Artykuły

Szafran jako Milady: Czuję, jak działam na mężczyzn

Justyna Szafran w spektaklu "Trzej muszkieterowie" w Capitolu zagra Milady. - Milady kocha siebie. Z nią czuję się piękniejsza. Czuję moc, widzę, jak działam na mężczyzn. Na początku myślałam, że to jest w kostiumach, w charakteryzacji, ale nie - ten czar zostaje ze mną po próbach - wyznaje aktorka Magdzie Piekarskiej w Gazecie Wyborczej Wrocław.

Magda Piekarska: Ile godzin dziennie spędzasz z Milady?

Justyna Szafran: Dwanaście. Teraz, tuż przed premierą, to absolutne minimum. Budzę się wcześnie, wstaję i pędzę na próbę. I już gdzieś w drodze staję się Milady. Potem przerwa, ale nie do końca wychodzę z roli - jakoś nie wyobrażam sobie, żeby w międzyczasie robić sprawunki czy myć podłogi. Kto widział Milady z mopem?

Kolejna próba trwa do wieczora, a ja często zostaję w teatrze dłużej, żeby sobie poukładać relacje z tą postacią. Może to niezdrowo, ale inaczej nie potrafię.

Milady tak tobą rządzi?

- Trochę tak. Jest zachłanna, zaborcza, całą mnie pożera.

Zmieniasz się pod jej wpływem?

- Na pewno. Robię się bardziej złośliwa, napięta, czujna. To z pewnością też moje własne cechy charakteru, które dotąd pozostawały uśpione, bo pracuję nad sobą, staram się być lepszym człowiekiem. No a teraz wychodzi ze mnie ta złośnica.

A coś dobrego?

- Czuję się piękniejsza. Czuję moc, widzę, jak działam na mężczyzn. Na początku myślałam, że to jest w kostiumach, w charakteryzacji, ale nie - ten czar zostaje ze mną po próbach. To jest na pewno taki mroczny urok femme fatale, ale nie tylko.

Jest w spektaklu taki song, który śpiewa przed śmiercią: "kocham tylko siebie, Milady, Milady". Ona dobrze się z sobą czuje, podziwia się, kocha mężczyzn, ale przede wszystkim lubi być ze sobą.

A ty, jak Milady, kochasz bardziej siebie?

- Na pewno. Pod tym względem ta rola dużo mi dała. Już dawno nie grałam kobiet obdarzonych takim seksapilem. Bo kim ja byłam? Narratorką w "Mistrzu i Małgorzacie", matką w "Ja, Piotr Riviere", matką we "Frankensteinie"? W dodatku w tym ostatnim spektaklu matką Mariusza Kiljana, który jest ode mnie starszy o cztery lata! No i Luisą, wierną, potulną żoną w "Nine".

Bez przesady - była jeszcze Ewa w "Dziejach grzechu"

- Ale to było sześć lat temu! Mnie się naprawdę wydawało, że ja już jestem skazana na role kobiet starszych, doświadczonych przez życie. Milady też taka jest - całe to zło, które nosi w sobie, z czegoś przecież wyrosło. Ale jednocześnie jest piękną, uwodzicielską, pewną swojego uroku kobietą. I to przechodzi na mnie.

Ostatnio jadę windą w Capitolu, przeglądam się w lustrze, gładzę się po twarzy, nie powiem, z zachwytem, otwierają się drzwi, wchodzi Konrad Imiela i mówi: "No tak: kocham tylko siebie " (śmiech ).

Wypróbowujesz ten swój urok poza próbami?

- Nie. Tym bardziej że cały czas spędzam w teatrze. A tu jestem wśród przyjaciół, jak w rodzinie. To działa raczej na potrzeby własnego samopoczucia.

Milady mnie odmłodziła. I to jest takie przyjemne! Miłe, chociaż próżne. Że nie jesteś tylko mamą, że nie czujesz, że twój czas minął, że mając czterdzieści lat możesz być atrakcyjna. Dzięki rolom w teatrze mogę oszukać czas. Uwodzić mężczyzn i świat bez względu na wiek.

Łatwo było wejść w tę rolę?

- Nie. Wciąż po próbach długo nie wychodzę z teatru, siedzę w garderobie i trawię tę postać. Ale ja tak mam - zawsze byłam typem kujona. Z jednej strony zło, mrok, tajemnica - to wszystko jest szalenie pociągające w Milady.

Ale ta demoniczna strona, miłość do siebie, egocentryzm, pazerność na życie - to nie do końca ja. Znając swoją kruchość, wiedziałam, że będę musiała się z Milady mocować.

Femme fatale to nie ty?

- Skąd! Jestem wrażliwą osobą, mam w sobie dużo ciepła, dobroci. Przy tym mam łatwość w kontaktach z mężczyznami, więc ten jej seksapil jest mi bliski. Ale to nie wszystko - Milady jest zła, udaje kogoś, kim nie jest, kłamie. Można taką postać zbudować po wierzchu, ale ja szukam w niej jakiejś głębi. Wierzę, że nie jest tylko i wyłącznie suką. Że jest silną kobietą - zaszła przecież najwyżej, dokąd kobieta w tamtym czasie mogła zajść, jest na dworze, przy królu, jest agentką Richelieu - ale gdzieś głęboko ukrywa swoje słabości, poczucie krzywdy.

Jako młoda dziewczyna została zamknięta z klasztorze. I czuła się tam jak w klatce, bo chciała się kochać, kokietować, nie modlić. Więc uwiodła pierwszego mężczyznę, jaki się nawinął - księdza. Potem pojawił się w jej życiu Atos. Bardzo go nie lubię! Kto powiesiłby swoją ukochaną na drzewie tylko dlatego, że zobaczył lilię wytatuowaną na jej ramieniu? OK, rozumiem, były inne czasy, ta lilia oznaczała, że ona była złodziejką, bezwstydnicą, złym człowiekiem. Ale między nimi była miłość - mógł powiedzieć: nikomu nie powiem, kupię ci suknię z długim rękawem

Żyjesz jej życiem?

- Na pewno bardzo się w nie angażuję - oczywiście na tyle, na ile pozwala mi na to tekst. Milady łatwo zamienić w taką Alexis z "Dynastii", ale my tego nie chcemy. I cały wysiłek polega na tym, żeby widz uwierzył w scenę, w której dosypuję Konstancji truciznę. Żeby moje słowa wypowiadane do Atosa: "Przyszedłeś zabić mnie po raz drugi" zabrzmiały prawdziwie.

Masz na to patent?

- Kluczowe wydaje mi się pogłębienie postaci. Jeśli zobaczę w Konstancji ofiarę, ale i rywalkę, w Atosie dawnego kochanka, męża, przyjaciela, który mnie zdradził, widz także w to uwierzy. Tak naprawdę jest to jednak o wiele trudniejsze niż cała fizyczna strona tego przedstawienia, która na początku wydawała mi się ogromną przeszkodą. Nigdy nie było mi specjalnie po drodze ze sportem, a tu muszę budować postać przez ruch - taniec, szermierkę. Chodzę z rapierem, mam nawet parakaskaderską scenę szału. Z tej okazji musiałam odświeżyć kontakt z siłownią.

Tę aktorską żyłkę zawsze miałaś w sobie?

- Tak, chociaż zaczęło się od śpiewania. W kościołach - robiłam to, odkąd pamiętam. Potem, już w liceum, miałam własne zespoły, jazzowy, bluesowy, rockowy. Jeździłam z nimi na festiwale, do Jarocina, Polanicy. No i zaczęło mnie ciągnąć do teatru. Nie było łatwo, nie dostałam się do szkoły teatralnej. I wciąż nie czuję się skończoną aktorką, dużo pracy przede mną. Ale przechodzę kolejne etapy - przełomem było zdanie egzaminu eksternistycznego. Poczułam, że wielki kamień spadł mi z serca, nabrałam pewności siebie. No i praca z reżyserami, aktorami, kompozytorami. Dzięki temu wciąż czuję, że się rozwijam.

Miałaś dwadzieścia lat, kiedy wygrałaś Konkurs Aktorskiej Interpretacji Piosenki. Śpiewałaś "Cyganerię". A potem stałaś się jej częścią.

- Dziś wydaje mi się, że za szybko to przyszło. Pojechałam do Wrocławia, zdobyłam wszystkie możliwe nagrody. I nagle telefon się rozdzwonił. Odbieram, a w słuchawce Krystyna Janda, Wojciech Młynarski, Jerzy Satanowski. Dzwonią do mnie, do dziewczyny z Poznania, ze studium piosenkarskiego! No i ja wtedy oszalałam.

Oszalałaś?

- Byłam tuż po maturze. Nie byłam na ten sukces gotowa, nie miałam warsztatu - za dużo tego było, za szybko przyszło. Wciąż w trasie, bo wtedy sporo takich koncertowych kramów z piosenkami się robiło. Pogubiłam się kompletnie. Szczęśliwie spotkałam ludzi, którzy sprowadzali mnie na ziemię. Jak Ewa Błaszczyk, która powiedziała mi coś mądrego - że scena ma być dodatkiem do życia, a nie samym życiem, bo inaczej zwariuję. Potem przyszła propozycja z kaliskiego teatru, gdzie grałam Edith Piaf. Potem Gdynia i "Hair" z Wojtkiem Kościelniakiem, no i od dziesięciu lat Wrocław.

Nie przeniosłabym się stąd do Warszawy, nawet gdybym dostała propozycje z najlepszych teatrów. Tutaj poczułam się na swoim miejscu, w Capitolu mogę się rozwijać. To niebanalny, nie tylko musicalowy teatr. Bo wprawdzie z "Trzema muszkieterami" wchodzimy w mainstream, ale za chwilę zaczynamy pracę z Pawłem Passinim, Agatą Dudą-Gracz. Robimy coś dla ludzi, żeby potem zatracić się w undergroundzie.

Czuję się współodpowiedzialna za to miejsce. Staram się być jego twarzą, tworzyć je. Być takim prowodyrem, mieszać ludziom w głowach, sercach.

Zawsze lubiłaś rządzić?

- Już od dzieciństwa - zawsze byłam przewodniczącą klasy, szkoły. Mam skłonności przywódcze. A dzisiaj bywam niepokorna w pracy z reżyserami, często wchodzę w konflikty. Zdarza się, że lecą drzazgi na scenie. Bo ja jestem furiatka, impulsywna. Wkurzam się, nakręcam. Zawsze jednak w dobrej sprawie - dla sztuki. Cel uszlachetnia moje awantury.

Byłaś grzeczną dziewczynką?

- Nie za bardzo. Dobrze się uczyłam, ale z zachowania zawsze miałam słabe oceny. Kusiło mnie przekraczanie granic, często ryzykowne. Podarte spodnie, festiwal w Jarocinie, akcje Pomarańczowej Alternatywy, których do końca nie rozumiałam, ale bardzo chciałam w nich uczestniczyć - to moja młodość. Zawsze szłam pod prąd. Chodziłam do Liceum im. Ludowego Lotnictwa Polskiego i dyrektorka miała mnie serdecznie dość. Wiedziała, że jak każe uczniom ubrać się na czarno, z pewnością pojawię się w żółtych skarpetkach albo z kokardą na głowie. Mama kazała mi sprzątać w pokoju, a ja urywałam się na festiwal z zespołem na drugi koniec Polski.

Niech zgadnę - składy były raczej męskie?

- Zawsze było mi bliżej do chłopaków. Dzisiaj, owszem, mam przyjaciółki, ale nie lubię tych typowo babskich rozmów - o dzieciakach, o ubrankach. No i cieszę się z szermierki w "Trzech muszkieterach", bo to takie chłopackie.

Jesteś jedynaczką?

- Dzisiaj nie, ale w okresie dorastania - tak. Mój brat jest dużo ode mnie młodszy.

Dorastałaś w artystycznej rodzinie?

- Wcale nie - gdybym kontynuowała rodzinne tradycje, prowadziłabym dziś jakiś biznes. Rodzice mieli sklep "Kwiaty. Warzywa. Owoce. Artykuły pochodzenia zagranicznego". Babcia też, tylko że większy. Nie uczyli mnie słuchać muzycznej klasyki - sama sobie to ukochałam. Ale bardzo mnie wspierali.

Dzisiaj dom moich rodziców jest cały wytapetowany moimi zdjęciami i plakatami. Trochę jak skansen. Po moich spektaklach mama wstaje i krzyczy na cały teatr: "bravissimo". I wkręca się w moje postaci tak samo, jak ja. Po premierze "Nine" podeszła do Błażeja Wójcika, który gra Guido, i poprosiła: "Bądź pan dobry dla tej mojej córki".

Przeprowadzka do Wrocławia dziesięć lat temu niemal zbiegła się u ciebie z urodzeniem syna. Janek zmienił cię jako aktorkę, jako człowieka?

- Na pewno. Wcześniej byłam całkowicie skoncentrowana na sobie. Najważniejsze było wyjście na scenę, śpiewanie. Cały czas "ja, ja, ja". Z dzisiejszej perspektywy - zwyczajnie głupie. Ale potem pojawił się dzieciak i to on stał się najważniejszy na świecie. Dobrze się stało - to mnie ostudziło. Zbudowało jako kobietę, człowieka. Nauczyło pokory, tego, że czasem trzeba żyć cudzym życiem.

Potem zdarzyło się coś jeszcze - moja mama wyszła z bardzo ciężkiej choroby. Leżała już w hospicjum, lekarze nie dawali jej szans. A ja zobaczyłam cud na własne oczy.

Przez to wszystko mam wrażenie, że spokorniałam, pokochałam życie - za to, że po prostu jest, a i trochę procent talentu mi przybyło - taka nagroda od pana Boga. Stałam się wrażliwsza na drugiego człowieka. Bardziej słucham świata, innych, widzę dalej, niż tylko czubek swojego nosa.

Gdyby nie rodzina, nie wiem, co by ze mną było. Bo młodość miałam gorącą. Bez miłości nie ma życia, to ona mnie tworzy. Trzyma w pionie. Na szczęście mój mąż rozumie mój system pracy, to, że oddaję się wyzwaniom. Wspieramy się nawzajem.

Co jest najważniejsze w twojej pracy?

- Żeby rozwijać się, poszukiwać. Dlatego czasem wolę pracę z młodym, niedoświadczonym reżyserem niż z doświadczonym twórcą, który do prób podchodzi z rutyną. Ale tak naprawdę za każdym razem przed rozpoczęciem pracy mam pustkę w głowie. Jakbym nie umiała mówić, śpiewać. Z jednej strony jest to bardzo twórcze, fajne, zaczynać od takiej tabula rasa, ale druga strona mnie pogania: "co ty, nie umiesz? Jesteś cienka". Zawsze jednak próbuję odnaleźć się na nowo.

Dużo jest ciebie w postaciach, które grasz?

- To zależy. W "Piaf" jest moja miłość do piosenki, w matce z "Ja, Piotr Riviere" - miłość do syna, w Milady z "Trzech muszkieterów" - kwintesencja kobiecości, w tekstach Bukowskiego - skłonność do degrengolady. Ale na przykład w Luisie z "Nine" nie ma mnie za wiele. Ona żyje życiem mężczyzny, z którym jest związana. Odeszłabym na jej miejscu, nie dałabym rady. Jestem może zaborcza, ale na pewno nie potulna. Chciałam jej dać trochę ognia, ale zaufałam własnej intuicji. Przyśniła mi się którejś nocy jako kobieta, którą kierują miłość, czułość, aż po zatracenie. Ale to nie ja! Tym bardziej że zanim została żoną swojego męża, była aktorką. I zostawiła to. A jak już się zasmakuje w tym zawodzie, nie można bez niego żyć.

Teatr jest jak narkotyk?

- Na pewno jest drugim życiem, ucieczką od rzeczywistości. Poza tym tutaj cały czas coś się dzieje. Nakręcasz się, przeżywasz, angażujesz w to całym sercem. Wciąż na adrenalinie. Każdy spektakl to kilkugodzinna przygoda. Jest w tym coś narkotycznego.

Powrót do rzeczywistości bywa bolesny?

- Oj, bardzo. Po miesiącu wolnego tęsknię za próbami, za szukaniem, za tworzeniem.

A jaka jest Justyna Szafran poza sceną?

- Lubię być taka jak moje postacie - różna. Wchodzę w role nawet poza teatrem, kiedy opowiadam anegdoty w gronie bliskich, co uwielbiam. Lubię bawić ludzi, być duszą towarzystwa, rozśmieszać. Rzadko się smucę, a jak już, to na maksa. Ale jestem na takim etapie życia, że nie narzekam. Codziennie budzę się i dziękuję za życie, jakie mam. Za szczęście, że jest ze mną. Że mogę cieszyć się z fajnego jedzenia, z każdej pierdoły - choćby z butów, które sobie kupiłam. Staram się nie zastanawiać, co mogłabym mieć, co osiągnąć - z tego biorą się depresje.

Jest życie poza teatrem?

- Pewnie - np. w odrabianiu lekcji z synem. Czasem śmieję się, że jak mnie Konrad wyrzuci z teatru, pójdę na studia, zostanę nauczycielką. Ale też w rozmowach z ludźmi, w domu, z najbliższymi, w kieliszku rieslinga. Lubię jak jest dużo gości wokół mnie. Dlatego nie ciągnie mnie do parku, do lasu. Ale jak jestem w Sopocie, uwielbiam chodzić z Jankiem po Monciaku - gapić się na ludzi, wyobrażać sobie, kim są, co sobie myślą, o czym rozmawiają. Sama ze sobą chyba bym nie wytrzymała.

Po dziesięciu latach w Capitolu możesz powiedzieć, że Wrocław to twoje miejsce?

- Bezwzględnie, potrzebuję go jak powietrza. Mało tego - czuję, że i ja jestem tu potrzebna, że jestem jak puzzle, którego wcześniej brakowało w tej układance. Pasuję tu, nie chciałabym mieszkać nigdzie indziej.

***

Justyna Szafran, aktorka, wokalistka, absolwentka poznańskiego Studium Piosenkarskiego i Wydziału Aktorskiego Akademii Sztuk Wizualnych. Laureatka XVII Przeglądu Piosenki Aktorskiej w 1996 roku, gdzie zdobyła wszystkie możliwe nagrody. Od 2006 r. związana z wrocławskim teatrem Capitol. Premiera "Trzech muszkieterów" w sobotę o godz. 18.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji