Artykuły

Marek Kondrat: Chodzi o to, żeby ocalić siebie

- W aktorstwie jest radość iluzji: przez moment można żyć czyimś życiem. Wytwarza się niesłychana intymność między aktorem a widzem. I jednocześnie wszystko, co robi aktor, jest przykryte reakcją publiczności, która odkrywa jego próżność i puste uczucia - mówi aktor Marek Kondrat.

Nie tracić energii i czasu. Unikać nieprzemyślanych ruchów. Robić to, co cieszy. Odpuszczać - sposób na życie.

Marek Kondrat - ur. w 1950 r., aktor, zagrał m.in. w "Zaklętych rewirach" Janusza Majewskiego, "Smudze cienia" Andrzeja Wajdy, "Psach" Władysława Pasikowskiego. Za najważniejszą filmową kreację uważa rolę Adasia Miauczyńskiego w "Domu wariatów" i "Dniu świra" Marka Koterskiego. Właściciel sieci sklepów Kondrat - Wina Wybrane. W listopadzie nakładem wydawnictwa Znak ukaże się jego książka "Winne strony".

Katarzyna Kubisiowska: Proszę opowiedzieć o pańskim przyjacielu, który potrafił polować na kaczki.

Marek Kondrat: Parson Russell, minimalnie wyższy od Jacka Russella, ale wciąż niewielki i z całym charakterologicznym zapleczem teriera. Piłeczka była jego największym przyjacielem. Biegi i las to żywioł. Na imię miał Bodzio. Rozumiał mnie, wystarczyło skinąć głową. Partner w samotności, nie miał wymagań. Krótkie jest psie życie i niesamowicie intensywne. Wszystko go interesowało, dosłownie. Wyganiał z krzaków małą zwierzynę, potem machał ogonem ostentacyjnie. I znakomicie foczkował. Wie pani, co to znaczy?

Domyślam się, że ma to coś wspólnego z psim nosem.

- Foczkowanie to odbijanie nosem piłeczki rzucanej z basenu. Ja pływałem, a Bodek biegał dookoła basenu i odbijał.

Zastanowiła mnie ta samotność, o której pan wspomniał.

- Chodzi o myśli i tajemnice, z których się nie zwierzamy. Człowiek pozostaje samotny bez względu na układ, który zawiera. Owszem, zdarzają się chwile wspaniałe, kiedy można się dzielić troskami z drugim człowiekiem, którego się toleruje, a nawet lubi. To wiedza powszechna, nie będziemy się nad tym tu rozwodzić, prawda?

Pies wie pierwszy, co się dzieje. Wie, bo - może dzięki temu, że nie mówi - ma wykształcone perfekcyjnie wzrok i węch. Te zmysły bez ustanku pracują i składają się na instynkt. Pies jako pierwszy wyczuwa ludzki smutek. Potrafi wesprzeć samą obecnością. I nie jest w tym nachalny. To partner najlepszy, bo nie powie słowa, więc nie skrytykuje. Bodzio był ze mną 12 lat. Jego odejście wiązało się z długą i bolesną żałobą. Przejmuje mnie los psa. I buntuję się przeciwko niebu bez zwierząt i bez roślin.

Czyli?

- Jeśli ktoś twierdzi, że zwierzę nie ma duszy, to znaczy, że sam nie zasługuje na niebo.

Był jeszcze inny ważny pies w pana życiu?

- Ambo, bokser. Miałem go jako chłopiec. Grał w piłkę, anektował ją na boisku, koledzy się go bali. Zmarł na zawał, miał kłopoty z niedotlenieniem - to charakterystyczne dla tej rasy. Piękny i bardzo rzadki w latach 60.

Potem był Ogon - foksterier, niesłychany zabijaka. Jego ulubioną taktyką była walka z przeważającymi siłami wroga. Im większy pies, tym lepiej się było do niego dobrać. Klasyczny, bo nieczujący bólu. Zwykle bywał raniony, ale walk nie unikał. Troszkę to było za dużo na moją pacyfistyczną naturę.

A dziś?

- Dwa szczeniaki rasy Jack Russell. Szynka i Bongo.

Dlaczego dwa?

- To erupcja tęsknoty za rodzeństwem. Zawsze mam przed oczami pysk psa, który zostaje sam w domu. Całym sobą mówi: "Dlaczego mnie zostawiacie? Przecież będziecie się ze mną świetnie czuli tam, gdzie idziecie".

Szynka i Bongo są ze sobą bardzo związane, a kompletnie różne. Od razu widać inne charaktery. On, z ojca Hiszpana, jest melancholijny. Ona, z ojca Czecha, więc bardziej piwno-parówkowa. Ma więcej werwy, radości i jest jak odkurzacz Hoover: wszystko zbiera z podłogi, przeżuwa, bo to jest jej mechanizm rozpoznawania.

To luksus bez pośpiechu obserwować, jak rosną psy.

- W moim wieku czas się ogromnie zagęszcza, trzeba nim rozsądnie gospodarować. Staram się skupić na tym, co dla mnie wartościowe. Żyję powoli i robię to, co mnie cieszy. Drobne rzeczy dają satysfakcję - kiedy idę na targ i wybieram warzywa na obiad.

Ludzie tracą ogromne ilości czasu i energii na to, żeby umotywować swoją relację z życiem, i na to, by przekonać innych, że jest ona najlepsza i najsłuszniejsza. Nie cierpię sytuacji konfliktowej, kiedy ktoś mi coś usiłuje narzucić.

Co pan wtedy robi?

- Wycofuję się i dla świętego spokoju przyjmuję wersję mojego rozmówcy.

Matko jedyna!

- Nie zawsze to potrafiłem. Kiedy przestajesz być fighterem - nie dajesz rady się siłować na rękę czy podnosić ciężary - pozostaje ci rozgrywanie partii szachów.

Proszę to powiedzieć jaśniej.

- Chodzi o to, że trzeba szukać sposobów, by ocalić siebie. Gustaw Holoubek, mój mistrz, mawiał: "Jeśli zastaniesz żonę w łóżku z facetem, to pierwsza rzecz, która przychodzi ci do głowy, to uciekać, żeby go nie zabić, bo wpakują cię do pudła na 25 lat".

Czyli pól szachowych do rozgrywek jest mniej i trzeba się do tego dostosować.

- Trzeba unikać nieprzemyślanych ruchów. To jest o tyle łatwiejsze, że potrzeba gwałtownych fascynacji maleje. Kiedyś szukałem ludzkich drogowskazów. Zakochiwałem się w mężczyznach błyskotliwych i charyzmatycznych.

Pierwszym moim mentorem był Witek, o pięć lat starszy korepetytor matematyki, ale też wielbiciel Leśmiana, którego poezją mnie zaraził, co zostało mi do dzisiaj. Dzięki niemu w szkole zamiast mówić, co autor miał na myśli, ja zasuwałem o Bergsonie i fenomenologii.

Potem Holoubek - on dla mnie był jak ojciec. Spotkałem się z nim na planie "Historii żółtej ciżemki". Gustaw grał Wita Stwosza, ja - Wawrzka. Za dyrektorowania przyjął mnie z otwartymi ramionami do Teatru Dramatycznego i właściwie decydował o wielu związanych ze mną sprawach. Jakich? Np. nie pozwalał jechać do Ameryki na kabaretowe tournée. Mówił, że teatr jest moim właścicielem i mam respektować wszystkie jego prawa. Wtedy byłem wściekły, w Stanach mógłbym zarobić na "malucha".

A inni mężczyźni?

- Przed Holoubkiem - Ignacy Gogolewski. Podobał mi się sposób, w jaki kierował teatrem, formułował zdania i umieszczał siebie w rzeczywistości. Z podziwem patrzyłem na mężczyzn umiejących znaleźć się wśród innych ludzi. Nie bezczelnie zwadliwych, lecz inteligentnie dowcipnych.

Jeszcze ktoś?

- Miałem okres słabości do Janka Nowickiego. Niesłychanie bawił mnie otwartością, bon vivanctwem i krakowszczyzną. Potem dopiero skonstatowałem, że Kraków to nie jest Janka baza, że on nie jest stąd i że wykonuje dużo różnych gestów i stwarza treści, wyobrażając sobie bardziej to miejsce, niźli je czując.

Dziś z Jankiem łączy nas zażyłość dwóch staruszków, którzy patrzą na siebie wobec tego, co przeżyli. Janek ma do siebie dystans. Mówi, że jak czyta wywiady ze sobą sprzed lat, to się łapie za głowę, że mógł tak pretensjonalne rzeczy wygadywać.

W Marku Kondracie dziś zapewne zakochują się mężczyźni.

- Nie widzę tego. Nie mam wrażenia, by ktoś się mną interesował. Poza niezdrowym zainteresowaniem niektórych mediów.

Ale pan kokietuje.

- Mówię serio. Być może to instynktowna obrona przed popadnięciem w sytuację bałwochwalczą, której zażywałem od dziecka. Moja matka używała zwrotu: "nasz tata jest aktorem", co doprowadzało mnie do czarnej rozpaczy. Od zawsze miałem silną potrzebę innego odbioru życia niż przez pryzmat teatru. Zawstydzało mnie i budziło wyrzut sumienia, że nie docenia się nauczycieli, lekarzy czy inżynierów poszukujących ropy. Bo oni wykonują bardziej wartościową pracę niż ci w kostiumie na scenie.

W PRL-u bycie aktorem to była lepsza pozycja społeczna.

- Pozycja w wersji radzieckiej: przydział na samochód etc. Jednocześnie to właśnie wtedy marzyło się, by usłyszeć takich Świderskich czy Łomnickich. Ktoś ich pytał, ciekaw był, co mają do powiedzenia. Pozycja społeczna aktora dramatycznie zjechała w dół. Dziś aktor to ten, któremu cały czas robi się zdjęcia.

Bardzo jest pan krytyczny wobec aktorstwa. A przecież poświęcił pan tej profesji pół życia.

- I nie chcę tej części życia pozbawiać wartości. W aktorstwie jest radość iluzji: przez moment można żyć czyimś życiem. Wytwarza się niesłychana intymność między aktorem a widzem. I jednocześnie wszystko, co robi aktor, jest przykryte reakcją publiczności, która odkrywa jego próżność i puste uczucia. By zachować pion - trzeba jeszcze umieć żyć poza sceną, mieć się do czego odwołać.

Do czego?

- Do rytualnej powtarzalności. Prawdziwie wartościowe jest to, co robimy na co dzień. Między tym, co robiłem kiedyś, i tym, co robię dzisiaj, jest rażący kontrast. Pamiętam swoje olśnienie, gdy zobaczyłem po raz pierwszy winnicę. W 1998 roku pojechałem na kurs winiarski do Bordeaux.

Nagle wino miało więcej konotacji niż zwykła roślina z owocami. Winnica to świat zdyscyplinowany, ale ta dyscyplina jest inna niż teatralna. Spektakl trwa dwie godziny, winnica jest wieczna. W rosnącej winnicy zawiera się sens istnienia: ktoś żyje w tym miejscu, dba o nią, umiera i jego potomkowie przejmują po nim obowiązki. A robienie tego samego jest czymś bezpiecznym i dającym poczucie stabilności.

Książkę o winie napisałem po to, by zrobić kolejny krok do udobruchania serc rodaków. Pokazać, że enologia jest fascynująca, a uprawa wina należy do tej części rolnictwa, która ma wymiar poetycki. Wino to alkohol nieagresywny - jest talentem i dobrem człowieka.

Od roku mieszka pan w Krakowie, a tu wina pije się naprawdę sporo.

- Jestem związany z Krakowem od początku, tu się urodziłem. Ojciec grał w Teatrze im. Słowackiego. W roku 1951 dostał angaż do Teatru Polskiego, dlatego przeprowadziliśmy się do Warszawy. W Krakowie pozostała rodzina pierwszej żony mojego ojca - właściciele delikatesów przy Karmelickiej 34.

Odwiedzałem z mamą przyszywaną babcię - prawdziwej nigdy nie poznałem - która mieszkała przy Kazimierza Wielkiego. Piękna kobieta o regularnych rysach. Ogromne mieszkanie cuchnęło pleśnią, ściany przepełniały Kossaki i inne obrazy z drezynami i bitwami. Babcia miała dwa dogi, które warowały pod kuchenką w oczekiwaniu na suchary z czerstwego chleba. Przez balkonowe okno dochodził z wieży mariackiej hejnał, do którego dogi wyły z przejęciem.

Potem był Kraków studencki. Z Warszawy przyjeżdżaliśmy na weekendy i piliśmy na umór. Budziłem się rano z łbem jak sklep, lecz kac zupełnie inaczej mijał w otoczeniu renesansowych kamienic niż na warszawskiej Pradze. I jednocześnie w Krakowie zawsze myślałem, że mogę oberwać.

Bo?

- Kiedy spotykałem kolegów z Krakowa, wiedziałem, że muszę coś zrobić, by zasłużyć na ich aprobatę. Już jako rozpoznawany aktor, przyjeżdżając do Krakowa, czułem to samo. Popularność w Warszawie była czymś łatwym do zdobycia dzięki głupiej telewizji. Ale prawdziwy teatr - Stary - był przy Jagiellońskiej. Tu wystawiali Swinarski, Jarocki...

A Kraków dziś?

- Prowincjonalny, ale w dobrym znaczeniu. Pod nosem mam lutnika, widzę przez szybę, jak pracuje - takich miejsc w Warszawie już nie ma. Ale nie jestem bezkrytyczny, istnieją w krakowskich zachowaniach drobnomieszczańskie naloty i za tym nie przepadam. Trącą fałszem.

Fałszem?

- Ludzie w Krakowie mają odwrotną mimikę. Gdy są zadowoleni lub dumni z jakiegoś powodu, na twarzy maluje im się smutek i zażenowanie, a gdy spotykają znajomego i konstatują, że źle wygląda, nie kryją radości.

Jak każdy krakowianin targuje się pan na Kleparzu?

- Chyba nie umiem... Warszawa jest od Krakowa trzy razy droższa, na bazarze przy Polnej kupuje się z gestem. Nikt nie wymieni innej sumy niż ustalona. Kraków ma dla mnie jeszcze tę zaletę, że mogę wszędzie pójść na piechotę. Daje mi to poczucie swobody. W Warszawie czuję strach jak w Moskwie, że coś mnie przejedzie na pasach. Kraków trwa i to jego trwanie odzwierciedla moje wewnętrzne potrzeby, myślenie o życiu.

A ludzie?

- O krakowianach świetną anegdotę wymyślił Holoubek. Krakowianin to jest emerytowany radca, który wraca z Noworola w płaszczu z kołnierzem z wydry. Wiesza go w przedpokoju i od progu woła: "Duszko, czy wiesz, umarł ten dozorca, który nas tak cenił!". Gdy opowiedziałem ten dowcip w krakowskim towarzystwie, tylko Antosia się śmiała. Ale widzę, że i pani się uśmiecha.

Jak pana słucham, to myślę, że Kraków jest początkiem pana kolejnego nowego życia. Bo w jednym, podobno, da się przeżyć ich nawet kilka.

- Żyć to ja mam za sobą sporo. Dotyczą one również kostiumów, które musiałem założyć. To raz. Dwa - bardzo przyspieszone dojrzewanie i poczucie starości w młodym wieku. Przez wychowanie starych rodziców, przez nadopiekuńczość matki, przez wypadek samochodowy ojca, przez jego kalectwo, przez kindersztubę, która później profituje, ale za młodu jest przekleństwem. W związku z tym wydłużona w czasie była moja niedojrzałość. Na czym polega bezradność starszych rodziców? Między innymi na zakazach: "nie biegaj, bo się spocisz", "nie graj w piłkę z tymi łobuzami, bo oni palą papierosy". Mało w takim dorastaniu marginesu na własne kalectwo. Dopiero gdy wyrwałem się spod skrzydeł rodziców, zacząłem żyć na własny rachunek, budować siebie autonomicznego. Trzecie moje życie związane jest z otwartymi granicami i swobodą bycia w świecie, bez smyczy w postaci paszportu czy wizy.

Różnice między Wschodem a Zachodem się wyrównały. A świetnie pamiętam upokorzenie, które towarzyszyło mi, gdy w latach 70. pracowałem na zmywaku w Londynie. Dla ludzi, którzy urodzili się przedwczoraj, granica jest otwarta od zawsze - to niebezpiecznie krótka pamięć, bo łatwo wtedy nie doceniać tego, co daje nam choćby Unia.

"Wino otwiera serce na miłość" - cytat z Owidiusza zamieścił pan na początku swojej książki. Czy pana kolejne życie nie ma ścisłego związku z miłością?

- Każde życie powinno mieć związek z miłością. Wino jest zmysłowe, pobudza wrażliwość, otwiera na innych ludzi.

A miłość w wymiarze konkretnym?

- Pyta pani o mój ślub? Uważam, że przysięgę małżeńską "aż do śmierci" powinno się składać nie wcześniej niż w wieku 65 lat. Wtedy ma jakiś sens. A mówiąc poważnie, miłość w wymiarze konkretnym to to, że te zakupy na targu można robić razem.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji