Artykuły

Mój krzyk

- Do teatru trafiłem zupełnie przez przypadek. Swoim głosem oraz dość charakterystycznym wyglądem zwróciłem uwagę Mieczysława Kotlarczyka, który na wstępie rozmowy stwierdził, że potrzebuje mężczyzny, bo niestety odszedł z teatru powołany do wyższych celów Lolek Wojtyła - mówi aktor AUGUST KOWALCZYK.

Z Augustem Kowalczykiem, aktorem, byłym więźniem obozu koncentracyjnego w Auschwitz, przewodniczącym Krajowej Rady Polskiej Unii Ofiar Nazizmu oraz Rady Fundacji Pomnika-Hospicjum Miastu Oświęcim, rozmawia Jadwiga Knie-Górna.

Z jakiego powodu dziewiętnastoletni chłopak został wywieziony do obozu koncentracyjnego Auschwitz?

- Razem ze swoim przyjacielem Zbyszkiem Makuszewskim z Poznania za wszelką cenę chcieliśmy walczyć w obronie Ojczyzny, ale by to uczynić, musieliśmy przedostać się do polskiego wojska, do którego prowadziły dwie drogi. Pierwsza przez Litwę, ale wymagała sporej sumy pieniędzy, której rzecz jasna nie posiadaliśmy. Druga, bliższa naszym możliwościom, wiodła przez granicę słowacką do Francji - to była nasza droga. Wkrótce okazało się, że pozostała "naszą" tylko w marzeniach, bowiem prawie zaraz po przekroczeniu granicy zostaliśmy aresztowani przez faszystowską żandarmerię słowacką, która następnie wydała nas w ręce Niemców. I tak poprzez kolejne więzienia w Dukli, potem Jaśle oraz Tarnowie 4 grudnia 1940 roku trafiłem do obozu koncentracyjnego w Auschwitz. Trafiłem tam, nie zdając sobie sprawy, że jestem u bram piekieł. Dla Niemców zostałem jedynie numerem 6804.

Po jakimś czasie znalazł się Pan w Karnej Kompanii obozu Auschwitz, mając na swoim koncie wyrok śmierci, dożywotni pobyt w tejże Kompanii, karę chłosty oraz wyrok dintojry obozowego kapo...

- W drugim dniu pobytu w obozie pracowałem wraz z jedenastoma innymi więźniami "zaprzęgnięty" do francuskiego artyleryjskiego wozu amunicyjnego. Nieustannie popędzani przez kapo "transportowaliśmy" cegły z placu, gdzie znajdowały się materiały budowlane, wykorzystywane w obozie. Jakiś czas później trafiłem do komanda, które zaczęły budowę Bunawerke, późniejszych zakładów chemicznych Dwory. W tym miejscu nawiązałem kontakty z tajną, konspiracyjną organizacją kobiet polskich znajdującą się w strukturach AK w Oświęcimiu, której działalność graniczyła z cudem. Jedynym jej celem było niesienie pomocy nam, więźniom Auschwitz. Dzięki temu przeżyło wielu więźniów. Pomoc polegała nie tylko na dostarczaniu tajnej korespondencji, leków i żywności, ale także na organizowaniu ucieczek z obozu i ukrywaniu zbiegów. Cud polegał na tym, że choć w tę konspirację wprowadzonych było wiele osób, nigdy nie doszło do większej wpadki.

Esesmani doskonale wiedzieli o istnieniu tej organizacji, jednak także oni czerpali z niej pewne korzyści. I nie chodziło tu o pieniądze, ale konkretnie o alkohol, ale także jajka i masło, których brak odczuwała także obozowa rasa "nadludzi". Wśród nich byli jednak i ci nieprzekupni. Przez jednego z nich wpadłem.

Pierwszy wyrok śmierci otrzymałem właśnie za kontakty z ludnością cywilną. To było najgorsze wykroczenie, jakiego mógł się dopuścić więzień. Dzięki temu, że zostałem przyłapany, mój oprawca, esesman pochodzenia rumuńskiego, otrzymał upragniony urlop. Wszystko sobie wcześniej zaplanował, tylko ja się w tym nie połapałem. Trafiłem na blok śmierci do celi nr 20. Karę chłosty - w moim przypadku miało to być pięćdziesiąt kijów - dostałem za posiadanie większej kwoty pieniędzy, niż zezwalał na to regulamin. Często kończyło się to odbiciem nerek, a to już był początek końca. O dintojrze dowiedziałem się od kapo Karla, który został aresztowany dobę po mnie. Obozowe kapo uznało, że stało się to z mojego powodu, dlatego zostałem skazany przez nich na śmierć.

Czy te wyroki zadecydowały o ucieczce?

- Tylko częściowo. Ostatecznie zadecydowały inne wydarzenia. Pod koniec kwietnia 1942 roku w naszym obozie niespodziewanie zjawili się gestapowcy z terenu Generalnego Gubernatorstwa. Przyjechali w konkretnym celu, by sprawdzić, czy osoby, które skazali na śmierć, faktycznie zostały stracone. Mocno się zdziwili, że ci, którzy ich zdaniem dawno powinni "wyjść na wolność" krematoryjnym kominem, żyli. Mało tego, dość dobrze w obozie sobie radzili. Tak przeważnie było z więźniami z pierwszych transportów, którzy mieli "szczęście" objąć dobre funkcje. To oznaczało pracę w kuchni, kantynie więźniarskiej, w obozowych biurach, kuźni, stolarni czy ślusarni oraz innych tego typu miejscach. Po owej kontroli wszyscy ci więźniowie, a było ich blisko pół tysiąca, trafili z czerwonym punktem przy nazwisku do Karnej Kompanii. Ów czerwony punkt był wyrokiem śmierci, który systematycznie, typowo po niemiecku wykonywano. Jakie zatem miałem wyjście?! Praktycznie żadne, w grę wchodziła tylko ucieczka, nawet jeśli miałaby skończyć się tragicznie. Taka śmierć była dla mnie łatwiejsza do zaakceptowania. Pozostawała też nikła szansa, że przeżyję.

Uciekało pięćdziesięciu więźniów, ilu z nich poznało smak wolności?

- 10 czerwca 1942 roku próbę ucieczki faktycznie podjęło około pięćdziesięciu więźniów, ale tylko dziewięciu z nich znalazło się na wolności. Jednym z nich byłem ja. Po paru dniach w niemiecką niewolę ponownie dostało się dwóch uciekinierów, po miesiącu zostali rozstrzelani. Moje późniejsze ocalenie zawdzięczam rodzinom Lysków i Sklorzy ze wsi Bojszowy Dolne, które ukrywając zbiega z Auschwitz, podlegały tylko jednej karze - śmierci. Jednak dla tych ludzi chęć ratowania życia takiego wynędzniałego, 49-kilowego obozowego wymoczka była znacznie silniejsza niż strach. Takich heroicznych osób było znacznie więcej. Były ich tysiące, dlatego w hołdzie im, a także wszystkim kobietom z organizacji, ojcom salezjanom i siostrom serafitkom z Oświęcimia postanowiliśmy podziękować w sposób wymierny, stawiając im pomnik-hospicjum.

Niestety, zdarzyło się również, że usłyszałem bardzo niesprawiedliwe i ciężkie oskarżenia, że za naszą ucieczkę życiem zapłaciły setki więźniów. Jest to nieprawda. Esesmani tylko przyspieszyli egzekucje wśród więźniów z Karnej Kompanii, których oznaczyli czerwonym punktem. Ze wspomnianej grupy pół tysiąca osób do chwili podjęcia akcji ucieczki pozostało przy życiu ponad trzystu i właśnie ich poddano masowej egzekucji w komorze gazowej.

14 sierpnia 1941 r. w bunkrze głodowym został zabity święty Maksymilian Kolbe...

- Oczywiście dowiedzieliśmy się o heroicznym czynie ojca Maksymiliana. Potem przez kolejnych jedenaście dni docierała do nas jedna i ta sama informacja - ojciec Kolbe nadal żyje. Choć trudno było nam w to uwierzyć, to wciąż żył. Dwunastego dnia podano mu śmiertelny zastrzyk fenolu... Niestety, nie poznałem osobiście ojca Maksymiliana. Do dziś nie umiem sobie wytłumaczyć decyzji esesmana Fritzscha. Byliśmy pewni, że nie przyjmie on propozycji ojca Maksymiliana i w rezultacie śmiercią głodową zginie zarówno Gajowniczek, jak i ojciec Kolbe, który na tym padole nienawiści, śmierci i upodlenia ludzkiego pokazał nam wszystkim, że ponad wszystko najważniejsza w życiu człowieka jest miłość bliźniego. Miałem szczęście poznać także siłę innej miłości - macierzyńskiej, jaką otacza nas Matka Boska, której zawsze byłem gorącym czcicielem. Pierwsze dni po ucieczce ukrywałem się w zbożu przy wspomnianych już Bojszowach Dolnych, nie był to łatwy czas... Byłem przemoknięty, drżałem z zimna i braku snu, żyłem w stałym napięciu i tylko coraz żarliwiej modliłem się do Matki Boskiej. W tej swoistej rozmowie z Nią prosiłem, czy raczej stwierdzałem, a może pytałem (?!), że gdyby uratowanie mnie zależałoby od mojej ziemskiej matki, to przecież nie zostawiłaby mnie w takiej sytuacji. Moje ocalenie z Auschwitz, późniejsze życiowe losy, oraz fakt, że jeszcze dzisiaj mogę to pani opowiadać, świadczą o tym, jak wiele zawdzięczam Matce Bożej. Nie mam co do tego żadnej wątpliwości. W końcu urodziłem się 15 sierpnia.

Zastanawiał mnie fakt, że po tak dramatycznych przejściach potrafił Pan ubrać esesmański mundur, by wielokrotnie, doskonale zagrać role byłych swoich oprawców...

- Do ról esesmanów podchodziłem profesjonalnie, traktowałem je jako wyzwanie aktorskie. Swoje role tworzyłem jednak na bazie przeżyć, doznań, jakich doświadczyłem będąc więźniem obozu koncentracyjnego Auschwitz. Esesmanów chciałem tak zagrać, aby widzowie czuli to samo, co wówczas ja. Chyba udało mi się ten cel osiągnąć, bowiem pewnego razu, na spotkaniu w Ustce, jeden z uczestników w czasie dyskusji wstał i z pewną nutą żalu powiedział: panie, ja nie mogę oglądać telewizji, bo jak żona zobaczy pana na ekranie, wyłącza telewizor mówiąc, że nie będzie oglądać tego bandyty.

Jako aktor zadebiutował Pan w Teatrze Rapsodycznym w Krakowie. Czy spotkał Pan tam Karola Wojtyłę?

- Do teatru trafiłem zupełnie przez przypadek. Swoim głosem oraz dość charakterystycznym wyglądem zwróciłem uwagę Mieczysława Kotlarczyka, który na wstępie rozmowy stwierdził, że potrzebuje mężczyzny, bo niestety odszedł z teatru powołany do wyższych celów Lolek Wojtyła, potem jeszcze jeden aktor, tak więc doskonale nadawałabym się w to miejsce... i tak pozostałem w nim osiem lat. Młodego księdza Karola Wojtyłę poznałem na jubileuszu, o ile dobrze pamiętam, pięciolecia istnienia teatru. Siedzieliśmy przy teatralnym stole, z lampką wina i wtedy powiedziałem mu, że nie rozumiem tajemnicy Trójcy Świętej. Na co ksiądz Wojtyła odpowiedział: a czy my musimy odkrywać każdą tajemnicę?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji