Artykuły

Tych kilka minut fikcji

Jest coś podejrzanego w tych godzinach spędzanych na sali prób, a potem na scenie, w tym zarzynaniu się dla efektu, który w końcu rzadko działa tak, jakby się chciało. Jakieś megadżule ludzkiej energii produkowane dla paru chwil fikcji teatralnej - pisze Paweł Sztarbowski.

Ostanie tygodnie, zresztą co tam tygodnie - dni albo nawet godziny (głównie nocne) są w Polsce tak burzliwe, że aż strach odkleić się choć na chwilę od komputera czy telewizora. Więc gdy odkryłem, że już nawet Piotr Cieplak politykuje, wstrząsnęło mną to niemal tak samo jak kilkadziesiąt tysięcy ludzi wychodzących na ulicę w obronie konstytucji. A potem przyszedł mi na myśl Kohelet (chyba nie muszę się tłumaczyć z tego ciągu skojarzeniowego między Cieplakiem a Koheletem, prawda?): "Wszystko ma swój czas i jest wyznaczona godzina na wszystkie sprawy pod niebem".

I wtedy przypomniał mi się (zupełnie bez sensu, bo nie przesadzajmy, że wszystko musi być takie asocjacyjne) tekst Dawida Karpiuka o przygotowaniach Moniki Strzępki i Pawła Demirskiego do "nie-boskiej komedii" - tekst przez niektórych moich znajomych szyderczo obśmiany jako świadectwo kompromitacji "wściekłego tandemu", czystej wody eskapizm, itp. Mnie natomiast ten tekst ogromnie wzruszył, a szczególnie wypowiedź Moniki: "Masz dziecko, którego nie widzisz przez cztery tygodnie. Chciałabym, żeby on miał rodziców, żeby ci rodzice mu nie umarli, jak będzie miał siedem lat. A boję się, że się wykończymy za chwilę".

Jest coś podejrzanego w tych godzinach spędzanych na sali prób, a potem na scenie, w tym zarzynaniu się dla efektu, który w końcu rzadko działa tak, jakby się chciało. Jakieś megadżule ludzkiej energii produkowane dla paru chwil fikcji teatralnej. Jerzy Grzegorzewski mówił w jednym z wywiadów o "Fitzcarraldo" Herzoga: "Jest tam scena przenoszenia dużego, pięknego statku przez górę, po wykarczowaniu puszczy na jej zboczach. Nadludzki wysiłek ludzi, wypadki, ofiary, jakaś katastrofa wisząca nad tym wszystkim, i upór, determinacja Herzoga i całej ekipy oraz tych wynajętych Indian, którzy w tym wariactwie uczestniczą. Walka o coś ostatecznego. Zapomina się w końcu, że chodzi o kilkadziesiąt metrów celuloidowej taśmy, parę minut dobrego filmu. Skala determinacji i wielkość tego egoizmu, na jaki potrafi zdobyć się wielki artysta w imię wizji, która jest jego celem - jakkolwiek by to komentować - budzi szacunek i podziw". A przecież po teatrze nie pozostaje nawet tych kilkudziesięciu metrów taśmy! Przedstawienia schodzą z afisza, pojawiają się nowe, zostaje po tym wszystkim kilka wspomnień, jakieś mniej lub bardziej złośliwe recenzje, czasem jakieś nagrody, jeszcze rzadziej poczucie, że zrobiło się coś naprawdę ważnego.

Do legendy teatralnej przeszły trwające całymi dobami próby generalne przedstawień Leona Schillera (choć podobno dorównywał mu pod tym względem jego uczeń Edmund Wierciński). Właściwie we wszystkich wspomnieniach jego współpracowników i aktorów można znaleźć choć kilka uwag na ten temat. Bronisław Dąbrowski: "Pamiętam nie kończące się próby Leona Schillera, gdy np. grając w jego łódzkiej inscenizacji "Kordiana" wszedłem na scenę w piątek o 9 rano, a wyszedłem dopiero w sobotę po północy". Nina Andrycz: "Generalna "Króla Leara" w październiku 1935 roku trwała od ósmej wieczorem do dwunastej następnego dnia. O trzeciej nad ranem, stojąc na prowizorycznej konstrukcji scenicznej na wysokości drugiego piętra, mówię szeptem: "Boję się, że spadnę", a Wojciech Brydziński na to: "Cicho, bo Lulek się zdenerwuje". Trzy doby bez przerwy trwały próby generalne "Kniazia Patiomkina", zakończyły się, gdy do teatru zaczęła schodzić się premierowa publiczność, a premiera zakończyła się po drugiej w nocy (także z winy gigantycznego, bo półtoragodzinnego przemówienia Horzycy - usprawiedliwiał sytuację Tymon Terlecki w pięknym wspomnieniu "Ostatni romantyk sceny polskiej").

Podobno któregoś razu o szóstej nad ranem Schiller ogłosił koniec próby, na co jeden z aktorów zareagował entuzjastycznym: "Nareszcie!". Reżyser spojrzał na niego: "Ale nie dla pana" i prowadził z nim próbę indywidualną jeszcze przez godzinę, po czym zaprosił go na śniadanie. Legendy krążą też o ostatniej reżyserii teatralnej Schillera - "Pociągu pancernym" Iwanowa w Teatrze Polskim. Podobno próby generalne trwały dzień i noc bez przerwy, a po premierze aktorzy zasnęli zanim zaczął się bankiet. Co ciekawe, Anna Schiller twierdzi, że to niemożliwe, bo pamięta jak po próbie ojciec odprowadzał ją do domu.

Hektolitry kawy, papieros odpalany od papierosa, niszczenie zdrowia - Terlecki pisze, że mógł tak trwać godzinami, dobami, noc i dzień, a czasem jeszcze kolejną noc: "Nie wiedział, co to ekonomia pracy. Mnożył, rozciągał każdy wysiłek. Był opanowany żądzą doskonałości, żądzą dobicia się we wszystkim do dna i do kresu".

Czytając te wszystkie wspomnienia zapomina się w końcu, że chodzi o coś tak ulotnego jak przedstawienie teatralne. I wciąż na nowo powraca to irytujące pytanie, w imię czego w tym sztucznym, wyizolowanym świecie traci się całą masę energii, dochodzi do kłótni, kontuzji, bójek, rzygania ze stresu podczas prób, zrywania relacji na całe życie? Dlaczego w imię tych paru minut fikcji porzuca się rodzinę, podrzuca się dzieci opiekunkom na całe godziny lub czasem tygodnie? Czy tylko w imię tego, że taka po prostu praca w nienormowanych często godzinach?

Dlatego w tym Nowym Roku życzę wszystkim ludziom teatru, żeby ta ich gonitwa za kilkoma minutami fikcji była sensowna i choć odrobinę ważna. Bo inaczej szkoda czasu!

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji