Artykuły

Sandra Korzeniak: Nie lubię siebie oglądać

- Bardzo mocno odbieram publiczność. Trochę jak muzyk rockowy - wymieniam z nią energię. Czasem czuję ścianę, mur, czarną dziurę zionącą mrozem. W mojej głowie potrafi się to przerodzić w koszmar. Zaczyna mi się wydawać, że ci ludzie mnie nie chcą, że jestem straszna - mówi Sandra Korzeniak, aktorka TR Warszawa.

Sandra Korzeniak zagra w najnowszym spektaklu TR Warszawa "Możliwość wyspy" opartym na powieści Michela Houellebecqa. To ironiczna dystopia, w której ludzkość po katastrofie w odległej przyszłości podzieliła się na żyjących w hordach dzikich oraz "neo-ludzi" - pozbawione uczuć klony żywiące się poprzez proces fotosyntezy, zajęte lekturą i komentowaniem autobiografii swoich poprzedników. Fabuła osnuta jest wokół próby zbudowania relacji jednego z klonów z psem (w spektaklu weźmie udział także pies Korzeniak). Przedstawienie reżyseruje Magda Szpecht, studentka krakowskiej szkoły teatralnej. Premiera 19 listopada.

Witold Mrozek: Jak się czujesz jako "ta, która zagrała Marilyn Monroe"?

Sandra Korzeniak: Miałam różne fazy z tym związane. Był czas, kiedy miałam wrażenie, że wzięłam się znikąd, zagrałam Marilyn i zniknęłam. Myślałam wtedy: "Ależ ja wcześniej też grałam!". Stworzyłam ileś postaci w Starym Teatrze, których nie zapomnę, które były życiem, krwawicą, oddaniem, szaleństwem totalnym! Z drugiej strony teraz chce mi się płakać, gdy o tym mówię, bo nie umiem powiedzieć, jak wiele zawdzięczam Krystianowi Lupie. Obdarzył mnie takim zaufaniem i tak we mnie uwierzył, że podarował mi rolę Marilyn. Mam 39 lat, kiedy zaczęliśmy grać "Marilyn", miałam 33. W moje 36. urodziny - a w tym wieku umarła Marilyn Monroe - też graliśmy. Dziwnie to odczułam, jakbym przechodziła jakąś granicę. Jasne, aktorzy grają młodszych czy starszych bohaterów. Ale moje ciało się zmienia. Co się stanie, jeśli się posypie? Czy będę mogła grać Marilyn, mając 50 lat?

Ostatni swój spektakl, "Miasto snu", też zrobiłaś z Krystianem Lupą. Teraz przygotowujesz się do roli w "Możliwości wyspy", którą reżyseruje Magda Szpecht. Jak pracuje się z debiutantką?

- Każda praca jest trudna - inaczej trudna u Lupy, inaczej u debiutanta. Kluczowa jest komunikacja, żeby się ze sobą dogadać. Tak jak w związku (śmiech). Tylko jest na to mniej czasu. Magda próbuje mnie poznać, zrozumieć, ja też staram się zrozumieć, w którą stronę podąża. Czasem się wkurzam. Gdy nie czuję w jakiejś sytuacji scenicznej prawdy, rodzi to we mnie bunt.

Improwizujesz?

- Improwizacja oznacza dziś różne rzeczy, jej definicja zupełnie się rozlazła. Co innego oznacza u Krystiana Lupy, co innego u Grzegorza Jarzyny, co innego u Magdy Szpecht. Zawsze myślałam, że aby improwizować, trzeba dłużej posiedzieć w materiale, rozdymać go. Krystian trochę podkręca sytuacje, podszczuwa. Mówi ci coś na ucho. Albo wysyła ci SMS-ika, a twojemu partnerowi coś innego, o czym nie wiesz. A potem zamyka was gdzieś z kamerą i sobie siedźcie. Różne rzeczy z tego wynikają. To świetnie działa. Inaczej, gdy reżyser mówi: "Zaimprowizujcie coś". To mnie frustruje. Improwizacja jest zawsze aktem szczerości, czymś dzikim i żywym, co się wydarza.

Na scenie też tak jest?

- Gdy łapię doła, robi się koszmar. Jest to nieautentyczne, nieznośne. Wystarczy, by jakaś wajcha we mnie przesunęła się lekko w złą stronę, żebym nie miała siły - i z Marilyn wychodzi miazga. Sądzę, że widz przestaje wtedy rozumieć, co robię. Myśli, że Marilyn była głupia. A to znaczy, że źle zagrałam. Gdy idzie dobrze - widz myśli, że Marilyn była wrażliwa, że to ona miała rację, że to ona była normalna.

Obserwujesz widzów?

- Bardzo mocno odbieram publiczność. Trochę jak muzyk rockowy - wymieniam z nią energię. Czasem czuję ścianę, mur, czarną dziurę zionącą mrozem. W mojej głowie potrafi się to przerodzić w koszmar. Zaczyna mi się wydawać, że ci ludzie mnie nie chcą, że jestem straszna. To horror. Wystarczy, że ktoś zakaszle albo usłyszę jakiś łomot i już myślę, że ktoś wyszedł. Czuję się, jakbym tonęła, nie mam wtedy z czego brać. Ale czasem z publicznością jest taka megawymiana, że ja cię kręcę. Kanały energetyczne są pootwierane. Nie wiem, od czego to zależy. Zdarza się, że przyjdę nieprzygotowana, ale wszystko idzie świetnie, a czasem jestem przygotowana, a spektakl ciągnie się jak glut. Czuję się wtedy, jakby ktoś mnie oskalpował, jakbym grała z uciętym mózgiem. Myślę: "Czym zawiniłam, że wszystko idzie nie tak?". Pytam innych aktorów, czy też tak mnie odebrali. A oni mówią, że nie albo że odbierają to znacznie mniej ostro. A u mnie to zawsze jest jakieś zupioryzowane.

Przez 15 lat kariery nie zagrałaś w filmie. A teraz w jednym roku w aż dwóch, u dwóch ciekawych reżyserów.

- Dawno temu wydawało mi się, że jak robię coś w teatrze, ma to jakieś konsekwencje. Że wynikają z tego jakieś propozycje, na przykład filmowe. Może była w tym jakaś pyszałkowatość. Okazało się, że wcale tak nie jest, przynajmniej w moim przypadku. Reżyserzy filmowi najczęściej nie interesują się aktorkami z teatru, to dwa różne światy. Ale rok temu pomyślałam, że sama powinnam pukać do różnych drzwi. Że gdy dowiem się, że jakiś reżyser kręci film, który mnie interesuje, zapytam, czy by mnie nie chciał przesłuchać. Tak było z Pawłem Salą - zadzwoniłam, zapytałam. I dostałam jedną z głównych ról.

Co to za film?

- "Szwaczki" według własnego tekstu Sali. To mroczna historia: trzy kobiety siedzą w jednym pomieszczeniu, szyją torebki ze skaju, każda z nich ma tajemnicę. Oglądamy jeden dzień z ich życia. Zdjęcia zaczynają się w listopadzie. To będzie mój trzeci film. Zaraz potem w Egipcie będę kręcić "Las" z Joanną Zastróżny. To niesamowita artystka, robimy to, choć nie dostała dofinansowania.

Nie brakuje ci na planie aktorskiego dłubania? W teatrze Lupy praca trwa miesiącami, tu nie ma na to czasu.

- Dla mnie to niesamowite i podniecające, jak bardzo inna jest praca w filmie. Jasne, przygotowujesz się wcześniej. Ale gdy przyszpila cię kamera, potrafią się nagle wygenerować niesamowite rzeczy.

Jak się pracowało przy "Sąsiadach"? O reżyserze tego filmu Grzegorzu Królikiewiczu krążą legendy.

- To kontrowersyjna postać. Niektórzy się go boją, jest bardzo silną osobowością. Raz doprowadził mnie do płaczu. Choć nie, nie mam prawa tak mówić - on nie zrobił nic, bym się rozpłakała. Rozpłakałam się z bezsilności, bo nie potrafiłam wejść z nim w dyskusję. Z braku narzędzi, ze wstydu. Poczułam się jak mała dziewczynka wywołana do odpowiedzi w klasie.

Jak na początek przygody z filmem - mocne.

- Ale mój pierwszy film to była "Hiszpanka". Praca z reżyserem Łukaszem Barczykiem była niesamowita. Pamiętam pierwszy dzień zdjęciowy. Byłam już w tych wszystkich gorsetach, perukach. Szłam kręcić pierwszą scenę. To był dla mnie totalnie magiczny moment, bardzo ważny w życiu. Pomyślałam sobie: "To się właśnie dzieje, gram w filmie". Chciałam zapamiętać każdy moment. Pomyślałam: "Sandra, tego, co się będzie działo, nikt, nikt, nikt nie zniszczy". Bo gdy gramy w teatrze, coś się zdarza i znika. Tworzymy spektakl, a potem ktoś ściąga go z afisza. Albo nie gramy go miesiącami czy rok. I spektakl nie żyje. Owszem, jacyś ludzie go widzieli, coś zostaje w ich pamięci. Ale tak naprawdę ciągle ocieramy się o nieistnienie. Wszystko znika. Zawsze bardzo mocno przeżywałam, jeszcze w Starym, że tworzymy spektakle, które później nie są grane. To dla aktorów straszna frustracja. Siedzisz i zastanawiasz się: "A kiedy będzie grane "Miasto snu"?".

A kiedy ostatnio było grane "Miasto snu"?

- Nie pamiętam. I nie wiem, kiedy znów będzie grane. To jest tak jak z Marilyn, która przekreślała każde swoje zdjęcie. Zrobiła sobie sesję, a potem przekreślała każde czerwonym flamastrem. W swojej turbonaiwności myślałam, że nikt nie wymaże tego, co robię przed kamerą. Chyba że się spalą taśmy (śmiech). Po czym mija kilka miesięcy, oglądam premierę filmu Królikiewicza. Oglądam i uciekam, i wyję w toalecie. Bo przecież oni podczas montażu mogą zrobić wszystko. Wyciąć, co chcą. Pomyślałam wtedy, że to gorzej niż w teatrze, bo kompletnie nie masz kontroli nad tym, jak cię pokazują. Nie mogłam się z tym pogodzić. I nie mogłam na siebie patrzeć. Ja w ogóle nie lubię siebie oglądać.

Powiedziałaś kiedyś, że nie lubisz być fotografowana.

- Nie lubię. Żeby to zmienić, zaczęłam sama sobie robić selfie, fotografować siebie godzinami. Mam tego pełne dyski.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji