Artykuły

Ostatni mazur powstańców

"Straszny dwór" Stanisława Moniuszki w reż. Marka Weissa w Operze Bałtyckiej w Gdańsku. Pisze Maciej Łukasz Gołębiowski w Ruchu Muzycznym.

"Straszny dwór" to bez wątpienia najczęściej inscenizowana w Polsce opera. Rzadko jednak zdarza się, by dwa teatry pokazały nowe inscenizacje w odstępie niecałego miesiąca. Po głośnej listopadowej premierze w Teatrze Wielkim-Operze Narodowej (reż. David Pountney) swoją wizję przedstawił w Operze Bałtyckiej jej dyrektor, Marek Weiss. Trudno pisać o gdańskim spektaklu w oderwaniu od warszawskiego - tym bardziej, że oba próbowały zerwać z utartą tradycją wykonawczą naszego narodowego arcydzieła, przenosząc akcję w inne czasy. Pountney szczęśliwie wybrał dwudziestolecie międzywojenne. Jego koncepcja jest spójna, łatwo się broni i nie stoi w konflikcie z librettem. Pomysł Weissa to przedstawienie opery w tradycyjnych kontuszach i z szablami u boku, a nawet żywymi końmi na scenie, na których siedzą rycerze husarii. Gdzie zatem rewolucja? Wszystko ma się dziać jedynie w głowie zamroczonego alkoholem Stefana.

Akcja zaczyna się hejnałem mariackim, który budzi bohatera z pijackiego snu po nocnych libacjach. Stworzony przez scenografkę Hannę Szymczak pokój jest umeblowany staroświecko, ale trudno jednoznacznie stwierdzić, w jakich czasach jesteśmy. To może być każdy okres pierwszej polowy ubiegłego wieku. Wyraźnie skacowany Stefan snuje się po pokoju, w końcu zdejmuje ze ściany zabytkową szablę i, popijając kolejny kieliszek, obserwuje wkroczenie zza kulis drużyny wojskowej z czasów jego pradziadów. W tej konwencji opera toczy się niemal do końca. Stefan zostaje w wizytowej białej koszuli, wkłada ją jednak w spodnie, co czyni z szacunku dla tradycji. Łącznikiem z warszawskim spektaklem jest wizja dworku: w Gdańsku to również makieta, choć mniej zaawansowana technicznie - nie miga światełkami i nie puszcza dymu z komina. W obu wersjach pomysł dość nieudany, może nawet tandetny.

Akcja u Weissa toczy się spokojnie. Nie ma tyle ruchu i bogactwa detali co u Pountneya - jest za to więcej dosłowności. Gdy w pierwszej scenie padają słowa "Bo kiedy niewiasta, po domu się szasta...", z kanapy stojącej w salonie w istocie podnosi się czarnowłosa, długonoga, ubrana w elegancką bieliznę niewiasta, która przy dźwiękach arii wychodzi z pokoju jak niepyszna. Gdy Stefan śpiewa o matce, pojawia się ona na scenie - prowadzi ojca, opatruje mu głowę, wręcza karabin, żegna go i odchodzi, mijając przy tym wyraźnie zmieszanego Zbigniewa. Te niepotrzebne tautologie być może mają wzmocnić siłę wyrazu, ale na inteligentnym widzu robią raczej wrażenie uczestnictwa w czymś banalnym.

Największy szok to jednak z pewnością finał. Jeśli mazur u Pountneya budzi kontrowersje z powodu zbyt pstrokatych kostiumów z różnych epok, mazur Weissa musi budzić zdziwienie połączone z niedowierzaniem. Oto zza rozstępującego się po proscenium, ubranego tradycyjnie chóru wyskakują artyści Bałtyckiego Teatru Tańca - powstańcy warszawscy, z biało-czerwonymi opaskami na ramionach. Tańczą, a na koniec padają martwi, rozstrzelani przez niewidzialnego najeźdźcę. Wśród padających tancerzy pojawia się nagle Stefan, który, wymachując szablą, także zostaje zabity. Muzyka cichnie. I wówczas znów odzywa się zza sceny hejnał z wieży mariackiej. On kończy operę, zostawiając publiczność w pełnej konsternacji.

To, co udało się Pountneyowi, który może nieco zbyt wprost, ale skutecznie zaznaczył wśród dźwięków mazura zbliżający się koniec lat międzywojennych, u Weissa jest zabiegiem na pewno szokującym, ale też niezrozumiałym. Co ma Kraków do powstania warszawskiego? Czemu reżyser, zamiast happy endu, serwuje publiczności jatkę? Czemu z komedii robi tragikomedię i czy usilna potrzeba wzbudzenia refleksji nie jest poniekąd również potrzebą wzbudzenia sensacji?

Po warszawskiej premierze "Straszny dwór" w starym stylu stał się przecież jeszcze bardziej passe. Reżyser po spektaklu tłumaczył, że przypadków nie było. Data premiery - 13 grudnia - została wybrana celowo, podobnie jak te elementy inscenizacji, które miały dotyczyć dzielących Polaków kwestii historycznych. Chciał Marek Weiss poruszyć polskie serca, zmusić do refleksji, a jednocześnie zjednoczyć wokół narodowej opery. Idea ze wszech miar słuszna, ale czy naprawdę sprawdzająca się w tym akurat dziele? Kierownik muzyczny gdańskiej premiery nie miał tak kontrowersyjnych zamierzeń. W porównaniu z prowadzącym warszawskie spektakle Andrijem Jurkiewiczem, Tadeusz Kozłowski przyjął tempa dość dostojne. Dłużyzn raczej nie było, a orkiestra zagrała na miarę swoich możliwości.

Podobnie wypadli śpiewacy - gorzej niż warszawscy, ale bez większych rozczarowań. Może poza postacią Skołuby: brak precyzji i brzmienie głosu Daniela Borowskiego skutecznie zepsuły radość słuchania jednej z najsłynniejszych arii tej opery. Szkoda. Na szczęście dobrym wyborem okazało się zaangażowanie pozostałych artystów. Aleksandra Kubas-Kruk niejednokrotnie pokazywała na innych scenach klasę swojej koloratury, tu, jako Hanna, zachwyciła precyzją, muzykalnością i realizmem postaci. Dobrze aktorsko i wokalnie zaprezentowała się również Karolina Sikora w roli Jadwigi. Fantastycznym Damazym okazał się Adam Zdunikowski, pod względem aktorskim była to najlepiej zagrana, bardzo sugestywna postać. Gorszym aktorem jest Adam Palka, kreujący rolę Zbigniewa. Potężny głos robił słuszne wrażenie na publiczności, choć można było pomyśleć, że jest go wręcz za wiele, a artysta niepotrzebnie go forsuje, nie do końca nad nim panując. Dobrym, choć nie zachwycającym Stefanem okazał się jedyny tutejszy etatowy śpiewak - Paweł Skałuba. Udaną Cześnikową natomiast - Katarzyna Hołysz. Mikołaj Zalasiński jako Miecznik to klasa inna niż warszawski Adam Kruszewski, ale zaśpiewał swoją rolę sprawnie i przekonująco. Elementem łączącym spektakle Pountneya i Weissa był Maciej, w obu przypadkach równie zadowalająco wykreowany przez Zbigniewa Maciasa.

Obsadę gdańskiej premiery należy docenić: udało się zebrać śpiewaków reprezentujących podobny, godny uznania poziom artystyczny. Gdyby nie wątpliwości dotyczące pomysłów reżyserskich, byłby to spektakl udany i wart polecenia. Niemniej, jeśli potraktować przedstawienie jako głos w dyskusji nad tym, jak dziś, w Polsce XXI wieku, należy grać "Straszny dwór", można je obejrzeć bez niechęci i zawodu. Ale raczej tylko raz. Do spektaklu Davida Pountneya natomiast chętnie jeszcze wrócę.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji