Artykuły

Wesele, czyli kosa zawieszona w toalecie

"Wesele" w reż. Michała Zadary w Teatrze STU w Krakowie. Pisze Roman Pawłowski w Gazecie Wyborczej.

"Wesele" w Teatrze STU w Krakowie. Czym dzisiaj jest arcydramat Stanisława Wyspiańskiego? Oskarżeniem o społeczną apatię czy groteskową komedią o przecenie narodowych mitów? Najnowsza premiera w reżyserii Michała Zadary pokazuje, że jednym i drugim.

"Wesele" jest dobrodziejstwem i przekleństwem polskiego teatru. Z jednej strony nie sposób sobie wyobrazić repertuaru bez sztuki, która na cały wiek zorganizowała polską mitologię narodową i przeniknęła do potocznego języka tak głęboko jak żaden utwór teatralny. Z drugiej strony im dalej od krakowskiej premiery z 1901 r., tym częściej powracają pytania o aktualność diagnozy Wyspiańskiego. Czy wobec głębokich przemian w społeczeństwie spowodowanych przez dwie wojny, totalitaryzm i doświadczenie wolności sztuka napisana przecież w zupełnie innych warunkach politycznych, w kraju zniewolonym i marzącym o wolności, może autentycznie poruszyć serca i umysły dzisiejszego widza?

Anachronizm z Bronowic?

"Wesele" przykładane wprost do dzisiejszej Polski jest przecież czystym anachronizmem. Weźmy choćby sprawę konfliktu między inteligencją a chłopami - jak pokazują badania socjologiczne, obie warstwy powoli roztapiają się w tyglu społeczeństwa demokratycznego, a globalna wioska telewizyjna zaciera ostatnie różnice obyczajowe. Nawet partie chłopskie od dawna nie są chłopskie, czego przykładem czołowy chłop polskiego parlamentu - w rzeczywistości posiadacz ziemski z Pomorskiego.

Zmienił się także horyzont historyczny. Wydarzenia i postaci, do których odwołuje się Wyspiański - rzeź 1846 roku, Zawisza Czarny, Stańczyk - żywe w Krakowie końca XIX wieku za sprawą dyskusji w "Czasie" i obrazów Matejki dzisiaj są na ogół widzowi obojętne. A cała warstwa obyczajowa stała się folklorystyczną egzotyką - nikt na serio nie weźmie Pana Młodego w "capce z piór", nie mówiąc już o kosach na sztorc postawionych w rękach dzisiejszego rolnika.

Z drugiej strony bez "Wesela" nie można sobie wyobrazić dyskusji o Polsce, to tekst, który każdy wykształcony Polak nosi wypalony w sercu. Odwołania do "Wesela" powracają w najmniej spodziewanych momentach. Ostatnio po frazę Wyspiańskiego sięgnął niedoszły "premier z Krakowa", który nazwał zamieszanie wokół koalicji rządowej "chocholim tańcem". Wyspiański chyba nie przypuszczał, że jego poezja zdecyduje sto lat później o losach rządu.

W niewoli Wyspiańskiego

Wyspiański dał nam język opisu Polski, a zarazem uwięził w nim na cały wiek. Stąd fiasko prób napisania nowego "Wesela" - ich autorzy okazują się niewolnikami modernistycznej symboliki Wyspiańskiego. Ostatnią taką próbą był dramat "Zmartwychwstanie" Lusi Ogińskiej wystawiony pod patronatem Samoobrony w Sali Kongresowej. Nie wiem, czy więcej było w nim patosu, czy prawicowej propagandy - dramat przedstawiał wizję Polski jak z narodowych broszur, czyli kraju, który ciemiężą bankierzy i liberałowie. W finale lud zamiast tańczyć chocholi taniec, ruszał na Warszawę, aby wymierzyć karę zdrajcom, co mecenasom z Samoobrony bardzo się podobało.

Mit "Wesela" łatwiej zaadaptowało kino - oprócz mistrzowskiego filmu Andrzeja Wajdy także "Wesele" Wojciecha Smarzowskiego. Ten drugi nie próbował nawiązywać do Wyspiańskiego, skupił się na portrecie małomiasteczkowej społeczności, która pogrąża się w moralnym bagnie, kradzieży, oszustwie, korupcji. W tym weselu tak jak u Wyspiańskiego przegląda się jednak cała Polska dotknięta rozpadem wartości i społecznych więzi.

A teatr? Cóż, "Wesele" nie schodzi z afisza, trzeba jednak powiedzieć, że po 1989 r. nie było spektaklu, który wstrząsnąłby sumieniami tak, jak według świadków działało przedstawienie Jerzego Grzegorzewskiego z 1977 roku w Starym Teatrze w Krakowie. Ten spektakl wystawiony rok po wypadkach w Radomiu i Ursusie zapamiętany został jako obraz apatii i marazmu społeczeństwa z epoki propagandy sukcesu. Co nie znaczy, że teatr nie próbuje odnawiać znaczeń Wyspiańskiego. Udaną próbą było przedstawienie Rudolfa Zioły w Teatrze Wybrzeże w Gdańsku, które mówiło o przewartościowaniu przeszłości. Widma Wyspiańskiego zastąpiły widma historii XX wieku, które budzą dziś autentyczne emocje: przywódca targowiczan hetman Branicki stał się komunistycznym aparatczykiem, Jakub Szela przypominał komendanta ludowej partyzantki z II wojny światowej, a Rycerz Czarny zmienił się w Krzysztofa Kamila Baczyńskiego, poetę i powstańca z Warszawy.

Zmieniły się symbole, sens konfrontacji pozostał ten sam - Polacy żyją pod ciężarem przeszłości, która nadal determinuje ich teraźniejszość. Dzisiaj zapewne jeszcze bardziej niż przed rokiem, kiedy Zioło realizował swój spektakl.

Wesele na dragach

Najnowsza realizacja Michała Zadary w krakowskim Teatrze STU jest na tym tle wyjątkowa. To najbardziej radykalna od lat próba zmierzenia się z legendą "Wesela". Młody, zaledwie dwudziestoparoletni twórca ze swymi rówieśnikami zrobił spektakl pokoleniowy.

Bohaterem zbiorowym jest pierwsza generacja Polaków wychowanych w warunkach wolności. Jaki jest ich stosunek do narodowych mitów? Czym jest dla nich patriotyzm? Z jakimi wartościami się utożsamiają? Co ich łączy prócz paszportu? To tylko niektóre z pytań, jakie stawia to odważne przedstawienie.

Tekst został podporządkowany generacyjnej idei - reżyser ograniczył listę postaci z 35 osób do zaledwie ośmiu. Wszystkich zrównał wiekiem: Gospodarz, Poeta, Dziennikarz, Czepiec, Rachela, Państwo Młodzi i Maryna są rówieśnikami, mają po dwadzieścia parę lat. Zamiast w chłopskiej chacie akcja rozgrywa się we współczesnej restauracji, a dokładnie w przedsionku ultranowoczesnej łazienki, pomiędzy umywalkami a drzwiami do toalet. Tu goście weselni uciekają przed hałasem i tłumem, żeby wypalić papierosa, pogadać, poflirtować. Na dwóch ekranach widzimy obraz z sali, gdzie trwa impreza i skąd dochodzi muzyka (Połomski i Wodecki na zmianę z muzyką klubową) oraz wnętrze jednej z kabin, do której co chwila wchodzą goście. Jedynym śladem po legendzie "Wesela" jest zawieszona nad drzwiami kosa "na sztorc postawiona". Symboliczny oręż walki o wolność zamieniony w element wystroju wnętrza - trudno o bardziej ironiczny komentarz do sposobu, w jaki przywoływana jest dzisiaj narodowa tradycja.

Obraz młodego pokolenia, jaki wyłania się ze spektaklu, jest przerażający. Zadara pokazuje wyluzowanych, zdystansowanych ludzi, dla których istnieje jedynie seks i impreza. Nie ma tu różnicy między chłopami i inteligentami, wszyscy wąchają kokainę, palą trawę i uprawiają seks. Paradoksalnie tylko w scenach z widmami, w które wcielają się sami weselnicy, przychodzi otrzeźwienie. Wraca rozum, tęsknota za lepszym światem, potrzeba przewartościowania własnego życia. Poeta (Dominik Nowak) w napięciu graniczącym z ekstazą słucha Rycerza (Robert Koszucki), Dziennikarz (Grzegorz Mielczarek) prowadzi polityczny dialog ze Stańczykiem (Tomasz Cymerman), jakby obaj występowali w programie Moniki Olejnik.

Ale to tylko złudzenie, narkotykowa wizja. W finale wszyscy leżą pokotem na podłodze, pijani, zmęczeni, upaleni, Panna Młoda (Barbara Wysocka) metodycznie czyści zęby, Pan Młody (Szymon Czacki) wymiotuje w toalecie. A złoty róg? Jaki złoty róg? To jakiś rodzaj dragów?

To spektakl oskarżenie o niepamięć, o bierność, o marnowanie energii i szans na zmianę, o myślenie kategoriami egoistycznych potrzeb jednostki. A zarazem groteskowa komedia o przecenie narodowych mitów, które po tym, jak zawładnęli nimi politycy, straciły dla młodego pokolenia jakąkolwiek wartość. Są jak kosa zawieszona w toalecie - egzotycznym ornamentem. Świetnym pomysłem jest Wernyhora (Dominik Nowak) przedstawiony jako młody kresowiak w komicznie przyciasnej marynarce, z reklamówką w ręku, z przylizanymi włosami, jakby przysłany z innego świata. Trzy razy sprawdza, czy trafił pod dobry adres, zanim wyjawi swój plan wyzwolenia kraju, dla pewności powtarza wszystko językiem migowym, bo Gospodarz sprawia wrażenie, że nie rozumie ani słowa.

Przedstawienie Zadary ma wiele wad, począwszy od tego, że dramat Wyspiańskiego redukuje tylko do jednego pokolenia, nie pokazuje ścierania się racji i postaw między generacjami. Nierozwiązany jest problem Racheli, która u Wyspiańskiego była katalizatorem dramatu - u Zadary Joanna Niemirska gra po prostu narkomankę, która oddaje się każdemu. Ale zarazem "Wesele" w STU ma wartość nie do przecenienia - otóż o Polskę upominają się w nim artyści młodej generacji. Jakby przeczyli diagnozie przedstawionej w spektaklu o zobojętnieniu młodych na Polskę. W finale z głośników słychać słynną piosenkę Brygady Kryzys z początku lat 80. "Centrala" z powtarzaną obsesyjnie frazą: "Czekamy na sygnał, czekamy na sygnał". Może spektakl Zadary okaże się tym sygnałem?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji