Artykuły

Przyśniona rewolucja

"Teatr, który się wtrąca" - to motto nowa dyrekcja powtarza za Zygmuntem Hubnerem, patronem Teatru Powszechnego. Czy doświadczona totalitaryzmami Polska jest gotowa na nową dyskusję o walce klas? Czy można rozmawiać o pomysłach marksistów bez wikłania się w PRL? I czy Europa, która już w nic nie wierzy, ma jeszcze prawo do swoich dawnych sztandarów? - pisze Dawid Karpiuk w Newsweeku.

Konieczne są zmiany w teatrze i w głowach - mówi dyrektor Teatru Powszechnego Paweł Łysak. I wystawia rewolucyjny tekst "Krzyczcie, Chiny!".

Nie ma sceny, nie ma dekoracji. Jest wielka przestrzeń, przedzielona na pól zbiornikiem z wodą, i kilka rzędów foteli wokół. Po jednej stronie elegancko ubrani koloniści z Zachodu; siedzą wygodnie i obserwują publiczność. Po drugiej obszarpani chińscy kulisi: drepczą między rzędami, łaszą się i zagadują pieszczotliwie: "Zegareczek? Buciki? Tylko dziesięć centów. Tak, tak, tak".

- Nerwy, nerwy - powtarza Paweł Łysak w przerwach między próbami, odpalając papierosa od papierosa. Teraz nie pogadamy - rozkłada dłonie w przepraszającym geście; trzeba to przedstawienie zebrać do kupy. "Krzyczcie, Chiny!" [na zdjęciu] to najważniejszy spektakl Powszechnego pod nową dyrekcją. Dyrektor w swoim teatrze jeszcze nie wystawiał. Są tacy, którzy tylko czekają, aż wystawi bolszewika i na tym bolszewiku polegnie.

Siergiej Tretiakow, jak na rewolucjonistę przystało, wierzył mocno, pisał żywo i żył niezbyt długo. Zadawał się z futurystami, przyjaźnił z Majakowskim, tłumaczył Brechta. "Krzyczcie, Chiny!" napisał w 1930 roku, siedem lat przed śmiercią. Aresztowano go w czasie wielkiej czystki, podobnie jak Brunona Jasieńskiego i wielu innych komunistów. Został stracony za szpiegostwo.

"Krzyczcie, Chiny!" po raz pierwszy w Polsce wystawił Leon Schiller w 1932 roku. Ten jeden z ojców teatru polskiego był postacią niezwykle kontrowersyjną. Po premierze sztuki Tretiakowa we Lwowie konserwatywna prasa histeryzowała, że antypolska, bolszewicka. Łysak swoim przedstawieniem chce złożyć hołd Schillerowi. - To sztuka bolszewicka - przyznaje. - Schiller wystawił ją w czasach sanacji, ledwie dwanaście lat po wojnie 1920 r. To musiało wywoływać ogromne emocje. Z drugiej strony, ten tekst uderzał w budowany na nierównościach kapitalizm, który wówczas obowiązywał w Polsce. Bardzo działał na lewicową widownię. Bogaci i biedni, wyzysk, ucisk imperialny - to były tematy, które Polacy bardzo dobrze znali.

- Schiller wystawiał "Krzyczcie, Chiny!" trzykrotnie. Po lwowskiej premierze pojechał z przedstawieniem do Łodzi, a w 1933 roku wystawił je w Teatrze Ateneum w Warszawie - opowiada prof. Anna Kuligowska-Korzeniewska, historyk teatru. - Za każdym razem wywoływał burzę. Pod teatrami demonstrowali radykałowie, zdarzały się aresztowania. W tamtym czasie Schillera nazywano bolszewickim reżyserem i rzeczywiście "Krzyczcie, Chiny!" powstały w jego komunizującym okresie. Miał z tego powodu sporo kłopotów, propagował ideały sowieckie, w II RP zakazane. Schiller angażował się w ruchy lewicowe, sprzyjał niepodległościowym dążeniom polskich Ukraińców. Kilka razy robiono u niego rewizje. - Za którymś razem znaleźli bolszewickie książki - opowiada Łysak. - Był potem słynny tytuł w gazecie: "Jaczejka bolszewicka w gabinecie dyrektora".

Czy da się dziś w teatrze rozmawiać o rewolucji tak, jak chciał tego przed prawie stu laty Tretiakow? Sławomir Sierakowski, redaktor naczelny "Krytyki Politycznej" i konsultant przedstawienia, ma wątpliwości. Nie chodzi o to, czy rewolucja jest możliwa, ale czy w ogóle możemy w nią uwierzyć. Tłumaczy: - Na tym między innymi polegała moja rola. Podawałem w wątpliwość sens robienia dziś sztuki o rewolucji. Pokazywałem, jakie są społeczne bariery przed radykalną zmianą społeczną. Kontrowałem z pozycji socjologa, żeby ekipa wiedziała, że podjęła się wyjątkowo trudnego zadania.

- To jest rzeczywiście "niebezpieczny" tekst - dodaje prof. Kuligowska-Korzeniewska. - Proszę sobie wyobrazić robotników, właściwie niewolników ładujących towary na nabrzeżu. A wielcy państwo przyglądają im się z niesmakiem w swoich eleganckich strojach. Oddają się przyjemnościom i narzekają na podły lud.

Czy rzeczywiście te obrazy działają równie mocno jak kiedyś? Dziś, kiedy setki tysięcy muzułmańskich uchodźców pukających do Europy zamiast współczucia wzbudzają strach? Europa nie tylko nie ma ochoty na rewolucję. Nie potrafi już nawet o niej opowiadać.

- Zastanawialiśmy się, czy ta sztuka powinna być o rewolucji, czy raczej o niemożliwości rewolucji - mówi Sławomir Sierakowski. - O dystansie, o nieangażowaniu się. A jeśli to sztuka o tym, że nie da się zaangażować, to na co powinien zdecydować się artysta, któremu zależy na zmianie świata na trochę lepszy?

Paweł Łysak od lat wzbudza emocje. W 1999 r. Julia Pitera i Paweł Opaliński, wówczas warszawscy radni AWS, pisali: "Z dezaprobatą odnosimy się do przekraczania granic swobody twórczej, która w wydaniu teatru miejskiego Rozmaitości polega na realizmie kloacznym - z drastycznymi scenami gwałtów homoseksualnych, obscenicznym słownictwem i upokarzającymi człowieka zachowaniami. Spektakl ten wpisuje się w (...) działania oswajające z dewiacjami, co widać na billboardach, w prasie i telewizji".

Chodziło o przedstawienie "Shopping & Fucking" Marka Ravenhilla. To był początek nowej epoki w polskim teatrze. Towarzystwo Teatralne Łysaka i Pawła Wodzińskiego wprowadziło na polskie sceny młodych dramaturgów nazywanych brutalistami - Ravenhilla, Sarah Kane, Mariusa von Mayenburga. Ich teksty szokowały wulgarnością, scenami seksu i przemocy.

- Teatr był wtedy w głębokim kryzysie - wspomina Łysak. - Nie potrafił znaleźć języka, którym mógłby opowiadać o nowej rzeczywistości. To był dla mnie moment graniczny. Wydawało się oczywiste, że trzeba odejść od tych spektakli, które są bardzo artystyczne, na rzecz spraw społecznych. To był rodzaj buntu, ale też poczucie, że trzeba coś budować. Chciałem zrobić coś ważnego, czułem, że nadszedł mój czas.

Estetyka i dramaturgia zaproponowane przez Towarzystwo Teatralne przyjęły się bardzo szybko, a przy okazji pomogły wejść polskiemu teatrowi w jeden z najlepszych okresów w ostatnich kilkudziesięciu latach. Na podstawie dramatów Sarah Kane swe najważniejsze przedstawienia wystawili Krzysztof Warlikowski ("Oczyszczeni") i Grzegorz Jarzyna ("4.48 Psychosis"). Paweł Wodziński został dyrektorem Teatru Polskiego w Poznaniu, a Łysak jego zastępcą. Wielkiego sukcesu nie odnieśli, a potem ich drogi się rozeszły. W zeszłym roku Wodziński rywalizował z Łysakiem o pozycję dyrektora Powszechnego. Ostatecznie wziął po nim bydgoski Teatr Polski, z którego Łysak uczynił jedną z najważniejszych scen w Polsce.

Tymczasem estetyka zaproponowana pod koniec lat 90. się wyczerpała. - Ten radosny szał dekonstrukcji, postmodernizmu, postpostmodernizmu skończył się kryzysem - przyznaje Łysak. - Kiedy wszystko można, to gdzie są wartości, gdzie jest coś ważnego? A ważne jest na przykład budowanie wspólnoty. Sztuka krytyczna przechodzi kryzys. Dziś w teatrze znów trzeba szukać. Zadawać pytania, o co jesteśmy mądrzejsi po latach buntu? I w którą stronę iść?

Te pytania, podkreśla Łysak, są aktualne nie tylko w teatrze. - Model rozwoju, który został zaprojektowany na początku lat 90., wyczerpuje się od dobrych kilku lat - tłumaczy. - W myśleniu o przyszłości Polski konkurują ze sobą dwa projekty: w jednym są naród, Bóg, rodzina, ojczyzna. A w drugim: bogaćmy się, jedzmy ekojedzenie, jeźdźmy na rowerach; ciepła woda w kranie. Na ile te projekty są w ogóle równoważne? Za takie sprawy jak naród, rodzina, Bóg ludzie szli na wojnę i oddawali krew. Ten drugi projekt jest zdystansowany - "żeby było fajnie", "nie angażujmy się". Młodzi ludzie, którzy się nie rodzą w bogatej rodzinie i nie dostają iPhone'a na pierwszą komunię, skłaniają się ku modelowi zaangażowanemu. Podobnie jest z falą uchodźców. Z jednej strony jest syta Europa, która nie wie, co dalej ze sobą zrobić, która się zastanawia, jaki rynek jeszcze podbić i jakie ciuchy zaprojektować. A z drugiej strony - rzesza ludzi, którzy czegoś chcą, którzy idą na ten zepsuty Rzym z konkretnymi ideami. Od chęci urządzenia sobie życia po islamizm i plan budowania kalifatu.

Paweł Sztarbowski, zastępca Łysaka, uważa, że czas dla teatru politycznego nie mógłby być lepszy. - Odradzające się ruchy neofaszystowskie, kryzys uchodźczy, rewolucja konserwatywna w Europie... - wymienia. - To są bardzo mocne tematy dla teatru. Pojawiają się głosy, że robimy sztukę bolszewika, i w pewnym sensie tak jest. Sami jesteśmy ciekawi, jak ten tekst zabrzmi na scenie. Idee walki klasowej wracają do dyskusji publicznej. Jeszcze niedawno z oczywistych względów się nimi brzydziliśmy, potem wywoływały najwyżej rozbawienie. Teraz zaczynamy szukać w nich sposobu na opisanie współczesności, bo coś, co formowało europejski porządek po wojnie, uległo erozji. Wobec tego znowu pojawiają się marzenia o utopiach, o lepszym świecie.

Chińscy kulisi chcą przetrwać, a europejscy i amerykańscy panowie - zarobić. Brzmi to jak banał, ale Łysak od banału skutecznie ucieka, widzi w nim szansę opowiedzenia tej historii na nowo. Tu wszyscy

ponoszą porażkę. Z jednej strony nędza: groteskowa, śmieszna, odpychająca, nieludzka; wynędzniali kulisi łaszą się do panów jak psy, ze strachu i z przyzwyczajenia. Z drugiej strony dobrze odżywieni koloniści, którzy już w nic nie wierzą. Bredzą o jakiejś europejskiej tożsamości, opalają się w słońcu i potwornie nudzą, a ich ostatnim pocieszeniem jest to, że skoro los postawił ich po stronie uprzywilejowanych, to widocznie był w tym jakiś moralny sens. Żadna ze stron nie potrafi wyjść ze swojej roli, są skazane na konflikt.

- To jest tekst antykolonialny - mówi Sierakowski. - Paweł wyczuł coś bardzo ważnego i to na pół roku przed tą częścią Europy. To, że problem współczesnego kolonializmu, a raczej nieludzkiej postawy bronienia "naszej europejskiej cywilizacji przed barbarzyńcami" wraca i to jako najważniejszy problem Zachodu. To jest sztuka o uchodźcach i Europejczykach, czy nam się to podoba, czy nie. I o widzach, którzy w takim świecie zmuszeni są odpowiadać sobie na pytania: zgadzasz się na napływ uchodźców? Boisz się? Umiesz o tym rozmawiać otwarcie? Jakie widzisz różnice między sobą i tymi, którzy chcą zamieszkać wokół ciebie? Czy te różnice uzasadniają zgodę na ich przyjęcie lub sprzeciw? A może te problemy wypierasz, Polaku-Europejczyku?

"Teatr, który się wtrąca" - to motto nowa dyrekcja powtarza za Zygmuntem Hubnerem, patronem Teatru Powszechnego. Czy doświadczona totalitaryzmami Polska jest gotowa na nową dyskusję o walce klas? Czy można rozmawiać o pomysłach marksistów bez wikłania się w PRL? I czy Europa, która już w nic nie wierzy, ma jeszcze prawo do swoich dawnych sztandarów?

Przedstawienie Łysaka bywa nierówne, ale jest fascynujące do ostatniej minuty. Po trudnym poprzednim sezonie Teatr Powszechny nareszcie staje się tym teatrem, który Łysak obiecał warszawiakom. "Krzyczcie, Chiny!" to wydarzenie. Na szczęście nie tylko polityczne.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji