Artykuły

Frankenstein Lindy

"Frankenstein" Nicka Deara wg powieści Mary Shelley w reż. Bogusława Lindy w Teatrze Syrena w Warszawie. Pisze Witold Mrozek w Gazecie Wyborczej-Stołecznej.

Linda w Syrenie śmiało sięga po jarmarczne chwyty, teatr widzi jako budę do zabawy i wzruszeń.

Niektórzy wciąż się dziwią, że reżyseruje, choć to jego drugi wyuczony zawód. Bogusław Linda ma za sobą m.in. dobrze przyjęty "Tramwaj zwany pożądaniem" w Teatrze Ateneum. I choć Linda reżyser zdaje się mieć do swojej medialnej persony spory dystans, wiadomo przecież, że nazwisko męskiej ikony polskiego kina lat 90. działa jak magnes na dziennikarzy i publiczność.

Zwłaszcza że główne role "Frankensteina" w Teatrze Syrena obsadzone są gwiazdami. W stworzonego przez tytułowego naukowca potwora wciela się Eryk Lubos. Otwiera długą sekwencją narodzin bestii w pomarańczowym blasku żarówek. Powrót materii ze śmierci do życia odbywa się przy długotrwałym akompaniamencie bulgotania, czkania, porykiwania, w ciągłym napinaniu ciała. "Syn" Wiktora Frankensteina (jako szalony naukowiec - Wojciech Zieliński) mówić nauczy się dopiero, gdy pozna niewidomego akademika ze splądrowanego przez wojenną pożogę miasta - w tej roli Jerzy Radziwiłowicz, nobliwie ojcowski.

Mimo dobrych chęci ludzie odrzucą potwora, a ten okaże się okrutnym, rozczarowanym uczniem, sędzią i zarazem katem tych, którzy go stworzyli.

"Frankenstein" to kolejna anglosaska sztuka na warszawskich scenach. Dramat Nicka Deara jest oczywiście adaptacją XIX-wiecznej powieści Mary Shelley. Światowa premiera sztuki Deara odbyła się w 2011 r. w londyńskim Royal National Theatre. Brukowce na Wyspach rozpisywały się o upiornej charakteryzacji grającego potwora Benedicta Cumberbatcha, a spektakl transmitowano później na żywo na cały świat za niemałe pieniądze. "Live show" naśladujący kino i żywiący się powszechnie znanym mitem, rozrywka w oprawie nobliwej instytucji - oto klucz do teraźniejszości mainstreamowego amerykańskiego i brytyjskiego teatru.

Czy naprawdę pamiętamy, o czym jest mit Frankensteina? Na ekranach od lat pełno rozmaitych przetworzeń legendy potwora do powieściowego oryginału odnoszących się nieraz bardzo luźno. Tu oryginał ten dostajemy "po literkach", wierni są mu i Dear, i Linda - choć literki te nieraz ułożą się w wyrazy, do których scenicznego użycia część publiczności Syreny może być nieprzyzwyczajona. Linda nastawia się na mocny, emocjonalny efekt, sięgnął więc po mocniejsze rejestry polszczyzny. I słusznie. Choć trudno mi uwierzyć, by w czasach nocy horrorów w multipleksach ktoś szedł do teatru, by najeść się strachu.

O Lindzie można usłyszeć, że podchodzi do reżyserii teatralnej na sposób filmowy. W wypadku "Frankensteina", a zwłaszcza jego pierwszej połowy, oznacza to proste, krótkie sceny rozdzielone częstymi wygaszeniami świateł, zlepione ilustracyjną muzyką Michała Lorenca. Lubos idzie, Lubos zabija, Lubos odbywa uczony dialog z Radziwiłowiczem.

Akcja nabiera rozmachu, a sceny - zwartości dopiero w finalnych partiach spektaklu, gdy w intrygę wplątana zostanie narzeczona, a potem małżonka (Katarzyna Zawadzka). Bo to o samotności i szukaniu wyjścia z niej ma być ten "Frankenstein", w którym zgodnie z powieścią Shelley bestia filozof zaczytuje się "Rajem utraconym" Johna Miltona.

Linda w rozrywkowej Syrenie śmiało sięga po jarmarczne chwyty, teatr widzi jako budę do zabawy i wzruszeń. Posoka leje się więc obficie, łańcuchy brzęczą, ogień z projektora bucha, sztuczne blizny kłują widzów w oczy. Jest też dość bezobcesowo markowany gwałt potwora na Elizabeth, scena z pogranicza naturalistycznej kopulacyjnej groteski á la "Wesele" Smarzowskiego i mrocznych, gotyckich fantazji. Raczej zabawnie wygląda za to jedyny w inscenizacji "popis kaskaderski" - podczepiony nad sceną Lubos skaczący na parę metrów w kulminacyjnej scenie ataku.

Z kolei sceny z życia rodzinnego gapowatego geniusza, ze szczególnym naciskiem na narzeczeństwo z Elizabeth, Zieliński i Zawadzka rozgrywają jak bulwarową komedię.

Wojciech Malajkat, dyrektor artystyczny Syreny, nie od dziś stara się rozrywkę łączyć z gwiazdorskim glamourem i próbami spełnienia swoich artystycznych ambicji. Niespełna trzygodzinny "Frankenstein" to porcja tego koktajlu przyrządzona lepiej niż ubiegłoroczna dyrektorska "Czarodziejska góra". Choć wciąż tylko dla amatorów tego typu rozrywki. Innym może wykrzywić twarz.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji