Artykuły

Dom już nie publiczny

Prowokacja rozdokazywanego dyrektora teatru z Wrocławia (działacza nowoczesnej wersji przegranej partii) widoczna była z daleka. Na publicznie finansowanej scenie twarde porno, pełny akt seksualny na żywo, dziecko gdzieś obok, no i niech nam spróbują zabronić. No bij mnie, bij, brutalu, kąsaj me chętne ciało, pokaż swoją dzikość... - pisze Maciej Pawlicki w tygodniku wSieci.

Mimo to nowy minister kultury poszedł - jak powiedział ktoś -"jak dzik na dubeltówkę". Wysłał kwit, że oczekuje, by władza lokalna zapobiegła łamaniu prawa. I było to jak wystrzał startera biegu o laur najgorliwszego pogromcy nielewomyślności. Oto zawrzasnął radośnie chór "obrońców wolności" oraz "autorytetów oburzonych próbą cenzorskiej ingerencji". Dotychczasowi stójkowi politpoprawności, pałkarze lewackiej doktryny, tępiciele politycznej niepoprawności - zaledwie kilka dni wcześniej żądający zablokowania Marszu Niepodległości - w ułamku sekundy przedzierzgnęli się w rozgrzanych obrońców demokracji. Która polega na tym, że rządzą zawsze ci sami.

Wicepremier zderzył się z huraganowym jazgotem niby-oburzenia, pod którym trudno było ukryć radosne drżenie, że tak się chłop wystawił. Także po stronie sympatyków nowej władzy dały się słyszeć syknięcia: aj, jednak za ostro, po co dawać pretekst. A ja myślę, że tak jednoznaczne stanowisko nowego ministra kultury w sprawie twardej pornografii na scenie teatru finansowanego przez nas wszystkich jest nową jakością w polskim życiu politycznym, jest przełomem, którego bardzo potrzebowaliśmy jako chore państwo, otumanione społeczeństwo, rozbijana narodowa wspólnota.

Stop bezprawiu

Toporna prowokacja w przedstawieniu według komunistycznej grafomanki Zygfrydy Jelinek okazała się więc katalizatorem, który pokazał, że nie tkwimy już w urządzonej nam aksjologicznej brei na zawsze splugawionych, zniszczonych pojęć piękna, dobra i prawdy. Pokazała, że nowa władza także w sferze kultury ani myśli trwożnie cofać się przed terrorem politycznej poprawności i zmasowanej medialnej nagonki na rzekomo nienowoczesnych przeciwników porno biznesu. Że na serio czuje odpowiedzialność za powierzone jej przez Polaków zadanie odbudowania polskiej wspólnoty i zamierza się z niego na serio wywiązać.

Do niedawna wielu z nas żyło w przekonaniu, że lewackie cywilizacyjne eksperymenty tak rześko wdrażane przez PO i PSL są jednak konsekwencją nieuchronnej ewolucji, jakiej podlegają społeczeństwa Europy. Że nasz zaścianek wcześniej czy później musi zaakceptować obyczajowe i społeczne zmiany, które zaprojektowali pół wieku temu lewicowi ekstremiści. Że - nawet gdy zmieni się władza - staroświeckich pojęć przyzwoitości, wierności czy honoru nikt już nie będzie bronił ani nawet przypominał. Że polscy konserwatyści stulą uszy i skapcanieją dokładnie tak, jak skapcanieli chadecy w Anglii, we Francji czy w Niemczech, nie chcąc się narazić na wściekłe wycie królującego w Europie głównego nurtu lewackich "autorytetów".

A tu niespodzianka. U progu swego urzędowania pierwszy w historii III RP minister kultury będący jednocześnie wicepremierem nic a nic nie przejmuje się - tak przecież dla polityków ważnym - wizerunkowym ryzykiem, idzie mocno za swym przekonaniem, poświęca wiele wysiłku i czasu, by zatroszczyć się o przyzwoitość oraz przestrzeganie prawa na scenie podległego mu teatru. A potem cierpliwie tłumaczy się z tego podczas przesłuchania telewizyjnej kapo. Cóż za oryginał, prawda?

Po co mu to? Ano może on naprawdę myśli, że przyzwoitość i prawo są ważne? Że prawa trzeba przestrzegać, a bezprawie zatrzymać? Może on naprawdę uważa, że kultura narodowa, czyli finansowana z pieniędzy podatników, nie powinna zawierać pornografii? (Gwoli wyjaśnienia: twarda pornografia, pełny akt seksualny, jak najbardziej jest we wrocławskim przedstawieniu, relacje widzów są jednoznaczne. Nie był to więc jedynie "chwyt marketingowy", ale była to prawdziwa, rzetelna zapowiedź finansowania domu publicznego przez polskich podatników).

Kariera sutenera

Sutener na posadzie dyrektora wrocławskiego teatru, niejaki Mieszkowski, uważa, że za społeczne protesty przed teatrem nie ponosi winy on sam, ale ponosi "katolickie wychowanie w polskich szkołach, które nie przygotowuje do odbioru współczesnej sztuki". Za współczesną sztukę uważa więc dyrektor kopulację na scenie. Domyślam się, że chętnie przedstawi pomysły, jak - zamiast katolickiego wychowania - przygotowywać szkolną dziatwę do odbioru tego rodzaju współczesnej sztuki.

Szkoda jednak czasu i papieru na polemikę z sutenerami, czyli tymi, którzy żyją z pobierania opłat za seks zatrudnianych w tym celu osób. Ważni są widzowie, obecni i przyszli, ci, którzy po kilku wizytach z krzykiem obrzydzenia uciekli z teatrów tryskających głupotą i obscenicznością. Ważny jest cel i sens istnienia finansowanego przez naród teatru oraz narodowej kultury. Wielu z nas dało sobie wmówić, że najważniejsi, a właściwie jedynie ważni, są artyści, że wokół nich obraca się świat, a my mamy szansę jedynie podziwiać, cokolwiek nam zaprezentują. Albo milczeć pokornie, jeśli mamy ideowe zastrzeżenia, bo one świadczą o naszej gorszości, o cechach, których powinniśmy się wstydzić i jak najszybciej je w sobie zabić. Gdyż przecież - mimo budowanych pozorów - to nie niezależność artystów jest tu ważna, ale cywilizacyjna misja bolszewickiej pierekowki umysłów i dusz zbyt tradycyjnych, zbyt konserwatywnych Polaków. Niech się odwrócą od siebie, niech swą szansę widzą jedynie w skrajnym egoizmie budowanym na kontrze do wszystkiego, co scala narodową wspólnotę.

Tymczasem nowy minister kultury jasno stawia cel, tożsamy z tym, co deklaruje nowy prezydent: odbudowa polskiej wspólnoty. Budowanie jej wokół systemu wartości, który zarówno w klasycznym świecie pojęć, jak i w polskiej historii okazał się budulcem najtrwalszym. Może to teza dla przygniecionych swym egotyzmem radykalna, ale narodowa kultura nie jest kubłem na fizjologiczne wydzieliny osobników wyzwolonych z poczucia jakiejkolwiek odpowiedzialności, lecz jest wielkim zadaniem dla artystów chcących opowiedzieć nam prawdę o współczesnej Polsce i wraz z widzami szukać dróg ku wolności, solidarności, wierności... Ku pięknu, dobru i prawdzie.

Katharsis

Dziś Polacy odzyskują głos, widzowie w teatrach także odzyskują prawo wypowiedzi. I podatnicy od lat grzecznie finansujący gejzery bełkotliwych egotyzmów. Naprawdę nie musimy kolejny raz oglądać ani finansować panów biegających z gołymi zadkami, bo tak się wyśniło, wymarzyło kolejnemu reżyserowi, dla którego męska nagość jest warunkiem koniecznym współczesnej sztuki teatru. Jakże symboliczna jest więc historia wrocławskiego porno pajacowania. Wysiłek sutenerów, by nasz dom był domem publicznym, napotkał zdecydowany sprzeciw, co od razu pokazało nową (starą) perspektywę: sztuki odwołującej się do tradycji teatru greckiego, w którym tworzywem były poezja, piękno i wyobraźnia, cel stanowiło oczyszczające duszę katharsis, a nie były nim prymitywne uciechy zdegenerowanego teatru upadającego, gnijącego Rzymu, gdzie na scenach kopulowano i zabijano niewolników.

Dyrektor sutener chwali się, że sprzedał bilety na kolejne cztery porno spektakle. Widać, że w porno biznesie wielka przed nim przyszłość. Ale my nie musimy w ten biznes inwestować. Nasz dom nie chce być domem publicznym. My mamy do odbudowania w Polakach poczucie, że finansowana przez nich kultura chce być emanacją tak wyszydzanej Arystotelesowskiej triady i odbudowywać pozrywane więzi: między pokoleniami, między sąsiadami, wewnątrz lokalnych społeczności, między państwem a obywatelami, wewnątrz rodzin...

Europa egoistów i sutenerów żwawo kroczy ku samozagładzie. Zgnije, wymrze, zetną jej głowę. Ułańska szarża nowego ministra kultury była obroną Europy, która chce żyć.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji