacji, nawet Woody Allen od jakiegoś czasu realizuje swoje filmy w Europie. Bo Europa jeszcze się broni.

- Jasne, że się broni: kinem autorskim, offowym, artystycznym. Ale to jest margines. Moim zdaniem, kino nie zawróci z tej rozrywkowej drogi, jeśli nie nastąpi jakiś dramatyczny globalny wstrząs.

Przecież tyle się dzieje: kryzys wartości, terroryzm, nieuleczalne choroby, konflikty zbrojne...

- Proszę pana, nie o to chodzi, że nie ma tematów, bo one są. Tu chodzi o jakiś fundamentalny wstrząs, o coś, co zmusi ludzi do przewartościowania wielu spraw. Oczywiście, istnieje wciąż kino katakumbowe, czyli to wszystko, co tworzą, również polscy, absolwenci szkół filmowych. Oni starają się podejmować istotne kwestie, tyle że to kino ma jeden szkopuł: jest lokalne, nie poddaje się uniwersalizacji, a widzów znajduje wśród przyjaciół. Takie kino, robione najczęściej przez bardzo zdolnych ludzi, wrzucone w dzisiejszą studnię popkultury nie ma żadnych szans.

Nie przejmuje się pan tak zwaną oglądalnością?

- Mnie to nie interesuje, interesuje mnie wartość dzieła artystycznego. Owszem, jak jest klapa, to jest mi bardzo przykro, choć nasz teatr ma swoją sprawdzoną publiczność. Bywa też tak, że z góry wiem, iż frekwencja na sztuce będzie niska, ale wiem też, że jakiś tytuł jest niezbędny w repertuarze i wówczas z niego nie rezygnuję. Po to, żeby rozbijać skorupy stereotypu, że teatr ma być wyłącznie rozrywką, komedią czy farsą. To się udaje, choć na małą skalę. Ale to czemuś służy: podtrzymywaniu płomienia mniejszościowej, katakumbowej kultury, o którą chcę walczyć.

Myśli pan, że to wystarczy, by ten płomień zaczął płonąć większym ogniem?

- Nie sądzę, by w najbliższych latach było to możliwe, dlatego ważne jest, by w ogóle nie zgasł. Ludzie myślący powoli stają się u nas mniejszością. To jest w tej chwili może 10% społeczeństwa, mniej więcej tyle, ile w złotych wiekach mieliśmy szlachty. Dlatego za niezwykle istotne uważam, aby właśnie dziś reagować na takie zjawiska w życiu publicznym, które chcą mniejszość podporządkować dyktaturze większości. Każdą mniejszość. Nie będąc pedałem, zawsze stanę po stronie homoseksualistów, ponieważ oni odczuwają to samo ciśnienie reżimu, które odczuwają artyści, ludzie pióra, poeci, a które przed wojną odczuwali Żydzi. Bo my, ludzie myślący, jesteśmy dziś Żydami polskimi. Musimy znów nauczyć się żyć w getcie, z okrojonymi prawami obywatelskimi.

To jest pański komentarz do zwycięstwa prawicy?

- To jest to, co odczuwam w ostatnim czasie: że moje prawa obywatelskie z roku na rok się kurczą, a nie rozszerzają. Tak jak kiedyś czułem się wolnym człowiekiem w zniewolonym kraju, tak dziś czuję się zniewolonym człowiekiem w wolnym kraju. I, owszem, bardzo sobie cenię tę wolność: że jesteśmy w Unii Europejskiej; że złotówka jest wymienialna; że w każdej chwili mogę pojechać do Paryża czy Londynu; że nasza gospodarka coraz bardziej odrywa się od polityki i zaczyna prężnie kroczyć ku wolnemu rynkowi etc. Natomiast proces ideologizacji naszego życia społecznego mnie przeraża.

A skąd to się, pana zdaniem, bierze? Dlaczego ludzie wybierają partię, o której z góry wiadomo, że będzie zamordystyczna?

- Ten cały zamordyzm PiS jest tak naprawdę operetkowy, tak jak faszyzm w Polsce przed wojną był operetkowy. Bo jaki jest Ludwik Dorn, który chce ubierać lekarzy w kamasze? A Ziobro powołujący sądy 24-godzinne? Albo Wassermann, który uważa, że jakiś hydraulik chciał go zabić, a on jest drugim Popiełuszką? To jest przecież czysta operetka. Tylko że robi się coraz mniej śmieszna. Kiedyś w Olsztynie rozmawiałem z jakimiś kabareciarzami i powiedziałem im: przestańcie już wymyślać te skecze, bo to się wszystko zacznie sprawdzać. Kilka lat temu wymyślono Atrakcyjnego Kazimierza i proszę, dziś atrakcyjnego Kazimierza z głupawym uśmieszkiem mamy na fotelu premiera.

Skoro już jesteśmy przy rządzie, to jakie pokłada pan nadzieje w ministrze kultury, Kazimierzu Michale Ujazdowskim, o którego działaniach póki co jakoś głucho?

- On już był ministrem i pokazał, na co go stać. Ale, wie pan, ja o PiS w ogóle nie powinienem się wypowiadać. Po pierwsze, jestem frankofilem, a w języku francuskim ten skrót brzmi dość beznadziejnie. Po wtóre, dla ludzi kultury największym nieszczęściem byłoby, gdyby władzę przejęła Platforma Obywatelska. Przecież ta partia w swoim programie kompletnie olała kulturę, w poprzednim parlamencie głosowała przeciwko ustawie o kinematografii, w pewnym momencie chciała nawet w ogóle zlikwidować Ministerstwo Kultury; gdyby doszła do władzy, pewnie obcięłaby mi subwencję i musiałbym zacząć wystawiać wyłącznie farsy, a być może nawet wodewile. Gorzkim paradoksem jest to, że Kazimierz Michał Ujazdowski gwarantuje ciągłość programu Waldemara Dąbrowskiego, jak dotychczas chyba najlepszego ministra kultury w dziejach wolnej Polski.

A nie obawia się pan, że jakiś PiS-owski urzędnik któregoś dnia zajrzy panu do repertuaru, bo akurat aktor pokaże goły łokieć?

- Nie odczuwam takiego zagrożenia, ponieważ nie prowadzę teatru w tę stronę. W moim przekonaniu, teatr już dawno doszedł do ściany w brutalizmie i naturalizmie, zapominając o swoim podstawowym tworzywie, jakim jest metafora. Dosłowność w kopulowaniu na scenie, rozbierankach, rzyganiu, broczeniu krwią mnie po prostu nie interesuje.

Ale nie zakazałby pan takiego teatru?

- Proszę nie podejrzewać mnie o koniunkturalizm, mówię tylko o swoich osobistych odczuciach. Nie przeszkadza mi teatr Jarzyny, życzę mu jak najlepiej, on ma swoją wizję, ja swoją. Wracając do pańskiego pytania: oczywiście, gdyby ktokolwiek próbował grzebać mi w repertuarze, umiałbym sobie z nim poradzić, bo "negocjowania" z cenzurą zewnętrzną nauczyłem się w PRL. O wiele groźniejsza jest autocenzura. Jeżeli w mojej głowie pojawiłyby się myśli, żeby bać się arcybiskupa czy jakiegoś urzędnika z magistratu, to byłby kres mojej misji. Bo taki strach "na wszelki wypadek" jest kresem każdego artysty.

Tylko że taki strach, niestety, jest jednym z elementów naszej mentalnej mozaiki.

- To prawda, wystarczy spojrzeć na to, co się dzieje teraz w telewizji publicznej. Oto ci niezależni, samorządni i obiektywni dziennikarze, którzy jeszcze dwa, trzy miesiące temu odważnie bronili etosu polskiej inteligencji i przywiązania do standardów europejskich, teraz nagle włażą pod ogony nowej władzy. PiS nawet nie musiało mianować swojego prezesa, żeby w ciągu dwóch tygodni zamienić telewizję w podległą sobie tubę propagandową. Czegoś takiego nie da się szanować.

To wszystko, o czym rozmawiamy, nie sytuuje pana po stronie optymistów, co zresztą jest cechą współczesnej polskiej inteligencji, która wciąż narzeka.

- A co ma robić, skoro idzie ku gorszemu? Myślę, że niedawna wygrana prawicy jest zwiastunem trwalszego bogoojczyźnianego trendu. Z dużym opóźnieniem następuje jakieś odreagowanie po PRL, bo jednak wcześniej działały jeszcze ustalenia okrągłostołowe, które miały wprowadzić Polskę na drogę nowoczesnego państwa.

Okrągły Stół jest dziś coraz częściej przeklinany.

- No właśnie, historyczne pojednanie jest przekleństwem, to, że udało się nie doprowadzić do rozlewu krwi, jest przekleństwem, tymczasem bohaterami naszych czasów stają się Wildstein i Kurski. Jednak jestem pewien, że konwulsje tej władzy będą się rozgrywały na naszych oczach. Przecież to na kilometr pachnie nieporadnością i niekompetencją.

Co by pan powiedział młodym ludziom, którzy właśnie dlatego chcą z Polski emigrować, bo boją się tych brunatnych oparów?

- Nic bym im nie mówił. Oni dużo lepiej sami wiedzą, jak na to wszystko reagować. Jeśli chcą jechać, niech jadą. Zarobić, uczyć się, poznawać świat i zobaczyć, jak demokracja funkcjonuje w dojrzałych krajach europejskich. Potem i tak pewnie wrócą, bogatsi o doświadczenia. Ja też po 1968 r. wyjechałem z Polski, bo mi się wydawało, że tu się nie da żyć. Zobaczyłem Gomułkę na wiecu 19 marca, tę straszną faszystowską, antysemicką falę idącą przez Polskę. A to był przecież ten sam kraj. To taki elektorat PiS, Samoobrony i LPR głosował na tych partyjnych zebraniach jednomyślnie, żeby towarzysza, którego nazwisko kończyło się na "berg" czy "blum", wyrzucić z kraju i dać bilet w jedną stronę. I dlatego nie dziwi mnie tak bardzo, że ojciec Rydzyk wypuszcza dziś te same upiory z polskich głów. Ja wtedy wróciłem do Polski zahartowany, otarłem się o środowisko intelektualne Paryża, wiedziałem, że nikt mnie nie przerobi na mydło, że oni nie mają już dostępu do mojej duszy.

A co się dzieje z polską lewicą? Nie brakuje panu jej cichnącego głosu?

- Boli mnie upadek lewicy jako formacji myślowej, bo wywodzę się z tradycji Polski PPS-owskiej, "szklanych domów" Żeromskiego. Tylko że marzenia o takiej lewicy powoli zamieniają się w skamieniały szkaplerzyk. Powodzenie PPS w Polsce przedwojennej polegało na tym, że PPS wywodziła się z formacji niepodległościowej; że sam Naczelnik, z którego późniejszymi ideami niewiele mnie łączy, był w młodości PPS-owcem; że Legiony były kontynuacją pewnej niepodległościowej idei lewicowej. Natomiast cóż ma dzisiejsza lewica za swoje podglebie historyczne? Otóż ciężkie brzemię PRL.

Wartości, jak ktoś kiedyś powiedział metaforycznie, rozjechane przez czołgi?

- Właśnie. I dlatego bardzo trudno będzie lewicy się pozbierać. Niezależnie od jakości umysłów, fantastycznych autorytetów w rodzaju Karola Modzelewskiego, niezależnie od dobrych chęci młodych działaczy SLD lewica będzie miała piekielne problemy ze znalezieniem etosu. A dorabianie etosu nikomu jeszcze nie wyszło. Proszę zobaczyć, że ta dosyć nieprzyjemna w swoim programie partia, jaką jest PiS, ma jednak legitymację solidarnościową. To jest właśnie ich przewaga, że oni wyrośli z tego zrywu w 1980 r., który zaowocował przemianami w całej Europie.

No tak, ale był pomysł, żeby lewicę, właśnie na gruncie Okrągłego Stołu, pożenić z częścią tego etosu. Marzył o tym były prezydent.

- Owszem, ale to się nie powiodło. Dziś na Michnika wylewa się pomyje, Jacek Kuroń, przepraszam za wyrażenie, na szczęście odszedł, bo pewnie by tego, co się w Polsce dzieje, nie zniósł, wspomniany Karol Modzelewski jest na uboczu. Dziś nie wierzę w żadne zadekretowane odrodzenie lewicy w Polsce, to musi się odbyć inaczej. Lewica powinna być federacją wolnościowych oddolnych ruchów obywatelskich, bo w przeciwnym razie przestanie być lewicą. Ale, wie pan, chyba rzeczywiście przeginamy z tym narzekaniem, bo jednak z drugiej strony dostrzegam ogromną potrzebę programu pozytywnego.

Gdzie go szukać?

- Wszędzie, byle nie w Warszawie. W małych społecznościach, oddalonych od zgiełku stolicy, łatwiej się rozmawia, łatwiej też realizuje się mniejsze, ale za to bardzo ważne cele życiowe. Centralizm jest anachronizmem. Europa, nawet jeśli Kaczyński wraz ze swoim bratem bliźniakiem będą się temu opierać, wygłaszając różne narodowe manifesty, stanie się wkrótce obszarem regionów. I właśnie w nich, a nie gdzie indziej, będzie można realizować politykę kulturalną, powstaną uniwersytety, narodzi się życie umysłowe, zacznie się toczyć debata publiczna z prawdziwego zdarzenia, której tak bardzo nam potrzeba. Powiem panu, że nawet urzędnicy samorządowi są dziś mądrzejsi i bardziej otwarci od tych warszawskich "besserwisserów". Z nimi można tworzyć wartościowe rzeczy... Oto program pozytywny.

Nakręci pan o tym film?

- Nie wiem, czy o tym, ale jakiś film na pewno jeszcze nakręcę, bo moja miłość do kina jest nieprzemijająca. Do tego też nie jest mi już potrzebna Warszawa. Bo w tej chwili technologia tak potaniała, że mając dobrych aktorów i dobry scenariusz, mogę nakręcić film w Olsztynie. I może jeszcze zadziwię świat... Ale tak przypadkiem. Bo nie jest to - dzisiaj - mój priorytet.

***

JANUSZ KIJOWSKI (ur. w. 1948 r.) - reżyser filmowy i teatralny, jeden z twórców kina moralnego niepokoju. Dyrektor Teatru im. Stefana Jaracza w Olsztynie. Absolwent historii UW oraz łódzkiej Filmówki, gdzie dziś wykłada. Podczas studiów uprawiał krytykę teatralną. Od 1983 r. wykładowca w Institut National Supérieur des Arts du Spectacle w Brukseli. Wiceprezes Stowarzyszenia Filmowców Polskich. W 2002 r. wybrany na wiceprezesa Europejskiej Federacji Reżyserów Filmowych FERA. Od zeszłego roku członek Rady Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej. Szef Studia Filmowego im. Karola Irzykowskiego. Do jego najbardziej znanych filmów należą "Indeks" (zatrzymany przez cenzurę), "Kung-fu", "Stan strachu" i ostatnio "Kameleon".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji