Artykuły

Maciej Stuhr: Artyści będą niewygodni

- Polski teatr jest naprawdę ważnym towarem eksportowym - poszukiwanym, obdarzanym entuzjazmem. Teatr Warlikowskiego, Lupy, Jarzyny i paru jeszcze twórców. Czuje się olbrzymi podziw dla Polski za ostatnie 25 lat, za ten skok cywilizacyjny - mówi Maciej Stuhr, aktor Nowego Teatru w Warszawie.

Donata Subbotko: Na początku wyjaśnijmy sobie, z jakim sortem Polaka rozmawiam - lepszym czy gorszym?

Maciej Stuhr: Mnie mama uczyła, że niegrzecznie jest sortować ludzi. Ale obawiam się, że mój sąsiad z Żoliborza nie zaliczyłby mnie do elity.

Dobry rok, dobra zmiana?

- Nie lubię ujawniać swoich sympatii politycznych, ale chyba mogę zdradzić, że nie głosowałem na partię zwycięską. I strasznie bym chciał, bez ukrytej złośliwości, dowiedzieć się od wyborców PiS-u, co oni sobie teraz myślą, patrząc na niszczenie Trybunału Konstytucyjnego albo na ułaskawienie Kamińskiego. Czy myślą: "Dobrze, tak trzeba, na to czekaliśmy"?

Nie na to?

- Tego jestem ciekawy. Bo ludziom mogły się podobać lub nie podobać działania poprzedniej władzy, ale mam poczucie, że pewnych rzeczy jednak nie wolno robić.

Tak? A jakich?

- Wydaje mi się, że mamy ustrój, w którym żyjemy, i albo chcemy go całkiem zmienić, albo powinniśmy go bronić. Bronić pewnego systemu wartości, bronić tej zabawy, do której się kiedyś zapisaliśmy.

Jaka to zabawa?

- Albo jest trójpodział władzy i bronimy tego jako naszej wartości ustrojowej, albo mówimy jasno, że robimy rewolucję i już nie będzie trójpodziału władzy, urządzimy to lepiej.

Zdaje się, że to nam właśnie mówią. Jarosław Polskę zbawia.

- Tak wprost to nie mówią. Wprost to Kukiz mówi: "Rozpierdolmy to wszystko, będzie lepiej". Jeszcze nie wiemy jak, ale lepiej.

Jedni i drudzy powołują się na tzw. dobro narodu, które stoi ponad prawem.

- No a czym w takim razie jest to prawo?

Ja bym się raczej zastanawiała, czym jest to "dobro narodu".

- Dobrze, ale ja się pytam, czym jest prawo? Skoro wierzymy w "dobro narodu", to jak mamy traktować prawo? I czy wierzymy w to prawo, czy nie wierzymy? Czy po naszym spotkaniu mogę przejechać na czerwonym świetle, bo chyba będzie mi się spieszyło, czy nie mogę?

Im się spieszy i jadą na czerwonym, to co się pan będzie przejmował?

- Dlatego mnie ciekawi, co myślą ich wyborcy. Bo jacy są politycy, to mamy pewne intuicje, wiemy, dlaczego robią takie rzeczy. Ale co myślą ludzie, dzięki którym ci politycy wygrali? Czy im się to zgadza w głowach, że np. ułaskawiamy Kamińskiego, chociaż to wbrew prawu?

Przecież ułaskawiając, ogłosili, że jest "krystalicznie czysty".

- Sąd w imieniu Rzeczypospolitej Polskiej wydal zupełnie inny wyrok. I co z tym zrobić?

Ale co to za sądy? Nie słyszał pan newsa, że oni w tych sądach wydają tylko "opinie"?

- I tu zaczynamy się bawić niebezpiecznie. Za chwilę ktoś mnie skaże za przejechanie na czerwonym świetle, a ja powiem: "Co to za sąd?". Poza tym chodziłem z prezydentem Andrzejem Dudą do liceum, to co, nie może mnie ułaskawić? Wygląda na to, że on może wszystko, co mu ktoś każe.

Tylko czy pan jest równie niezłomny?

- Ja jestem złomny. Bardzo złomny.

To pana czego innego w tym liceum nauczyli?

- Kiedy prezydent był w czwartej klasie, ja byłem w pierwszej. To było Liceum im. króla Jana III Sobieskiego w Krakowie, słynęło z największej kindersztuby w Krakowie. Także dzięki tej kindersztubie, gdy słyszę, że ktoś coś deklaruje, zwłaszcza na swój własny temat, to mi się włos jeży na głowie.

Jeździ pan sporo po świecie z teatrem Warlikowskiego, zagrał pan w rosyjskim serialu, w słowackim filmie - jak się na naszą niegdyś zieloną wyspę wraca?

- Jest ogromna duma narodowa - przepraszam za to podejrzane w dzisiejszych czasach sformułowanie, ale jeżdżąc z teatrem po świecie, widzimy szacunek Europy do naszego kraju, naszej kultury. Polski teatr jest naprawdę ważnym towarem eksportowym - poszukiwanym, obdarzanym entuzjazmem. Teatr Warlikowskiego, Lupy, Jarzyny i paru jeszcze twórców. Czuje się olbrzymi podziw dla Polski za ostatnie 25 lat, za ten skok cywilizacyjny. To nigdzie nie jest podważane oprócz Polski. Nigdzie na świecie. Polscy ekonomiści, na których tu się wiesza psy, jeżdżą z wykładami po największych uniwersytetach. Jest z czego być dumnym.

I na tle tej dumy są rzeczy niezrozumiałe. Dlaczego żadnemu polskiemu politykowi nie przechodzą przez usta słowa "związek partnerski"? Już pomijam słowo "uchodźca", trudne do wymówienia w języku polskim, ale "związek partnerski" ma więcej samogłosek. Nawet to nie przejdzie im przez usta. Boją się, że nie zostaliby wybrani na kolejną kadencję. To niepojęte. Byliśmy parę lat zieloną wyspą, a teraz będziemy czarną.

Byliśmy kondominium niemiecko-rosyjskim, a będziemy węgiersko-białoruskim?

- Jest taka szansa, to się rymuje z ogólnoeuropejską tendencją. Mam kontakty z młodym pokoleniem i sam jestem ciekawy, dlaczego oni tak skręcają w prawo, dlaczego kopią w tej tradycji. To o tyle ciekawe, że najmłodsze pokolenie przeważnie miało zapędy lewicujące, walczyło o wolność i sprawiedliwość społeczną. Może czegoś im brakowało ostatnimi czasy? Czytałem niedawno świetną analizę dotyczącą polskiej wolności o tym, że kiedy odzyskaliśmy wolność, Polska została oddana wszystkim Polakom, każdy dostał do ręki flagę i kawałek tego wspólnego domu. Trzeba było zaciskać zęby przez parę lat, ciężko pracowaliśmy, pracowaliśmy i nagle się okazało, że Polska została nam oddana, tylko niewiele z niej mamy. Są autostrady, ale jest spora grupa ludzi, która nie ma po nich czym jeździć, grupa ludzi, którym tylko te flagi zostały. To jest coś, do czego jeszcze mają prawo.

Ta ich godność?

- Zrozumiałem "łagodność".

Zupełnie nie o to mi chodziło.

- Byłem teraz na wywczasie - w takim miejscu, które jest niedużym krajem, żyje tam milion dwieście tysięcy mieszkańców, i miałem tam poczucie, że ilu mieszkańców, tyle mają tam religii. I hinduiści, i buddyści, i Hare Kryszna, i stały tam wielkie katedry chrześcijańskie, i meczety, śpiew imama dwa razy dziennie wzywał na modlitwę, i Kreole byli ze swoimi wierzeniami afrykańskimi. Jakoś to funkcjonuje.

To możliwe, ale tylko na wywczasie. Może pan był w raju?

- No i wracam do tej Polski, włączam Facebooka i co ludzie piszą, nawet moi znajomi? Że wszystko, byleby nie inna kultura, żadnych obcych. Przepędzić ich, zamknijmy się, nie mamy z tym nic wspólnego. Strach, bo nie wiemy, co to za ludzie. Strach, bo media karmią nas strasznymi obrazkami z Paryża. To trudne, smutne, zmierzające w złą stronę.

O tym między innymi, o wykluczeniu, antysemityzmie, uchodźcach, są "Francuzi", ostatni spektakl Warlikowskiego - pytanie, co z tą Europą.

- Tak, że Europa gdzieś odchodzi, wpadła w pułapkę. Chcąc wysublimować jakąś lepszą rzeczywistość, przenieść człowieka w rejony wyższe niż zjadanie chleba, straciła kontakt z rzeczywistością. We "Francuzach" mam długi monolog, tekst Fernanda Pessoi sprzed stu lat. Krzyk przeciwko tej Europie, która - nie widzieć kiedy, gdzie - źle skręciła. Tyle przyniosła ludziom piękna, szczęścia i wiedzy, a jednocześnie coś przegapiła. Tyleż jest się z niej dumnym i w niej zakorzenionym, ileż chciałoby się z niej uciec, przynajmniej z jej psychicznej pułapki. Ale nie powiem pani jak.

OK. To niech pan powie co innego.

- Ten rok był jednym z najtrudniejszych w moim życiu - mam za sobą 350 dni pracy po kilkanaście godzin dziennie na planach pięciu filmów i seriali, do tego teatr. Myślałem, że jak położę się pod palmą, nikt mnie spod tej palmy nie ściągnie, tymczasem okazało się, że mój organizm zareagował inaczej. Przez pierwszy tydzień nie mogłem wyhamować. Jak się jedzie 140 na godzinę, to drogę hamowania ma się dłuższą, niż jak się jedzie 40 na godzinę.

Z wiekiem wolę aktywny wypoczynek. Może przez pracoholizm, może przez zmianę charakteru. Ale mam teraz chwilę, żeby dojść do siebie. Przypominam sobie słowa mojego przyjaciela Wiktora Zborowskiego o tym, że człowiek nie jest stworzony do pracy, tylko do odpoczynku.

I dlatego pan tyrał nie przez 365, tylko przez 350 dni. Jak pan dochodzi do siebie?

- Właśnie przedziwnym zbiegiem okoliczności wracam z urlopu i znowu wpadam w pracoholizm.

Czyli nie dochodzi pan do siebie?

- Wiem, jestem niewiarygodny, ale chciałbym pracować mniej. Muszę powiedzieć, że w tym roku ledwo dobiłem do mety. Rozmawiałem ostatnio z moją koleżanką, wielką polską aktorką - powiedziała, że pewnego dnia nagle poczuła, że nie ma siły wyjść z domu. I nie wyszła.

Pan też tak czasem ma?

- Parę miesięcy temu byłem na pogrzebie kolegi, który nagle stwierdził, że to koniec - i wysiadł z tego pociągu. Nie chcę się roztkliwiać i uprawiać martyrologii, ale ten zawód wymaga wytrzymałości; jednocześnie trzeba być wrażliwcem, żeby wywoływać w sobie różne stany, obnażać się fizycznie, psychicznie. Jednemu paliwa starczy na sto kilometrów, drugiemu na trzy.

Rozumiem, że pan jest ten rozpędzony?

- Fantastycznie robi sport. Od tego trudnego dla mnie roku - czyli powiedzmy od "Pokłosia", zmian w moim życiu i przygód z prasą brukową - uprawiam triatlon. Godzina treningu dziennie, kiedy wyłączam telefon i wykonuję robotę fizyczną, pozwala zapomnieć o wszystkim. U mnie cały czas przeważa myśl, że nie mogę sobie pozwolić na słabość. Patrzę na mojego starego, który ma 28 lat więcej niż ja, i widzę, że jakoś dał radę dojechać do tych 68 lat. I jedzie dalej.

No, pana tata ma chyba na koncie zawał w dość młodym wieku.

- Tego się boję, dlatego rzuciłem palenie, trenuję, a jem, jak pani widzi, kaszę. Przez ostatnie kilka miesięcy musiałem odłożyć trochę sport na bok, co w połączeniu z kateringami, w których się stołowałem, poskutkowało pięciokilogramowym wzrostem wagi. Próbuję powrócić do formy. Myśl o tym, że mogę się stać grubym facetem, jest jedną z mniej przyjemnych, jakie przychodzą mi do głowy.

Odkryłem, że jeżeli mój dzień pracy trwa do 11 godzin, to mam szansę na trening, ale jeżeli 12-13 godzin, to już nie. Ale teraz znowu biegam, pływam, jeżdżę na rowerze. Tracę złą energię, którą zbiera się przy czekaniu na planie filmowym, denerwowaniu się, czy mi wyjdzie albo dlaczego oszukała mnie firma, która miała dowieźć mi podłogę do mojego nowego mieszkania, a nie dowiozła. Idę biegać i przestaję myśleć. Dzień bez treningu to dzień z podwyższonym poziomem stresu, napięciem, miewam stany depresyjne. Na trening ciężko się zebrać, ale potem uśmiech nie schodzi mi z twarzy. To uzależniające. Pomaga bardziej niż wysokie procenty.

Pan pije?

- Czasem. Gdy mam strasznie dużo pracy, czuję, że zaraz przewrócę się na ryj i już się nie podniosę, zaczynam trochę pić i to pozwala mi dobić do brzegu. Ale trzeba uważać, żeby się nagle nie okazało, że bez tego całkiem nie popłyniesz. Na szczęście częściej nie piję, niż piję, zresztą niepicie wychodzi mi lepiej niż picie.

Po co pan tyle pracuje?

- Nie mogę na to szczerze odpowiedzieć, to przyziemne. Na razie życie podejmuje za mnie decyzje. Moja kariera się rozpędziła, przechwyciła mnie i niesie. Ale czytałem kiedyś rozmowę z pielęgniarkami z hospicjum i wstrząsnęły mną słowa jednej z nich, że jeszcze żaden pacjent nie powiedział na łożu śmierci, że za mało pracował. Raczej, że za dużo. Niby coś oczywistego, ale może najwyższa pora pomyśleć o życiu. Za mało jestem z bliskimi, za mało dzwonię do mamy, za mało widuję się z córką, za mało poświęcam uwagi mojej kobiecie.

Teraz, po okresie zgiełku i naporu, chciałbym porobić coś cichszego. Ostatnio zacząłem uczyć w warszawskiej szkole teatralnej i znajduję to zajęcie niezwykle inspirującym. Może też coś napiszę, rektor mnie namawia, żebym się doktoryzował. Może o spektaklu "(A)pollonia", o pracy nad rolą.

Chcę postawić na dom i rodzinę. Gdy widzę kolegę - nieco starszego wiekiem, ale odczuwam w nim bratnią duszę - który był wybitnym aktorem, ale woli jeździć po świecie, sprowadzać wino i raczyć się nim z przyjaciółmi, to jest to wizja, która mnie nie odstręcza, kiedy myślę o swojej przyszłości. Nie wiem, czybym się sprawdził w branży winiarskiej, ale może w jakiejś innej?

Czyli teatr nie jest najważniejszy?

- Nie sądzę, żeby był. Najbardziej sensowną rzeczą, jaką w życiu zrobiłem, było dawstwo szpiku. A tak na co dzień wierzę w małe chwile. Napisała mi dziewczyna, że 15 lat temu była kelnerką, serwowała mi cappuccino i to była najpiękniejsza chwila w jej życiu. Niestety, ja tego nie pamiętam. Może ta chwila była dla mnie bez sensu, a ona jakiś sens w tym zobaczyła. Dla mnie ważna chwila była wtedy, gdy miałem podbramkową sytuację z "Pokłosiem" i pan Henryk Wujec poklepał mnie po plecach, napisał list w mojej obronie. To było coś.

A spotkanie z Warlikowskim jest na pewno moim najważniejszym artystycznie dokonaniem zawodowym. Nie myślę o konkretnym tytule, tylko o dziesięcioletniej przygodzie, procesie, rozwoju - co nie zmienia faktu, że gdyby mnie ktoś spytał, czy uważam się za aktora filmowego czy teatralnego, powiedziałbym, że jestem aktorem filmowym.

Czego się pan dowiedział o sobie u Warlikowskiego?

- Mam problem z okazywaniem uczuć, w tym sensie teatr Krzysztofa coś we mnie rozwibrował. Na przykład uważam się za osobę, która nie płacze, a w teatrze to się zdarzyło. Jedno przedstawienie szczególnie mnie przeczołgało - "Koniec" na podstawie m.in. "Procesu" Kafki. Byłem Józefem K., który jest, jak wiemy, winien, ale nie wiemy czemu. To uderzyło w moją czułą strunę - strunę ciągłego poczucia winy, że coś robię nie tak. Czasami, gdy ludzie mnie pytają, czy trudno mi wejść w rolę, mówię, że wejść jest łatwo, tylko jak z niej wyjść?!

Spektakle Warlikowskiego dotykają najbardziej intymnych przeżyć, w związku z czym zdarzają się wam różne odważne sceny - także nagości, seksu. Jak pokazała sytuacja z Teatru Polskiego we Wrocławiu, nowa władza nie lubi takiego teatru.

- Ze zdumieniem zauważam, że politycy wciąż wierzą w to, że mogą ingerować we wszystkie przestrzenie życia obywatela - w sztukę, w to, kto, z kim, kiedy sypia, czy i jak mamy się modlić, w kogo wierzyć, od kogo powinniśmy, a od kogo nie powinniśmy się zarażać pierwotniakami. Rzadziej zajmują się funkcjonowaniem państwa Tymczasem historia naszej cywilizacji wskazuje na to, że nad artystami nie da się zapanować. Artyści zawsze będą niewygodni i nieprzyjemni, zwłaszcza dla władzy. Będą poszerzać granice, czy to się komuś podoba, czy nie. Będą, jeśli zechcą, obrazoburczy. A im bardziej ktoś naciska, żeby o czymś nie mówili, tym oni głośniej o tym mówią. 600 lat temu wolno było malować tylko Pana Jezusa i wszystkich świętych. Ale im mocniej będziesz mówić artyście, że tylko Jezus, tym chętniej on się weźmie do malowania gołej baby z rozpuszczonym włosem wychodzącej z muszli. Przecież to taki prosty mechanizm. Niepojęte, że władza wciąż wpada w tę pułapkę. Może myśli, że część wyborców tego oczekuje?

Może nowa władza nie chodzi do teatru? Spektakle Klaty w Starym Teatrze w Krakowie kazała sobie nagrać i wysłać.

- Często ci najgłośniej krzyczący w ogóle tego, przeciw czemu krzyczą, nie oglądali. Im wcale nie chodzi o to, czy jakieś sceny czemuś służą, czy nie, po co to jest. Dla nich meritum jest gdzieś obok.

Do waszego zespołu należy wybitna aktorka Ewa Dałkowska, która w filmie o Smoleńsku zagra Marię Kaczyńską. Przecież ona też grywa u was trudne sceny, które ktoś mógłby, jeśliby się bardzo uparł, nazwać pornograficznymi. Jak godzicie między sobą politykę i sztukę?

- Życzyłbym nam wszystkim, żebyśmy w Polsce potrafili tak ze sobą rozmawiać jak my w teatrze. Nawet gdy czujemy, że na pewnych polach trudno się dogadać, nie przeszkadza nam to się przyjaźnić. Tworzymy teatr, wierzymy w to, imprezujemy przy winie. Spotykamy się na lotnisku, lecimy dokądś z przedstawieniem, siada Ewa koło Jacka Poniedziałka, patrzą sobie przez ramię w tę "Gazetę Polską" i w tę

"Wyborczą" i słychać: "Ale co ty, Jacku, czytasz?!", "Ewo, co to za pierdoły?". Wszystko z poczuciem humoru.

Jestem w sumie ciekawy, co nowa władza zrobi z tematem katastrofy. Przez ostatnie pięć lat był krzyk, że nic się nie dzieje i że to wina tej władzy, która była. Teraz politycy PiS-u mogą wszystko - no to chyba wreszcie ujawnią nam prawdę. Jeśli przedstawią dowody, że to był wybuch, seria wybuchów, zamach, to wszyscy, z "Gazetą Wyborczą" włącznie, będziemy musieli powiedzieć: "O rany boskie, a my nie wierzyliśmy!".

Wystarczy, że posadzą parę kozłów ofiarnych za błędy podczas organizacji lotu. Po co od razu dowody zamachu?

- Było przecież strasznie dużo krzyku, że to zamach, że Tusk ma krew na rękach. Więc ja się pytam: czy to prawda? Wszyscy znamy stenogramy z kabiny pilotów. Widzieliśmy w telewizji, jakie były warunki atmosferyczne. Poznaliśmy raporty różnych komisji i prokuratur. Strony rosyjskiej i polskiej. Takie dostaliśmy dane my, odbiorcy rzeczywistości. Nikt nam do tej pory nie przedstawił dowodów, na które powoływała się komisja pana ministra Macierewicza. Ale przecież teraz, kiedy mają władzę, mogą nam je spokojnie ujawnić. No to czekam.

Ale chyba pan nie wątpi w pana ministra? Komisja powstanie, może nie jakaś międzynarodowa...

- Co mnie też zastanowiło, nikt na świecie nie poszedł za tym podejrzeniem zamachu. Jakoś po zestrzeleniu samolotu pasażerskiego nad Ukrainą nikt, oprócz prawdopodobnych winowajców, nie miał wątpliwości, kto za tym stoi. Podniósł się alarm międzynarodowy. Natomiast po Smoleńsku, cholera jasna, nikt nie krzyczał, że to zamach, oprócz jednej opcji w kraju. Może wisi w powietrzu potrzeba jakiejś zbiorowej psychoterapii.

Myśli pan, że to pomaga?

- Ależ ja jestem magistrem psychologii, okazałbym się niewdzięczny wobec moich profesorów, gdybym mówił, że psychoterapia jest bez sensu. To pomaga nie tylko ludziom chorym. Jeżeli jeden człowiek ma wiedzę i narzędzia do tego, żeby drugiemu było w życiu lepiej, to dlaczego nie skorzystać?

Pan kiedyś skorzystał?

- Odbyłem tego typu spotkania, to nie była jakaś wielka terapia. Po prostu nie mam na to czasu - i nie jest to unik z mojej strony.

No tak, ucieka pan w robotę?

- Być może. Ale z drugiej strony uważam się, może niesłusznie, za człowieka spełnionego zawodowo...

Jasne, tyle że to bez związku z tym, o co pytałam.

- Pozwoli pani, że dokończę. Widzę, że jak wychodzę przed ludzi i próbuję ich rozśmieszyć, np. przebiorę się za Dorotę Wellman, pogadam głupoty, to zostaję, powiedzmy, jednodniową gwiazdą internetu. Dostaję potwierdzenie, że w czymś jestem skuteczny. Po co iść na terapię i stać się bardziej otwartym w kontaktach z bliskimi, skoro to i tak słabo mi wychodzi? Łatwiej gdzieś czmychnąć, zrobić fajny skecz... Jestem typem introwertycznym, który raczej pakuje emocje na twardy dysk, niż je wypuszcza z siebie; nie wiem, jak to zmienić.

Chciałby pan?

- Miewam kłopoty z komunikacją i myślę, że warto nad tym pracować. Ja to wolę nie mówić, ale moi bliscy chcieliby się czasem dowiedzieć, co u mnie słychać, więc próbuję im wyjść naprzeciw. W "Stuhrmówce", mojej książce, przytaczam anegdotę o eksperymencie, jaki przeprowadziła na mnie mama. Tak ją drażniło, że z nią nie rozmawiam, że postanowiła nie odzywać się do mnie i czekać na reakcję. Po dwóch tygodniach musiała ten brawurowy pomysł zarzucić, bo przedmiot badania nie raczył nic zauważyć. Mnie z moimi bliskimi jest przyjemnie i nie potrzebuję do tego wymiany słów. Za dużo muszę się odzywać poza domem. A żeby mówić o uczuciach, rzeczy ważne, trzeba mieć talent, być, ja wiem, Świetlickim albo Przyborą.

A o uczuciach trzeba gadać?

- Właśnie myślę, że to jest skazane na porażkę. Ale są osoby, które tego potrzebują, zwłaszcza kobiety. Przynajmniej ja spotykam takie, które lubią słuchać o tym, jak sieje kocha, dlaczego.

To głupie?

- Skuteczne. Jak człowiek to robi, widać różnicę. Lepiej się postarać. Próbuję, choć czasem przegrywam.

Panu w czym miała pomóc psychoterapia?

- Zbyt intymne pytanie. Byłem na życiowym zakręcie, bardzo trudny moment. Żaden stan ekstremalny, wielu ludzi ma gorzej. Ale potrzebowałem pomocy. Jednym z efektów moich spotkań z terapeutą była cenna myśl, że nie możemy się obarczać tym, że nie wszystko nam poszło w życiu tak śpiewająco, jak byśmy chcieli. Wina nigdy nie jest tylko i wyłącznie twoja. Nie ma ludzi złych i dobrych, tylko czasami nam coś nie wychodzi. Natomiast jesteśmy często wpychani w to poczucie winy - przez innych ludzi, wychowanie, religię.

Jak Józef K.?

- Ja się temu poddawałem. Ale najbardziej pomocny okazał się dla mnie triatlon. Gdyby nie sport i wsparcie od dobrych ludzi, byłoby ze mną gorzej i nie byłbym dzisiaj szczęśliwym człowiekiem.

Jest pan?

- Co tu powiedzieć, żeby nie pieprzyć andronów?

Czego pan dzisiaj chce od życia?

- Są momenty, jest ich zdecydowanie więcej niż dawniej, w których ośmieliłbym się mówić o szczęściu. Poza miłością, która jest jego fundamentem, wymieniłbym wybór dobrej drogi, życie zgodnie ze sobą. Patrzenie w lustro bez poczucia, że nie jestem w stanie czegoś sobie wybaczyć.

Wcześniej miał pan pretensje do siebie?

- Duże. Nie chciałbym się wdawać w szczegóły, ale dzisiaj dużo rzeczy robię w zgodzie ze sobą i na powoli zaczynającą się starość doceniam smak takiego życia.

Starość?

- Trochę się wygłupiam, ale nie mogę się oswoić z myślą, że mam 40 lat; naiwnie wydaje mi się, że wciąż jestem młody.

Nie jest pan? Mężczyźni się nie starzeją.

- Starzeją się. I bywają żałośni, kiedy myślą, że nie. Chociaż rzeczywiście nie najgorzej mężczyznom robi, kiedy coś im z tego powiewu młodości, fantazji zostaje. Młodość to brak zgorzknienia.

A co pan robi już "w zgodzie ze sobą"?

- Zacznę od czegoś bezpiecznego. Po "rozróbie "Pokłosiowej"" zrozumiałem, że nie muszę mieć w tym kraju 40-milionowej widowni. Dla mnie to rewolucyjna myśl - wystarczy dużo mniejsza, żeby się czuć spełnionym. Wszystkich się nie zadowoli. Ta rozróba dała mi też poczucie męskiej frajdy, że się postawiłem, mam swoje zdanie. Nie podoba się coś komuś, nie mój problem. Wcześniej skłonny byłem się dostosować, by zostać zaakceptowanym. Teraz nie.

W życiu prywatnym mam podobnie. Jestem zbyt ostrożny, żebym powiedział, że już coś wiem, umiem, ale jestem teraz w fajnym związku, który wygląda tak, jakbym chciał, żeby wyglądał. Jedyne, co mnie martwi, to to, że za rzadko widuję się z córką. Także dlatego wolałbym mniej pracować. Coś mi ucieka. Że ja tracę, to pół biedy, byleby moja córka czegoś nie straciła. Tylko czy ja chcę o tym mówić? To trudne. Niestety, rodzice się rozstają i dziecku jest źle. Ono płaci najwięcej, to zostaje.

Miłość też co innego dzisiaj znaczy?

- Mam problem, czy mówić o pewnych rzeczach, zwłaszcza że nie umiem mówić o pewnych rzeczach. Od mojej kobiety dostaję nieprawdopodobną dawkę poczucia normalności. Komuś takiemu jak ja, zanurzonemu w świecie medialnym, fikcyjnym, łatwo stracić poczucie rzeczywistości, wiedzę na temat tego, ile kosztuje marchewka, jak się robi kaszę jaglaną, na czym się skupić w wychowaniu dziecka. Z całą estymą do moich pięknych i mądrych koleżanek, nie wyobrażam sobie związku z aktorką. Potrzebuję kobiety, która mi czasem powie: "Słuchaj, przecież to, co ty robisz, jest idiotyczne, to nie ma sensu". To jest... Boże, jak ja nie umiem o tym mówić...

Może chciałoby się, żeby twoja kobieta była w tobie zakochana bardziej niż twoje fanki, ale właśnie to, że jest zakochana w zupełnie inny sposób, jest dla mnie takie cenne. Że jej o coś innego we mnie chodzi, że nasze uczucie jest na innym poziomie. Chcę mieć jakąś kotwicę, port, ładować w nim akumulatory na walkę ze światem.

W tym porcie kobieta - i dziecko?

- Mam tylko jedną córkę, ale uwielbiam dzieci i śmiem twierdzić, że dzieci czasami mnie lubią, bo umiem się z nimi bawić na ich zasadach. I myślę sobie, że jak nie teraz, to kiedy? Dobrze, żeby moje ewentualne przyszłe dzieci miały tatę trochę dłużej niż parę lat. Zacząłem nowy etap. Z ogromną nadzieją, może naiwną, myślę, że tym razem się uda. Teraz albo nigdy. Że to ma sens. I że jak człowiek już dostał w dupę w życiu, to czegoś się nauczył. Jedna próba zbudowania domu nie poszła tak, jak się o tym marzyło, to teraz jest ta druga szansa, ostatnia.

Tak pan zakłada?

- Może los spłata mi jeszcze figla, ale dzisiaj mam większą wiarę w to życie, niż miałem 20 lat temu. Zbliżamy się do czegoś czy gadam naokoło?

Zmieniły pana te różne przejścia?

- Bardzo. Ale mimo gwałtownych zwrotów płynę tą samą łódką.

Lekko podtopiona?

- Groziło jej zalanie, ale z pomocą wiaderka oraz łyżeczki wylałem wodę za burtę. Może nie całą, ale większość.

Łódka, kotwica, port... - chyba faktycznie pan pływa. Kobieta ma czekać na brzegu?

- Raczej sprowadzać na ziemię. Psychologowie pewnie by się dopatrywali przyczyn w dzieciństwie. Rzeczywiście, w moim życiu ostatnimi osobami, które się zachwycały tym, co robię, byli rodzice. Widziałem w nich może nie surowych, ale realistycznie oceniających mnie krytyków, którzy wskazywali, co powinienem poprawić.

Wspomina pan w książce, że bał się pan ojca.

- To inny temat. Ojciec miewał zapędy apodyktyczne, a myśmy z siostrą byli dzieciakami, które się tej kindersztubie poddały. I teraz można powiedzieć, że biedne dzieci dały się stłamsić apodyktycznemu ojcu albo że właśnie ta kindersztuba dała efekty.

Zwłaszcza że nie dał się pan stłamsić, miał pan siłę, żeby zbudować swoją drogę.

- Mam ją nadal. Żeby przejść przez "Pokłosie", przeczytać opinie na swój temat i dalej pokazywać się ludziom na oczy, trzeba było mieć siłę. Siła słonia była potrzebna. Najgorsze, czego doświadczyłem, zamykało się jednak w internecie. No, może ubyło mi trochę widzów. I może straciłem jakiś kontrakt reklamowy, kontrowersyjny aktor nie sprzeda np. proszku do prania.

Wystraszył się pan nagonki? Udzielił pan wywiadu tygodnikowi, "wSieci", niżej na prawo chyba nie można.

- Gdybym się miał bać, to tylko opinii bliskich i kolegów. Wyszedłem z założenia, że dobrze, macie pretensje, to się spotkajmy, pogadajmy. Nie widzę w tym nic złego. Martwi mnie, że wpychamy się nawzajem w ekstremizm, nie prowadzimy dyskusji, tylko trzeba się opowiedzieć: jesteś tu albo tu. Do czego nas ta wojna doprowadzi? Do rozlewu krwi?

Jesteśmy niedaleko. Nowa władza wyciera sobie gębę "Pokłosiem", grozi, że takie filmy już nie powstaną. A pod okiem tej władzy ludzie na ulicy palą kukłę Żyda.

- No cóż, ja jestem dumny, że ten film powstał, że rozpoczął dyskusję, która oczywiście była bardziej przekrzykiwaniem się niż rozmową, ale swoją rolę odegrał. I myślę - może przypisuję nam za dużo zasług - że "Idzie" było łatwiej. Przeszła swoją artystyczną stopką po ściernisku, które wyrąbało siekierą "Pokłosie". Właściwie do momentu przyznania Oscara narodowcy przespali fakt istnienia "Idy". A czy takie filmy już nie będą powstawać? Oczywiście, że będą.

Jako patriotyczne czy nie? To teraz będzie kryterium podstawowe.

- Czy film, w którym amerykański żołnierz, który chciał sobie posurfować na desce, ale w zamian spacyfikował wietnamską wioskę i tuż potem mówi, że uwielbia zapach napalmu o poranku, jest pro- czy antyamerykański? Jak by go pani zakwalifikowała?

"Pokłosie" miało sporo pokazów w różnych miejscach świata. W Polsce ten film jest obdarzany epitetem "antypolski", a na świecie budzi szacunek za to, jacy Polacy są odważni, dojrzali, jaką musieli przejść drogę, żeby zmierzyć się z tak trudnym tematem.

Moim zdaniem tematyka filmu jest sprawą drugorzędną. Pierwszorzędną jest to, czy będą powstawać dobre filmy, czy nie. Ważne, żeby film coś z widzem zrobił. To jedyne kryterium. Jeśli artysta chce się wypowiedzieć, jakoś to zrobi. Taki film "Smoleńsk" nie mógł znaleźć pieniędzy, a znalazł. Wychodzimy z tej bajki? Czeka mnie jeszcze dzisiaj robota, promocja filmu.

Słyszałam, że za dziennikarzami ostatnio pan nie przepada.

- Mam za sobą burzliwy medialnie okres i teraz obie strony sprawdzają, w jaką grę gramy. Chciałbym grać w tę grę, jeśli nie na moich zasadach, to najakichś wspólnych. Ale jeżeli wchodzi do kina film "Excentrycy" Janusza Majewskiego, to rękami i nogami biorę udział w jego promocji i tłumaczę, dlaczego zdecydowałem się w nim zagrać i dlaczego warto pójść na niego do kina.

Film trochę o tym, że jazz był źródłem wolności w czasie, kiedy nadrzędnym celem partii było "dobro narodu". Bo już były takie czasy.

- W "Excentrykach" miałem frajdę, dyrygując kilkunastoosobowym big-bandem. To był powrót do świata, który opuściłem po zakończeniu szkoły muzycznej. Grałem na fortepianie, moja mama jest skrzypaczką, no ale moje życie skręciło w tę stronę ojcowską. Na co dzień jazzu słucham najwięcej. Chet Baker, Billie Holiday, Miles Davis... a lekarstwem na wszystkie bolączki jest Diana Krall. Zresztą jak tu opowiadać o muzyce, ona się wymyka słowom.

Ale męczy się pan jeszcze z jakimiś medialnymi procesami?

- Ja się tym w ogóle nie męczę, proszę pani. Tym się zajmują prawnicy. Mam ciekawsze zajęcia. Część procesów się skończyła, część jeszcze trwa.

To ile tego było? Kilka?

- Kilkadziesiąt. Ja i moja rodzina wytoczyliśmy procesy właściwie większości polskich wydawców pism brukowych.

I o co panu w tym chodzi?

- O to, że według mnie przekroczono pewną granicę prywatności, a jak się dowiedziałem, nie tylko według mnie, ale także według polskiego prawa. Okazuje się, że nawet celebryci mają prawo do prywatności. Ale to nie jest rzecz, która mi spędza sen z powiek, to mnie bolało dwa, trzy lata temu, aż uderzyłem ręką w stół i dzisiaj czuję się usatysfakcjonowany wyrokami sądowymi wydanymi w imieniu Rzeczypospolitej Polskiej. Całkiem inaczej niż nasza nowa władza.

Wpychamy się nawzajem w ekstremizm, nie prowadzimy dyskusji, tylko trzeba się opowiedzieć: jesteś tu albo tu. Do czego nas ta wojna doprowadzi? Do rozlewu krwi? Jesteśmy niedaleko.

***

Maciej Stuhr - ur. w 1975 r., aktor. Absolwent krakowskiej PWST i psychologii na Wydziale Filozoficznym Uniwersytetu Jagiellońskiego. Związany z Nowym Teatrem Krzysztofa Warlikowskiego. Wykładowca warszawskiej Akademii Teatralnej. Ostatnio zagrał główne role w kilku filmach: słowacko-czesko-polskiej produkcji "Czerwony kapitan" Michała Kollara, komedii romantycznej "Planeta Singli" Mitji Okorna oraz w serialu kryminalnym "Belfer" Łukasza Palkowskiego. Wystąpił też w "Listach do M. 2" Macieja Dejczera. W styczniu do kin wejdzie film "Excentrycy, czyli po słonecznej stronie ulicy" Janusza Majewskiego, w którym gra główną rolę - puzonisty jazzowego zakładającego w Polsce lat 50. big-band.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji