Artykuły

Ewa Wiśniewska: Nie jestem zwolenniczką grania prawą ręką za lewe ucho

- Kiedy ja wyszłam ze szkoły teatralnej, żyli jeszcze niektórzy nasi wspaniali luminarze sceny i przyjemnością było być obsadzonym czy w teatrze dramatycznym, czy w Teatrze Telewizji, który bardzo prężnie wtedy działał - rozmowa z aktorką Teatru Narodowego.

Teresa Kmieć: I jak się Pani podoba Lublin?

Ewa Wiśniewska: Jestem nim oczarowana, jest prześliczny. Lubelska publiczność jest bardzo ciepła i widać, że lubi gościnne występy - spontanicznie wstawano za każdym razem, bito brawa na stojąco, byliśmy bardzo wzruszeni.

"Kotka na gorącym blaszanym dachu" to spektakl Teatru Narodowego. Czym różni się granie "u siebie" od grania na różnych scenach w całej Polsce? Spektakl, scenografia, udźwiękowienie, wszystko zostało stworzone na tę konkretną warszawską scenę i nagle trzeba to przenieść do innego miasta...

.- .. do innego kraju, kontynentu - rok temu byliśmy na przykład w Ameryce, graliśmy w trzech bardzo dużych ośrodkach, gdzie były widownie na dwa i pół tysiąca miejsc. Musieliśmy grać na mikroporty, ponieważ głos nie doszedłby do wszystkich widzów. Do tego też jesteśmy przyzwyczajeni. Jest to na tyle intymny spektakl, że nie można wrzeszczeć ani wykrzykiwać.

Jakie są różnice w percepcji publiczności? W Warszawie ludzie są bardziej przyzwyczajeni do takiego rodzaju sztuki?

- Do jakiego rodzaju? Z ostrymi wyrazami? Tak. Wczoraj, na wieczornym spektaklu [21 czerwca 2015 roku], była publiczność, która oczywiście słuchała z wielką uwagą i pełnym nabożeństwem, ale widzieliśmy, że niektórymi sformułowaniami są lekko speszeni. Ale tak napisał to wspaniały pisarz o światowej klasie Tennessee Williams - to nie jest nasz wymysł i nasza radosna twórczość.

Jakie było spojrzenie na aktorstwo debiutantki w 1964 roku, a jakie jest teraz, kiedy ma Pani za sobą setki ról teatralnych, filmowych, serialowych?

- Nie przypuszczam, żeby się jakoś specjalnie zmieniało. W szkole teatralnej nauczona zostałam szacunku i poważnego traktowania tego zawodu. A jeżeli jeszcze ten zawód jest moim ukochanym, to pozostaje tylko i wyłącznie starać się ulepszać rzemiosło, uczyć się, obserwować, słuchać kolegów reżyserów, wspólnie tworzyć postać. To bardzo ważne.

Kiedy zaczynała Pani pracę, jeszcze jako studentka warszawskiej PWST, miała Pani pewnie jakieś wyobrażenia, marzenia...

- Ale marzenia nie dotyczyły sposobu pracy, tylko ról. A ponieważ grałam główne role od początku mojego istnienia w tym zawodzie, to na marzenia nie zostawało specjalnie dużo miejsca. Teraz marzy mi się rola Elżbiety I w "Marii Stuart" Schillera. Zobaczymy, co z tego wyniknie.

- Jak Pani zdaniem zmieniał się teatr w Polsce w ciągu tych pięćdziesięciu lat?

Kiedy ja wyszłam ze szkoły teatralnej, żyli jeszcze niektórzy nasi wspaniali luminarze sceny i przyjemnością było być obsadzonym czy w teatrze dramatycznym, czy w Teatrze Telewizji, który bardzo prężnie wtedy działał. Szkoda, że został zmarginalizowany, bo był genialny, jedyny. Krążąc po świecie, słyszałam ciągle, że zazdroszczą nam tak olbrzymiego teatru - na kilka milionów widzów każdego poniedziałkowego wieczoru. W telewizji spotykałam się z moimi wspaniałymi kolegami, profesorami, co niekiedy w pierwszym momencie troszeczkę mnie paraliżowało, ale podczas prób jakoś osadzałam się w postaciach, które grałam. W tej chwili sposób gry na scenie ulega mutacji, trzeba umieć się do tego dostosować. Nie dotyczy to sposobu przekazywania postaci, raczej różnych inscenizacji, które niekiedy mogą być dość zgrzytające. Ja nie jestem zwolenniczką grania prawą ręką za lewe ucho i wychodzę z założenia, że jeżeli ktoś jest aktorem, a chce być nazywany też artystą, to tego artystę od przeciętnego przechodnia na ulicy różni to, że inaczej odczuwa, inaczej potrafi eksplikować się i realizować na scenie. To nie jest tak, że się wleci i wyleci. Nie wleci na estradę ktoś z ulicy i nie zagra od razu koncertu Chopina. Niemożliwe. Nie wleci ktoś do cyrku, nie wdrapie się na trapez, bo sobie złamie kark. A w naszym zawodzie zaczęły się objawiać jakieś zdumiewające przypadki amatorszczyzny i amatorów. A przez to, że zostali nazywani artystami, aktorami i że ponoć tworzyli kreacje, bardzo wykrzywia się sposób myślenia o rzetelnym, prawdziwym aktorstwie, niestety. Bo można powiedzieć: "Debiutant dał sobie radę" - niekiedy zdarza się jakiś talent nagły i niespodziewany, ale tenże talent, żeby mógł istnieć, to oprócz tego, że zabłysnął w pierwszym momencie, powinien się potem dzielnie starać, uczyć i udoskonalać siebie. Wtedy będzie można go nazwać artystą. Trzeba stać dzielnie na swoich pozycjach i bronić się przed amatorstwem.

Kto był dla Pani mistrzem w początkach kariery?

- Było ich wielu - z nieżyjących: pan Holoubek, pan Świderski, pan Dmochowski, pani Mrozowska, pani Śląska - masa wspaniałych, prawdziwych artystów. Pani Halina Mikołajska, pan Bronisław Pawlik. Z żyjących wspaniałych aktorów choćby pan Ignacy Gogolewski, z którym wciąż gram.

Czego się Pani od nich nauczyła?

- Rzemiosła. Podpatrując sposób ich pracy na próbach, można się było wiele nauczyć, na przykład że premiera nie jest końcem pracy nad rolą, tylko pierwszym zetknięciem się z oddechem publiczności, po którym można jeszcze udoskonalać i ulepszać tę rolę, a w każdym razie natchnąć ją, uskrzydlić. Jednego dnia człowiek czuje, że fruwa w powietrzu, unosi się, drugiego jest tylko rzemieślnikiem - przecież to jest praca na własnym organizmie, psychice i ciele. To wszystko ma swoje znaczenie.

To znaczy, że nauka zaczyna się dopiero po szkole teatralnej?

- Nie, już w szkole teatralnej. Szkoła dawała świetne podstawy, bardzo dużo jej zawdzięczam. Profesor Bardini, profesor Świderski, profesor Perzanowska, Jan Kreczmar, Janina Romanówna, Ludwik Sempoliński - oni uczyli nas rzemiosła: powstawania postaci - co jest niezwykle ważne, logiki rozwoju tej postaci na scenie. Tekst musi mieć konsekwencję w roli. Trzeba myśleć twórczo, starać się położyć akcenty. Oczywiście jest to zawsze związane z intencjami reżyserami a wypadkową pracy między reżyserem i aktorem jest właśnie ten twór, który potem powstaje.

Istnieje w ogóle trema, kiedy ma się za sobą kilkaset spektakli?

- Zawsze jest coraz większa, bo odpowiedzialność staje się coraz większa i to powoduje, że nie wolno zagrać źle. Taka trema... mobilizująca.

Spotkały Panią w pracy teatralnej jakieś rozczarowania?

- W swojej karierze dwukrotnie miałam jakby... niekoniecznie wielką satysfakcję z grania dużej roli - nie lubiłam grać tych ról i byłam niezmiernie zadowolona, że schodziły z afisza.

Wynikało to ze sztuki czy z zespołu?

- Nie, zespoły zawsze były przyjazne i są ciepło przeze mnie wspominane. Po prostu nie byłam w stanie do końca porozumieć się z reżyserem. Nie rozumieliśmy się i wyszedł z tej postaci jakiś dziwny "kadłubek", coś, co nie daje satysfakcji, a wręcz napawa niechęcią - co mi się raczej nie zdarza, bo ja kocham, jak ciągle powtarzam, ten zawód. Raz nawet, będąc jeszcze w Teatrze Ateneum, poprosiłam dyrektora o zdjęcie z afisza spektaklu, w którym grałam główną rolę - po prostu psychicznie nie dawałam już rady.

Mówiła Pani, że wymarzona rola to Elżbieta I w "Marii Stuart"...

... teraz tak, na razie. Wcześniej była Blanche z "Tramwaju zwanego pożądaniem".

Spełniło się to marzenie?

- Nie, nie spełniło się i nie mogę już jej zagrać, za późno. Ale już o tym zapomniałam. Staram się nie rozpamiętywać swoich potyczek z losem.

Gdyby miała Pani stworzyć swój wymarzony teatr...

- O nie, nie. Nie mam takiego zamiaru z racji mojej spontaniczności w reakcjach. Nie mogłabym również uczyć młodych ludzi zawodu aktorskiego, ponieważ bym ich pozabijała.

Brakuje cierpliwości?

- Tak, i dyplomacji. Może nie mam daru pedagoga? Tak samo nie chciałabym sama tworzyć teatru. Lubię być ważnym trybem danego przedsięwzięcia - zespołu teatralnego czy filmu - ale na pewno nie dyrektorem naczelnym. Bardzo lubię poprzez swoje - aktora - sugestie współuczestniczyć w tworzeniu.

Reżyserzy chcą słuchać tych sugestii?

- Zazwyczaj tak. Można przecież kazać aktorowi, ale to nie jest dobra metoda. Tak, jak ja nie mam zdolności pedagogicznych, tak niekiedy zdarza się, że nie uczą reżyserów filmowych pracy z aktorem. To powinien być przedmiot - praca z inną istotą myślącą i chętną do współpracy, nie złośliwą.

Obecnie w teatrze wiele się uwspółcześnia...

- W "Kotce na gorącym blaszanym dachu" naraziłam się tłumaczowi tekstu, bo wycięłam wszystkie wulgaryzmy poza ostatnim. W sztuce Duża Mama mówi takim językiem jak Duży Tata, a ja zostawiłam tylko ostatnie przekleństwo, żeby wybrzmiało mocniej. Kiedy kształtowałam tę rolę, widziałam Tatę jako nowobogackiego z Północy, któremu słoma z butów wychodzi, a Mamę jako tę z innego świata, z Południa. Jest między nimi różnica klasy.

Trzeba mówić pięknym językiem, bo język polski jest piękny. Co innego na co dzień. W teatrze nie lubię wulgaryzmów, no chyba że służą budowaniu postaci.

Kiedy ponownie zobaczymy Panią w Lublinie?

- Nie wiem. Być może przyjedziemy z "Łysą śpiewaczką." Nie wyjeżdżaliśmy jeszcze z tym przedstawieniem, a bardzo lubimy je grać.

***

Ewa Wiśniewska - wybitna aktorka teatralna i filmowa. Od 2009 roku w zespole Teatru Narodowego. Absolwentka warszawskiej PWST .

Teresa Kmieć - absolwentka ekonomii i muzykologii KUL.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji