Artykuły

Obrzędowo i etycznie, czyli o tym, że prostota w teatrze jest najważniejsza

Zaczął się nowy rok akademicki, także w naszej szkole teatralnej. Tłumy młodych ludzi zaczynają nowy okres życia naładowani pragnieniami karier, otumanieni wizjami, które sobie sami często stworzyli. Zanim Pan zacznie zajęcia - co by Pan im powiedział na początek? - Jerzego Stuhra pyta Maria Malatyńska w Polsce Gazecie Krakowskiej.

Kochajmy teatr w sobie - nie siebie w teatrze - czyli zacząłbym pamiętnym zdaniem Stanisławskiego, bo przecież nie tylko nasza, krakowska szkoła jest wierna temu klasycznemu teoretykowi i praktykowi teatru. Takie zdanie może rozpocząć wszelkie myślenie o warsztacie aktorskim.

Ale nie tylko.

Na tym pierwszym zdaniu ze Stanisławskiego się opieram i z niego wysnuwam pryncypia etyczne. To jest dla mnie podstawowe i ważne, bo osadza nas samych wobec sceny. A także uczy pokory wobec teatru. A więc tej cnoty, do której często trzeba się naginać.

Ale krakowska szkoła zawsze potrafiła tę umiejętność przekazać. Nie wywyższaj się, nawet, jeśli wiesz, że to robisz lepiej. Dlatego pewnie zawsze mnie razi wszelka ekwilibrystyka postacią. Prostota jest najważniejsza.

Ale na początek powiedziałbym studentom także o niezwykłości commedii dell'arte.

Ta klasyczna i niezmienna umiejętność pokazywała, że ekwilibrystyka może być językiem teatru, ale tylko wtedy, gdy jest na wysokości zabawy i doskonałości cyrku.

Wielki aktor commedii dell'arte z Piccolo Teatro w Mediolanie, Marcello Moretti, mistrz tego stylu, który grał Arlekina, pozostał mi w pamięci jako geniusz sceny.

To było pierwsze w moim życiu przedstawienie, które widziałem w prawdziwym teatrze. Babcia mnie wzięła, to był może rok 1956, kiedy Włosi przyjechali do Teatru Słowackiego ze "Sługą dwóch panów".

Nie zapomnę, jak Moretti walczył z galaretą, która za nim "szła". Albo stał na środku sceny, a z kulis rzucali mu koledzy talerze: a on, jak maszyna... pozbierał ich cały stos.

Istny cyrk! Ale dell'arte to też zabawa. I współczynnik zabawy jest tu znacznie większy niż współczynnik przekazu emocjonalnego, do jakiego przywykliśmy.

A jak już weźmiemy czynnik zabawy: jak spojrzymy z bliska na owego homo ludens, który musi się bawić, bo przecież taka jest natura człowieka, co udowodnił Johan Huizinga, słynny autor słynnej "Jesieni średniowiecza" w takiej niedużej książeczce "Homo ludens", która była lekturą na polonistyce. Huizinga powiedział, że podstawą kultury jest zabawa, gra, współzawodnictwo, obrzęd. Stąd wychodzi wszystko: od wojny i prawa, aż po sztukę.

Ta książeczka do dziś brzmi odkrywczo, choć napisana była w 1938 roku (u nas przetłumaczona w 30 lat później). Jej odkrywczość spojrzenia i wniosków doceniali zresztą różni nasi artyści również. To Grotowski na Bali obserwował rytualne tańce, studiował, żeby szukać archetypu obrzędu i zabawy. A Włosi poszli w zabawę zgodnie z własnym, narodowym temperamentem, stąd narodziło się dell'arte.

Zapewne dzięki temu głównym celem włoskiego teatru stało się "zabawiać" - a nie "przekazywać" cokolwiek. Intelektualne kręgi źle traktowały sztukę opartą na zabawie. Tak, jak cyrk źle traktowali. A Fellini, "ich człowiek" uwielbiał cyrk, który np. w kulturze Chin czy Wschodu - ma inne znaczenie. Dlatego chodziło o to, by zabawić; śmiesznym gestem, jak Pantalone. Arlekino tak się rusza, Pantalone inaczej, Dottore jeszcze inaczej. Ale wszystkie te gesty są ściśle określone.

Ta mowa rąk Włochów jest tradycyjna. Gest jest najważniejszy. Kiedyś uczyłem we Florencji i miałem wykłady ze Stanisławskiego. I raz poszedłem ze studentami na wykład starego, już emerytowanego profesora, który przed laty grał właśnie postać Pantalone. Wchodzę na zajęcia, a cała grupa ćwiczy tylko jeden mały gest: obraca palcami w jedną, tę sama stronę. Bo to znaczyło: Pantalone zadowolony. A gdy kręcili młynka w drugą stronę, to znaczyło: Pantalone zdenerwowany.

To wszystko to jest język gestów, którego trzeba się po prostu nauczyć. Tak samo najmniejszy nawet ruch postaci jest ściśle określony.

To jest wielka tradycja. On tymi gestami rozśmieszał ludzi, ile on się musiał zaćwiczyć, żeby ludzie oniemiali patrzyli.

A po co te gesty? Bo twarz była zasłonięta maską. Musiał więc całą ekspresję włożyć w gest. To, że dzisiaj Włosi mają gesty, które coś znaczą i nie muszą używać słowa - to wszystko właśnie stamtąd.

Gestem zastąpić to, czego nie widać. Gdy Marcello Moretti już był chory i nie mógł grać, przychodził na każde przedstawienie, żeby sprawdzać, czy jego następca wszystko wykonuje jak należy.

A więc powiedziałbym studentom, jak obserwowanie i zrozumienie innych kultur może wpłynąć ożywczo na własną kulturę, własny warsztat.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji