Artykuły

A to Rychcik właśnie

"Wesele" Stanisława Wyspiańskiego w reż. Radosława Rychcika w Teatrze Śląskim w Katowicach. Pisze Szymon Spichalski w portalu Teatr dla Was.

Wśród przedwojennych salonów warszawskich krążyła jedna z wielu anegdot o Francu Fiszerze. Słynny filozof i bon vivant zjawił się pewnego razu w Teatrze Narodowym na inscenizacji "Wesela". W czasie trwania spektaklu głośno rozmawiał i opowiadał kawały swojej towarzyszce. Jeden ze zirytowanych widzów zwrócił się do Fiszera: "Niech pan przestanie gadać! Nie słychać ni słowa!". "Inteligentny człowiek - odpowiedział spokojnie Franz - powinien znać całe Wesele na pamięć!".

Do tej riposty filozof mógłby dziś dodać: nie tylko inteligentny człowiek w ogóle, lecz także reżyser zabierający się za najsłynniejszy dramat Wyspiańskiego. W ciągu ostatnich kilku lat pojawiło się już parę inscenizacji utworu "czwartego wieszcza". Bydgoska adaptacja Marcina Libera próbowała pokazać świat polskich fantazmatów i kompleksów, które ujawniają się pod wpływem alkoholowego upojenia. W radomskim Teatrze Powszechnym Mikołaj Grabowski umieścił akcję "Wesela" w szarej kamienicy, a jej mieszkańców przedstawił jako skazanych na wieczną bierność. Wreszcie w wersji Malabar Hotel położono nacisk na tęsknotę Polaków za "zwyczajnym życiem", niezdeterminowanym wyłącznie myśleniem o Ojczyźnie.

Katowicka adaptacja idzie w jeszcze innym kierunku. Radosław Rychcik przenosi "Wesele" w czasy "The Troubles" - okres konfliktu w Irlandii Północnej między lojalnymi wobec Korony protestantami a katolikami, którzy głosili ideały autonomii lub połączenia z Irlandią. Blisko trzydzieści lat wojny doprowadziło do śmierci kilku tysięcy osób. Dopiero tzw. wielkopiątkowe porozumienie w Belfaście w 1998 roku przyniosło uspokojenie nastrojów, chociaż wzajemne animozje zdały się jedynie przycichnąć.

Ale po co Rychcikowi "Wesele" do tego wszystkiego? W założeniu twórców rodziny świeżo upieczonych małżonków należą do dwóch obozów. Pan Młody wraz z Gospodarzem, Radczynią i innymi są unionistami, optującymi za utrzymaniem Irlandii Północnej przy Wielkiej Brytanii. Panna Młoda, Czepiec, Kuba i reszta wiejskiej familii to zwolennicy niepodległości kraju, którzy po cichu popierają IRA. W programie do spektaklu możemy przeczytać całe biografie poszczególnych postaci, oparte na reportażu Aleksandry Łojek. I tak Nos staje się weteranem wojny w Afganistanie, Gospodarz w wieku 17 lat zamordował człowieka, Czepiec to wielokrotny recydywista itd.

Ale czy cokolwiek z wydarzeń ukazywanych już w samym spektaklu potwierdza interpretację reżysera? "No zgadnij, kotku"- zapytajmy za Kisielem. Rychcik pozostaje bowiem wierny swojej estetyce, ale w tym przypadku konsekwencja nie staje się cnotą. Spektakl rozgrywa się w irlandzkim pubie. Postacie z "Wesela" noszą ubrania rodem z lat siedemdziesiątych. Po bokach sceny stoją charakterystyczne kubły na śmieci oraz szafa grająca. Aktorzy snują się leniwie po scenie, część z nich siedzi przy barze. Postacie autentyczne (Seamus Heaney, Stephen Nolan) mieszają się z fikcyjnymi. Dziewczynki - Zosia, Isia i inne - są prowokującymi panienkami w minispódniczkach. Między poszczególnymi sylwetkami rozgrywają się krótkotrwałe romanse.

"A tu pospolitość skrzeczy" - czy chodziło o ukazanie nudy codziennego życia Irlandczyków? W każdym razie ma to mało wspólnego nawet z poetyką Hoppera, którym Rychcik wyraźnie się inspiruje. Poszczególne postacie wchodzą ze sobą w interakcje, ale dialogi z Wyspiańskiego trafiają w próżnię. I bynajmniej szczytem błyskotliwości nie jest przerobienie słynnego wersu na nową modłę: "W naszych oczach chłop urasta/do potęgi króla Artura". Dochodzi do sytuacji, w której rodowici Irlandczycy posługują się wiejską małopolską gwarą. Jeśli już iść w stylizację to na całego...

Irlandzkość funkcjonuje na zasadzie cytatu. Grupa mężczyzn wychodzi na proscenium i skanduje niczym grupa kibiców: "We are from Belfast!". Później jedną z piosenek podkreślających potrzebę integracji jest słynny hymn: "We're not the Brazil we're Northern Ireland". Kilkakrotnie nad sceną gaśnie światło, a widownia słyszy fragmenty audycji Stephena Nolana. Dziennikarz raz opowiada o pogodzie, a raz o awansie na EURO we Francji. W tym drugim przypadku mówi znamienne słowa: "Ale w tym dniu bez polityki proszę". Syntetyzator zniekształca jego głos. Czy Rychcik chciał wskazać próbę zamiatania pod dywan niedawnych napięć?

No właśnie, co zostaje z tematu "The Troubles"? Jedna bójka na koniec pierwszej odsłony i absurdalna scena, w której Rachela, liderka IRA, strzela do tańczącego układ baletowy Billy'ego Elliota. Dlaczego Żydówka jest bojowniczką o wolność katolickiej Irlandii, po co do konstrukcji Wyspiańskiego dokładać bohatera filmowego - tego się nie dowiemy. Podobnie jak nic nie tłumaczy wielkiej kurtyny, która ukazuje twarz czarnoskórego mężczyzny z "Candymana" - twarz wyrażająca ból po nieszczęśliwej miłości i chęć zemsty. Jakub Szela pojawia się jako psychopatyczny morderca-rzeźnik William Moore. Spotkanie Rycerza i Poety wygląda jak flirt homoseksualistów. Jakieś analogie można wysnuwać jedynie między Stańczykiem a zastępującym go w spektaklu Bobbym Sandsem, liderem IRA. Obaj byli niejako wyrazicielami politycznej mądrości, obaj funkcjonują jako wyrzut sumienia. Okaleczone ciało Sandsa przypomina o jego więziennej głodówce. Jest jeszcze Isia, która rodzi dziecko - w spektaklu funkcjonujące jako symbol przemiany, bo równolegle do sceny porodu słychać śpiew Czesława Niemena-Chochoła z filmu Wajdy. Ale kim ma być syn dziewczyny - Chrystusem? Kolejną ofiarą na tym "łez padole"?

W całej tej Rychcikowskiej wizji brakuje konsekwentnej scenicznej logiki. Niektóre elementy układanki zdają się pasować do przyjętej interpretacji, ale większość z nich jest zaledwie pustym gestem. Dlaczego Kaśka zostaje zgwałcona przez kolegów w rytm "I am a man" Bo Diddley'a? Na jakich przesłankach oparto rolę Racheli jako terrorystki? I co w tym wszystkim robi karzeł? Katowicki spektakl jest utkany z kilkudziesięciu nitek, które razem uszyte nie stanowią wygodnego kostiumu dla dramatu Wyspiańskiego. Tym bardziej, że to, co stanowiło jedyny pozytywny aspekt poznańskich "Dziadów" - sceniczna dynamika - w śląskim widowisku ustępuje miejsca spektakularnej nudzie. Jeśli dołożyć do tego płytkość i tępotę postaci oraz kaleczenie przez aktorów tekstu i jego rytmiki, to nie pozostaje nic więcej poza pustą estetyką. I naprawdę - Wyspiański nie jest do prowadzenia tej całej opowieści w ogóle potrzebny. Skoro większy nacisk kładzie się na sekwencje z muzyką Jeffa Becka, Muddy Waters czy Leona Thomasa...

"W tym utworze winna być jeszcze pointa" (co ja dziś z tymi cytatami? czyżbym zaraził się od Rychcika postmodernizmem?). Na jednym z plakatów promujących katowicki spektakl widnieje pompatyczne pytanie: "Czy wesele może odmienić naród?". Cóż - tak nudne i puste nie będzie w stanie zmienić niczego. Pozostaje jedynie kac, a za ewentualne poprawiny uprzejmie dziękuję. Quod erat demonstrandum.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji