Ryzyko adaptacji
MUSZĘ powiedzieć, że z niemałą obawą przyjęłam wiadomość o warszawskiej premierze Witolda Gombrowicza (Teatr Narodowy). Nie chcę powtarzać znanych prawd o ryzyku artystycznym, jakim są dla teatru adaptacje prozy. Ileż to razy byliśmy świadkami dziwadeł, które wyrastały właśnie z adaptatorskich manewrów naszych reżyserów? Co nie znaczy, że nie powstają też widowiska będące ciekawą próbą teatralnej lektury powieści, jak choćby "Mistrz i Małgorzata" Bułhakowa, którą nu deskach sceny wałbrzyskiej opracował A. M. Marczewski (obecnie spektakl został przeniesiony do Płocka). Reżyser niezwykle trafnie odczytał swoistą teatralność Bułhakowowskiej wizji. I można by powiedzieć, że teatr wskazał nam nowy trop interpretacji. No tak, ale adaptatorska droga często prowadzi donikąd. W przypadku "Opętanych" problem jest jeszcze bardziej złożony. Drukowana w 39 r. pod pseudonimem Z. Niewieski powieść leżała długo zapomniana. Sądzę, że autorzy obecnej adaptacji Tadeusz Minc i Elżbieta Morawiec, uznali ten utwór za szczególnie istotne ogniwo w naszych spotkaniach z pisarzem. I słusznie, bo rzecz jest pewnego rodzaju przeglądem chwytów literackich, metafor, z jakich składa się Gombrowiczowski świat wielkiej groteski. Zresztą powiem od razu, ze Minc jako reżyser odnosi sukces, konstruując bardzo wyrazisty spektakl. Ale właśnie ta wyrazistość i jednolity ton widowiska deformują "Opętanych".
W karteluszce - programie znajdujemy przedruk z "Gorączki Romantycznej" Marii Janion. Samą karteluszkę rozumiem jako wyraz kłopotów z papierem. Lecz Pani Janion zrozumieć nie jestem w stanie. Zresztą posłuchajmy: "Opętani" pozwalają dostrzec rozmaite niedostatecznie zauważone sekrety jego pisarstwa i wniknąć w nie bodajże w taki sposób, do jakiego nie skłaniają jego utwory. To drugie mówi o wzbogaceniu literatury polskiej w świetną realizację gatunku, w który jest wyjątkowo uboga. "Opętani" bowiem - to pierwsza powieść gotycka takiej klasy i - zresztą chyba - ostatnia". Cóż. biedny Widzu, nie dość, że obejrzysz ostatnią powieść gotycką (sic!), ale jeszcze krytyk literacki postarał się o całkowite zaciemnienie obrazu.
Zostawmy jednak ślepe zaułki wywodów pani Janion i wróćmy do spektaklu. (Choć wielka szkoda, że teatr nie zatroszczył się o program do tak przecież złożonego przedstawienia!) Wspomniałam już o zawartości reżyserskiej wizji. Cały zespół aktorski poddaje się temu stylowi inscenizacji. Parę głównych bohaterów przedstawiają Grażyna Szapołowska oraz Tomasz Budyta. I grają interesująco, cały czas utrzymując się na granicy Gombrowiczowskiej deformacji rzeczywistości. Świetnie też sygnalizuje autorską ironię w podpatrywaniu stereotypów zachowań - Wojciech Brzozowicz (prof. Skoliński). Nieco gorzej wygląda sfera parapsychologii. Tu aktorzy gubią się, albo czasem uderzając w ton Ibsenowski (np. R. Bartosiewicz), albo czasem broniąc się farsową gestykulacją (np. G. Kron). Lecz są to przede wszystkim pułapki adaptacji. Tam, gdzie Gombrowicz świadomie operuje wielosłowiem, aluzją opartą na języku narracji, teatr siłą rzeczy musiał szukać scenicznego wyrazu. Stąd niepostrzeżenie zaciera się sarkazm powieści, perspektywa autoironii. Powiedziałabym, że teatralnie wypreparowana proza traci wielowymiarowość, a dowcip raz po raz przybiera kostium dowcipasu.
Myślę, że Gombrowicz zostawił nam wybitne dramaty i nie warto mu dopisywać nowej sztuki. Aż strach pomyśleć, co by było, gdyby śladem Minca poszli inni, mniej doświadczeni inscenizatorzy! Proszę Państwa, nie dajmy się opętać. A swoją drogą - powieściowych "Opętanych" warto przeczytać.