Beckett w Teatrze Studio
W kwietniu br. minęła 80 rocznica urodzin wielkiego pisarza, dramaturga, prozaika i eseisty Samuela Becketta. Irlandczyk z pochodzenia, żyjący w Anglii, piszący po francusku i angielsku został, jak pamiętamy, laureatem Nagrody Nobla w 1969 roku.
Trzeba powiedzieć, że warszawski Teatr Studio przygotował się solidnie do uczczenia jubileuszu tego jednego z największych autorów teatralnych XX wieku. Uznawanego, nie bez racji, za kogoś, kto dramaturgię naszych czasów pchnął na nowe tory. W marcu ub. roku zrealizowano w Studiu pierwszy spektakl z całej, zaplanowanej z góry, serii krótkich utworów Becketta. Złożyły się nań: "Komedia" i "Ostatnia taśma Krappa", ten drugi utwór w genialnym, bez przesady, wykonaniu Tadeusza Łomnickiego. W bieżącym roku zrealizowano dwa kolejne spektakle, składające się - pierwszy z "Nie ja", "Kroków" i "Kołysanki", drugi - z "Końcówki" oraz "Katastrofy". Wszystkie trzy części Beckettowskiej serii pokazywano w ciągu kilkunastu dni kwietnia w okrągłą rocznicę urodzin autora "Czekając na Godota". Sztuki, która wystawiona i u nas po przełomie Października stała się jednym ze sztandarowych wręcz sygnałów zmian w polityce kulturalnej końca lat pięćdziesiątych.
Jest pewna cecha wspólna, łącząca te wszystkie przedstawienia, poza (czy: niezależnie) od faktu, że przygotował je teatr, mający niejako w swojej formule pieczołowitość wobec tego co w sztuce Melpomeny nowatorskie i poszukujące. A już przynajmniej, co charakterystyczne dla trendów rodzących się na oczach współczesnych i twórczo zbuntowane wobec zastanej tradycji. Otóż tą cechą "dodatkową" jest fakt, że autorem prezentowanych w Malarni Studia widowisk jest Antoni Libera, znawca twórczości Becketta i tłumacz jego tekstów na język polski. Libera - reżyser spektakli beckettowskich pozostaje w ścisłym kontakcie z autorem, starając się o maksymalną wierność ich kształtu inscenizacyjnego wobec wskazówek samego Becketta. Szczegół o tyle ważny, że sprawca "Kołysanki", "Końcówki" i "Ostatniej taśmy Krappa", utworów, w których warstwa fabularna i słowna - uległa znacznemu zredukowaniu, przywiązuje ogromne znaczenie do precyzji, wewnętrznej logiki i wzajemnego współbrzmienia elementów tej zakomponowanej konstrukcji, w pewnym znaczeniu przypominającej muzyczną partyturę. Dość powiedzieć, że nieusatysfakcjonowany licznymi wersjami scenicznymi, w których inwencja reżysera brała górę nad - nazwijmy - meritum o jakie szło autorowi, Samuel Beckett wziął się w pewnym momencie za reżyserowanie swoich sztuk. I odtąd tamte sceniczne wersje, zrealizowane w Schiller Theater w Berlinie Zachodnim i w Royal Court Theatre w Londynie, uchodzą za swego rodzaju kanon.
*
Otóż to temu kanonowi Antoni Libera, reżyser, można powiedzieć, niezawodowy, za to niezaprzeczalny w tej chwili autorytet w domenie beckettologii, stara się dochować wierności. Przedstawienia w warszawskim Studio oddają to, co jest niezaprzeczalnym wkładem literatury tworzonej przez Becketta w XX-wieczne koncepcje myślenia o człowieku. O jego losie, uwikłanym jak przed wiekami w przekleństwo - i ocalającą stałość, powtarzalność - sytuacji granicznych, ostatecznych. Śmierć i pomimo niej wieczna ludzka nadzieja przekroczenia jej nieodwołalności - nadzieja upostaciowana teatralnie choćby w przysłowiowym dzisiaj już "Czekaniu na Godota" - oto wielkie tematy tej dramaturgii, tematy dające się sprowadzić do jednego właściwie; do wielkiej metafizycznej zagadki jaką stanowi istnienie.
Zdawałoby się, że właśnie oddanie jej przeczucia choćby, zasugerowanie, iż w ogóle istnieje ta zagadka, jest czymś nie do uchwycenia w teatrze, nie do oddania jego sposobami, środkami sztuki posługującej się zmysłowym doznaniem i kiedyś, kiedyś - dialogiem niosącym anegdotę. Anegdoty w beckettowskich utworach ledwie tyle, ażebyśmy mogli na jej podstawie wysnuć domniemanie co do autorskiej metafizycznej obsesji. Zmysłowość wizualna, sonoryczna i jaka tam jeszcze - oddana cała w służbę jednej przeważnie dość dziwacznej - w potocznym sensie - sytuacja jaką oglądamy na scenie. Nic więc dziwnego, iż bynajmniej nie każdy teatr z tym trudnym autorem sobie radzi. Bywa też tak, że również te, które sobie z nim radzą - w znaczeniu, powiedzmy, dostarczenia widowni nie najgorszej zabawy (można z tych scenariuszy zabawę wykroić niekiedy z aż podejrzaną łatwością ) otóż owe teatry "radzące sobie" z Beckettem rozmijają się często z jego surową nauką o ludzkiej kondycji w sposób widoczny.
Przyjrzyjmy się bliżej dwu zrealizowanym ostatnio w Studiu spektaklom (część pierwszą beckettowskiej serii w swoim czasie w "Odrodzeniu" omawiałam). W "Nie ja", "Krokach" i "Kołysance" gra - znowu mistrzowsko - Irena Jun, odtwarzając zagadkowe postacie kobiet - istot bardzo dla sztuk wielkiego Irlandczyka charakterystycznych. Czy będzie to oniemiała w dzieciństwie staruszka, która pod wpływem jakiegoś szoku nagle zaczyna mówić, czy czterdziestoletnia May, wiodąca obsesyjny dialog z żywą, a potem zmarłą matką, czy wreszcie usadowiona w fotelu naprzeciw okna, oczekująca śmierci, bohaterka "Kołysanki" - wszystkie owe postaci stanowią przykład istnienia zdegradowanego do największej i zarazem najbardziej bolesnej sprawy ich życia... Do tego podstawowego odczucia, które gorączkowo pragną wypowiedzieć.
Czas ich bycia na scenie - w "Nie ja" w postaci gadających ust, czerwonej plamy wydobytej z głębokich ciemności punktowym reflektorem, pokrywa się z czasem tego istnienia, jakie im w ogóle pozostało w życiu. Toteż bez żadnych dodatkowych literackich zabiegów w postaci metafory czy uogólnienia, to ich istnienie - zasugerowane znakomicie przez grającą aktorkę - jest tak intensywne, iż emanuje z siebie niepokojącą poezję. Naprawdę to nie przypadki jednostkowych wariatek, czy potencjalnych pacjentek zakładów psychiatrycznych, opowiadają nam bezładnie, w serii ustawicznie powracających refrenów, dramat, który je gnębi. To spowiada się przed nami udręczana ludzkość. Ludzkość, która w bezbłędnie technicznie, wirtuozowsko pokonującym liczne pułapki tego typu wykonaniu Ireny Jun - przyjęła na siebie postać May, wiecznej dziewczynki, która "nigdy się nie urodziła naprawdę" i która dlatego przekroczywszy lat czterdzieści, ustawicznie powraca do majaków dzieciństwa.
W ostatniej części beckettowskiego tryptyku oglądamy znowu Tadeusza Łomnickiego, grającego postacie wokół których koncentruje się akcja zarówno w "Końcówce" - należącej do wczesnego okresu twórczości dramaturgicznej autora "Czekając na Godota" jak w "Katastrofie", powstałej w roku 1982, Ślepy, dokuczający innym, Hamm, oczekujący wraz z matką (Irena Jun) i ojcem (Józef Wieczorek) zamkniętymi w pojemnikach na śmieci i z synem (Tadeusz Włudarski) końca nie tylko swoich dni, ale prawdopodobnie końca całej cywilizacji w przeciwatomowym bunkrze po totalnej zagładzie, prowadzi do ostatniej chwili swego kalekiego życia swoistą grę z bliźnimi. Z owymi ostatnimi przedstawicielami ludzkiego gatunku, którzy jeszcze pozostali przy życiu.
Znowu na scenie poza tą grą o władzę i znaczenie, o to która z tych kalek - (bo wszystkie postaci sztuki są ułomne) - ma prawo okazywać się okrutną wobec swych współbraci, nie dzieje się nic. Nic poza grą, która natychmiast buduje między postaciami system wzajemnych napięć i uzależnień, stający się ni stąd, ni zowąd ludzkim światem. Wspaniały, jak zwykle w Becketcie (i nie tylko) Łomnicki nadaje tej grze tempo, stopniuje przypływy i odpływy napięcia. Znakomicie wychwytując "muzyczność" i tej partytury, tym razem wielogłosowej. Z czarnej rozpaczy, jaka emanuje z ascetycznie zagospodarowanej przez Aleksandrę Semenowicz klatki sceny, utrzymanej w brudnawych, szarych tonach, przebija jednak co jakiś czas nuta paradoksalnej nadziei. A więc człowiek, ta zagadkowa istota, do końca musi zostać sobą? Czerpiemy dziwną otuchę nawet z niesympatycznych dla Clova, Nagga i Nell przejawów poczucia tożsamości jakie demonstruje swym uprzykrzonym zachowaniem to monstrum w fotelu na kółkach. W brudnym szlafroku i jeszcze brudniejszej "chuście Weroniki", którą zasłoni sobie ślepe oczy, monstrum w postaci Hamma. Nie dziwi więc nas wieść, jaką przynosi w końcu zbuntowany przeciw tyranii kalekiego ojca Clov, postanawiający opuścić Hamma. W obliczu jego śmierci przestanie mu być już potrzebny. Umierają wszyscy, poza Clovem właśnie, który wymyka się z atomowego bunkra na spotkanie kilkuletniego chłopca, którego dostrzegł przez lunetę siedzącego na plaży...
Króciutka w porównaniu z pełnospektaklową "Końcówką", "Katastrofa" wydaje się właściwie ciemnym rebusem, którego widz nie rozszyfruje, nie zdobywszy do niego wprzódy klucza. Oto asystujemy w przygotowywaniu dziwnego widowiska, podczas którego Reżyser (demiurg, Bóg) usiłuje "ożywić" postać Bohatera, ustawionego na cokole (symbol człowieka, dzieła Stwórcy), gra go Tadeusz Włudarski, Clov w "Końcówce". Reżyser Łomnicki ma do pomocy asystentkę, symbol Natury - graną przez Annę Chodakowską, nie po raz pierwszy dowodzącą swojej maestrii w rolach krótkich, właściwie epizodycznych. Zafascynowani patrzymy na tę całą akcję, która ni stąd, ni zowąd nagle się urywa, pozostawiając wrażenie pustki. Jesteśmy we władzy emocji, które nam zdążył "zaindukować" twórca spektakli beckettowskich, trafnie jak się wydaje, odczytujący meritum tej twórczości, jej najgłębszą istotę. Pozostajemy wciąż we władzy mitu o ludzkości, którą wielki Irlandczyk widzi w sposób tak wstrząsająco pozbawiony złudzeń. I jednocześnie tak pełen współczucia. Warszawskie Centrum Sztuki im. Witkiewicza może odnotować na swoim koncie kolejny sukces, jakim jest niewątpliwie beckettowska seria, przygotowana z okazji rocznicy urodzin autora.