Artykuły

Spaghetti i miecz

"Spaghetti i miecz" nie jest tak jak "Akt przerywany" manifestem i programem tea­tru Różewicza. Przynajmniej w tym sensie, że autor nie deklaruje tu expressis verbis swego stosunku do dramatu i do teatru. Nie stawia założeń, nie sprzecza się i nie wyjaś­nia, czego od siebie i od tea­tru chce, czego wymaga i cze­go się spodziewa. "Spaghetti i miecz" - to po prostu reali­zacja tych tez, założeń i na­dziei.

"Teatr mój - pisał Róże­wicz w "Akcie przerywanym" - jest żywym organizmem, jest podobny do człowieka, in­walidy, który stracił w walce lewą nogę, lecz ciągle czuje ból w tej nodze. Teatr ten stracił bowiem akcję drama­tyczną, ową budowę, która by­ła celem zabiegów dramatur­gów greckich, elżbietańskich i częściowo warszawskich a nawet krakowskich, ale ten utracony, podstawowy członek, ciągle mu sprawia ból". Na tę wypowiedź Tadeusza Różewi­cza powoływano się już nie­jednokrotnie - i nie bez ra­cji. Tłumaczy ona - wyjątko­wo celnie - zalety i niedo­statki tego teatru "jedynego teatru realistycznego, godnego tego miana - teatru poetyc­kiego" - jak chce Różewicz.

"Spaghetti i miecz" składa się z dwóch części prawie ze sobą nie powiązanych. Pier­wsza ma jako tło "wnętrze stodoły (lub obory) przerobio­nej na kawiarnię, lub wnętrze kawiarni przerobionej na coś innego". Znajdują się tu Prze­wodnik i Cudzoziemiec, kel­nerka ubrana po krakowsku, oraz kombatanci, którzy ze­brali się, aby powspominać o dawnych czasach. W części drugiej, dziejącej się w Sorento, występuje Wanda, on­giś łączniczka w oddziale par­tyzanckim (tym samym, z któ­rym mieliśmy do czynienia w części pierwszej), jej uczenni­ca, włoskie dziewczątko, Marinella, zakochany w Wandzie Garofano, stara gospodyni Raganella oraz Pułkownik - dowódca oddziału, w którym służyła Wanda. Nie ma w "Spaghetti" żadnej właściwie akcji, ani w sensie dosłowne­go "dziania się", ani akcji ro­zumianej jako ewolucja po­staw. Wszystko jest tu dane raz na zawsze. Dane i wyś­miane. Różewicz stworzył sytuacje-modele, aby pokpić z pewnych naszych narodowych skłonności, z kombatanckiego wspominania dawnych, do­brych czasów, które były cza­sami jak najgorszymi, ze spa­ghetti i bel canto, i co tam jeszcze po drodze się nawinę­ło.

Kombatant tak mówi: "Wysadziłem wówczas za­miast pociągu mleczarnię. Ca­ła śmietana w powietrze... Pułkownik Sroka stał wtedy na rogu. Pamiętam jak dzisiaj, zdjął czapkę. Mewa przeszła w poprzek, a ja zabezpieczy­łem granat. Wszystko wylecia­ło razem z pułkownikiem". Gdzie indziej pułkownik ża­li się: "Zdaje mi się, że jed­nak w koncepcji tkwi błąd... Porucznik Lew-Ogórek miał ze swoim plutonem związać za stodołą ten duży zagon pan­cerny nepla... Ja miałem oskrzydlić trzon tej armii i zniszczyć... Ogórek, popełnił jednak fatalny błąd i zamiast zająć stanowisko za stodołą okopał się na skraju wsi koło obory Wojtka Gazdy...tymczasem główne siły nepla ominęły nasze stanowiska i ja ze swoją kompanią otoczyłem przez pomyłkę pluton Ogórka". I tak dalej, i tak dalej. A więc kpiny z walki par­tyzanckiej? Różewicz zastrze­ga się, że ma jak najpoważ­niejszy stosunek do walk i walczących na wszystkich frontach i poza frontami dru­giej wojny. I chyba nikt roz­sądny nie weźmie mu za złe,że na sprawy tak bardzo serio spojrzał od strony trochę mniej poważnej. A przy tym znajdujemy w "Spaghetti" prawie pełny katalog modnych ostatnio śmiesznostek właści­wych Polakom. Modnych, a więc powielanych z mniej­szym lub większym talentem w filmie i dramacie. Roman­tyczny stosunek do świata (tu cytaty z narodowych arcy­dzieł), swoiste uwięzienie w przeszłości, brak poczucia rze­czywistości i tak dalej. Nie ma w tym, jako że sprawy zostały już skatalogowane, od­kryć, jest za to wiele humo­ru. Różewicz żongluje "zbit­kami" pojęciowymi, igra sło­wami, które mienią się zna­czeniami, lub nie znaczą nic - cóż to zresztą dziwnego u tak wytrawnego poety. Przy tym wszystkim sztukę tę wcale nie jest łatwo wystawić. Brak tej nogi, utraconej w wal­ce prowadzonej na dwa fronty: z teatrem tradycyjnym i nowo­czesnym. Jednym słowem brak akcji, z trudem daje się zrekom­pensować. Witold Skaruch, który reżyserował "Spaghetti i miecz" na scenie Sali Prób stołecznego Teatru Dramatycznego przekomponował sztukę (może właściw­szym określeniem byłby tu sce­nariusz?). Chyba trochę wbrew autorowi wzmocnił jej dramatur­gię. Zmienił kolejność aktów, kazał Wandzie i Pułkownikowi zjawić się na partyzanckim wie­czorze wspomnień, by razem z pozostałymi odtańczyli luna­tyczny taniec, wzięty przez reży­sera żywcem z "Wesela". Różnice między tekstem Róże­wicza a przedstawieniem są bar­dzo znaczne. Nie wiadomo - ani reżyser, ani autor nie wypowie­dzieli się w tej materii - czyim te zmiany są dziełem. Nie jest to jednak ważne. Przedstawienie udało się jak rzadko. Skaruch pokazał, że doskonale czuje ten rodzaj teatru: znalazł właściwy styl i nastrój, doskonale wydo­był wszystkie niuanse humoru. Błysnął przy tym pomysłowością i dowcipem. Jan Kosiński zrobił bardzo udane dekoracje z wirują­ca w tle op-artowska tarczą.

Aktorzy świetnie się czuli w tej komedii. Cała obsada zasługuje na brawa. B. Horawianka (Wan­da), J. Traczykówna (Marlnella), H. Gruszecka (Raganella), W. Po­kora (Garofano), M. Milecki (Puł­kownik), O. Jacewicz (Przewod­nik). Można by tak wyliczyć cały afisz do końca. Wspomnę tu jeszcze o B. Małczyńskiej z "Hy­bryd", która świetnie śpiewa fragmenty z "Piekła" Dantego i hasło z Brockhausa.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji