Artykuły

Danuta Stenka: Archanioł gra na swoich zasadach

- Nie miałam siły na nic, ale z drugiej strony był we mnie totalny spokój. Całkowicie wyssana i z siły, i problemów. To ciekawe pole do zbadania dla psychologów: co się dzieje z nami grającymi, wchodzącymi w różne role, w różne stany emocjonalne, kiedy już wracamy do siebie? - zastanawia się aktorka Danuta Stenka w rozmowie z Dorotą Wyżyńską.

Jak się pani czuje w roli polskiego Archanioła? To postać, którą reżyser Jan Englert powierzył pani w "Kordianie" Słowackiego w Teatrze Narodowym. Na historię Kordiana patrzymy oczami polskiego Archanioła i polskiego Szatana.

Danuta Stenka: Ten Archanioł nie czuje się specjalnie komfortowo, bo reżyser ustawił go w roli wspólnika Szatana. Szatan mówi - słowami z "Fausta" Goethego - "Dawniej bym wszystko zrobił sam, dziś szukać mam wspólnika zbrodni". Zaczyna się zabawa zaproponowana przez Szatana, zabawa Polską - ten nasz nieustający polski kabaret. Archanioł podejmuje się tej gry, ale na swoich zasadach.

My, Polacy, jesteśmy świetnym tematem do kabaretu. Przez wieki niezmiennie gotujemy się w tym swoim kociołku. Nie umiemy ze sobą żyć. Nie umiemy ze sobą rozmawiać, nie słuchamy siebie nawzajem. W ciągłym rozdarciu, nieustannych podziałach na dobrych i złych, na prawdziwych i fałszywych, na "my" i "oni". A gdyby, nie daj Boże, tych "onych" nam zabrakło, to ich sobie stworzymy. Jakże to ostatnio znowu wyraźnie widać! I to jest nasz chleb powszedni.

Szatan jest pomysłodawcą, on gra tu pierwsze skrzypce. Przede wszystkim Szatan jest u Słowackiego postacią dramatu, do Archanioła należy zaledwie jeden monolog w "Przygotowaniu", stąd siłą rzeczy Archanioł ma mniejsze pole do działania, mniej możliwości zawładnięcia duszą głównego bohatera. A jednak w naszym spektaklu pojawia się w kluczowych momentach i wreszcie, w finale, osiąga swój cel. Tyle że ta zabawa się nie skończy. Skończył się zaledwie jeden odcinek, ale telenowela ma się świetnie.

Jestem pełna podziwu dla pracy zespołowej w tym spektaklu. Dla talentów muzycznych, wokalnych... Jakiej trzeba dyscypliny i uczciwości wobec siebie nawzajem, żeby taka masa osobowości potrafiła tworzyć jeden organizm.

Co prawda reżyser trzyma rękę na pulsie, jest obecny na każdym spektaklu i dba o każdy najdrobniejszy element tej układanki, w której spierają się wartości, przekonania, autorytety, nadprzyrodzone moce, zderzają konwencje, teatralne style, mieszają gatunki i smaki. A tymczasem już część zespołu bierze udział w próbach kolejnego tekstu romantycznego.

Bo z prób "Kordiana" weszła pani w próby "Dziadów" Mickiewicza. Litewski reżyser Eimuntas Nekrosius zobaczył w pani Rollisonową. Tę postać grała pani kilkanaście lat temu w spektaklu telewizyjnym Jana Englerta. Wtedy ponoć koledzy aktorzy mówili, że to rola nie dla pani?

- Jedna ze starszych koleżanek powiedziała, że reżyser nie powinien był obsadzać mnie w tej roli. Prawdopodobnie powiedziała to w dobrej wierze, uważała, że jestem do niej za młoda. Jednak trochę podcięła mi skrzydła. Jestem zawsze pełna wątpliwości, a jeśli dodatkowo ktoś potwierdzi je na głos, tym bardziej pozbawia mnie wiary w siebie. Miałam wtedy 36 lat i bez żadnego naciągania mogłam być matką nastolatka, ale w tradycji teatralnej tę rolę grywały starsze aktorki. W ogóle wspominam ten plan telewizyjnych "Dziadów" jako ogromny stres.

Z powodu wieku bohaterki?

- Nie tylko. Byłam przede wszystkim śmiertelnie przerażona spotkaniem z panem Zbigniewem Zapasiewiczem. Onieśmielał mnie, paraliżował. Piotrek Adamczyk, który był wówczas jego studentem, powiedział, że pierwszą naszą próbę Zapasiewicz skomentował: "Stenka, przereklamowana". Ale pamiętam też genialną uwagę reżysera Jana Englerta z gatunku tych, które zostają na całe życie. Prostych, ale ustawiających fundament postaci. Byliśmy już na planie, a ja wciąż nie mogłam poradzić sobie z problemem ślepoty bohaterki: jak mając otwarte oczy, nie widzieć?! Nagle podszedł reżyser i szepnął mi do ucha: "Słuchaj, nie graj, że ona nie widzi, graj, że bardzo dobrze słyszy, ona widzi uszami". I, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, całe skupienie przejął słuch, a obrazy przed oczami znalazły się w nieostrości i przestały mi przeszkadzać.

A teraz? Wykorzystuje pani tę podpowiedz?

- Pojawiła się, jak tylko zaczęłam czytać tekst. Ale świat tworzony przez Eimuntasa Nekrosiusa to całkowicie nowa planeta. Na pierwszej próbie sceny u Senatora, opowiadając, jak sobie ją wyobraża, narysował tę moją postać mocną kreską, bardzo formalnie. Padło nawet porównanie do postaci z kreskówki. Do kolejnej próby zastanawiałam się, jak znaleźć w tym prawdę, autentyczność tej niewidomej kobiety z jej tragedią i wszystkimi uczuciami. Ale nigdy tego nie spróbowaliśmy, koncepcja się zmieniła. Jestem pod ogromnym wrażeniem tego reżysera, jednocześnie zalękniona, czy zdołam dogonić jego wyobrażenia.

Kilkakrotnie miała pani okazję pracować z zagranicznymi reżyserami. Zagrała pani w "Kobiecie z morza" w reżyserii wybitnego twórcy Roberta Wilsona i w "Koncercie życzeń" amerykańsko-litewskiej reżyserki Yany Ross. Nad Molierowskim "Tartuffe'em" pracowała pani z Francuzem Jacques'em Lassalle'em, a nad "Lodem" Sorokina - z gwiazdą reżyserii z Moskwy Konstantinem Bogomołowem. Inspirujące były te spotkania? Które było szczególnie trudne?

- Każde na swój sposób trudne i inspirujące. Każde, może poza "Tartuffe'em", było dla mnie całkowicie nowym wyzwaniem aktorskim. Zazwyczaj praca zaczyna się od rozmów, analizy, improwizacji, z których wyłaniają się sytuacje sceniczne. Tymczasem u Wilsona na początku zostaliśmy wciśnięci w formalne, odmierzane niemalże w centymetrach sytuacje i gesty. Musieliśmy odbyć drogę w przeciwnym kierunku, niejako wstecz, żeby nie zatrzymać się na poziomie odtwarzania ruchów, żeby w tych sztucznie i precyzyjnie narysowanych postaciach znaleźć przestrzeń dla żywego człowieka, tchnąć w nie życie. Bogomołow natomiast chciał, żebyśmy się absolutnie nie narzucali widzowi. A wręcz przeciwnie żebyśmy jako postaci, dawali mu do zrozumienia, że wcale nie dbamy o to, czy zechce nas wysłuchać. Takie było założenie: "Nasza opowieść płynie, jeżeli chcecie, możecie się podłączyć, jeżeli nie, to nie ma większego znaczenia, wasza obecność nie ma na nią wpływu".

Moja rola składała się właściwie z jednego wielkiego monologu. Próbowałam dobrać się do niego, obrobić go jakoś, uatrakcyjnić za pomocą znanych mi dotąd środków, żeby nie zanudzić widza taką ilością tekstu. Bogomołow wszystko to kasował, wyjął mi wszystkie narzędzia z ręki. Każdemu z nas. Nie interesowało go granie, postaciowanie, nie chciał, żebyśmy narzucali widzowi jakąkolwiek interpretację tekstu. Karczował tę naszą aktorską potrzebę zainteresowania widza za wszelką cenę. Ale nie chodziło też o to, żebyśmy grali "na biało", wypowiadali tekst bez celu. "Bez emocji, bez psychologii, bez intonowania" - powtarzał. Jedyne, czego wymagał od nas, to prostoty i skupienia, ogromnego skupienia. Zależało mu na tym, żeby widz, dostając prawie nieobrobiony, surowy tekst, sam z pomocą swojej wyobraźni budował sobie ten opisywany świat.

Spektakl podzielił widzów?

- Ci, do których to nie trafiało, nudzili się, irytowali, a niektórzy po prostu opuszczali widownię. A widzowie, którym udało się "podłączyć" i poszli za tym, co proponował reżyser, co sobie wyobraził - wiem z ich relacji - oglądali spektakl w uniesieniu. Byli tacy, którzy przychodzili na "Lód" po kilka razy i ogromnie żałowali, że tak szybko zszedł z afisza.

I wreszcie praca z Yaną Ross przy "Koncercie życzeń", kolejna nieznana, niezbadana planeta. Mój pierwszy w życiu monodram.

Z którym jeździ pani teraz po zagranicznych festiwalach.

- Tak, byliśmy w sierpniu w Tampere, w czerwcu jedziemy do Wiednia, na początku przyszłego sezonu do Nowego Jorku na słynny festiwal BAM, na którym byłam już kiedyś z "Krumem" Krzysztofa Warlikowskiego.

"Koncert życzeń" - koprodukcja Teatru Łaźnia Nowa w Krakowie i TR Warszawa - to kameralny projekt. Przedstawienie bez słów. Publiczność ogląda go na stojąco, chodzi wokół sceny.

- Ale czasami zdarza się, że widzowie stoją w miejscu przez cały spektakl, mimo że powiedziano im tuż przed wejściem na widownię, że można chodzić, a nawet lepiej jest chodzić, obserwować, przyglądać się pod różnym kątem. Tu sceną jest podest o wymiarach 5 metrów na 5 i wysokości około 20 centymetrów, więc widzowie obserwują nie tylko akcję na scenie, ale też siebie nawzajem. Mogą się czuć skrępowani. To niesamowite, jak różny potrafi być ten spektakl w zależności od tego, co wniosą widzowie. I jak skrajnie odmiennie widzowie potrafią tego samego wieczora, na tym samym spektaklu, reagować.

Kiedyś ktoś krzyknął: "Czy coś się tu wreszcie wydarzy?!". Po chwili dwie osoby weszły na scenę, rozsiadły się i próbowały wpłynąć na akcję, prawdopodobnie "pogonić tę nudę". A po spektaklu przychodzi pani garderobiana i mówi: "Tam została jakaś dziewczyna, siedzi pod filarem i płacze, nie można jej uspokoić".

Jest pani gwiazdą, aktorką, która nie może narzekać na brak propozycji. Luksusową kobietą z okładek kolorowych magazynów. A tymczasem, jeśli spojrzy się na pani role teatralne z ostatnich lat, to nie ma tam tzw. bezpiecznego aktorstwa. Raczej eksperymenty, wyzwania, przedstawienia wymagające niemałej odporności psychicznej. Magdalena Cielecka mówiła mi kiedyś w wywiadzie, że ta adrenalina teatralna jest potrzebna, że musi wracać do domu z prób z poobijanymi kolanami. A pani?

- A ja myślę, że jestem szczęściarą. Role, które dostaję w teatrze, są bardzo różnorodne i bez względu na koszty bardzo sobie je cenię. Ważne było tak spotkanie z klasycznym teatrem w spektaklu "Tartuffe" w reżyserii Jacąuesa Lassalle'a w Teatrze Narodowym, jak i praca nad "Lodem" Sorokina w reżyserii Konstantina Bogomołowa. Ważna była Anna w "Iwanowie" Jana Englerta. Ważne były spektakle Krzysia Warlikowskiego i Grzesia Jarzyny...

...u Mai Kleczewskiej, reżyserki, z którą nie każdy aktor jest w stanie pracować. Byli tacy, co rezygnowali w trakcie prób. Pani zagrała w jej trzech spektaklach w Narodowym: "Fedra", "Marat/Sade" i "Oresteja". Czy rzeczywiście wysysała krew?

- Te spektakle niewątpliwie wymagały ode mnie ogromnej energii, wypruwały mnie wewnętrznie, a jednocześnie, co ciekawe, oczyszczały. Działały nawet terapeutycznie. Pozbywałam się złogów zalegających w mojej psychice. "Fedra" mnie zżerała. Po spektaklu wchodziłam do garderoby i prawdę mówiąc, stać mnie było jedynie na to, żeby pani garderobianej oddać kostium, narzucałam na siebie jakąś bluzę i w trakcie zakładania spodni zamierałam. Siedziałam tak - bez ruchu - 20 minut, pół godziny... Nie miałam siły na nic, ale z drugiej strony był we mnie totalny spokój. Całkowicie wyssana i z siły, i problemów.

Swoją drogą, to ciekawe pole do zbadania dla psychologów: co się dzieje z nami grającymi, wchodzącymi w różne role, w różne stany emocjonalne, kiedy już wracamy do siebie?

Zupełnie inne doświadczenie mam z "Koncertem życzeń" Yany Ross. Nie wymaga ode mnie tak zwanych bebechów, nie prześladuje mnie z jego powodu lęk, czy wystarczy mi dzisiaj energii, siły na zagranie roli, czy dotrę do właściwych emocji, bo dość często wydaje mi się, że jestem pusta, że w połowie jakiejś ważnej sceny czy monologu zabraknie mi skupienia, zacznę fałszować i stać mnie będzie jedynie na pisk myszy.

W "Koncercie życzeń" nie muszę się też obawiać, że zapomnę tekst, bo go nie mam. Nie mam też bezpośredniego kontaktu z widzem, który czasem pomaga, a czasem wprowadza niepokój, bo kiedy aktor czuje, że publiczność, nie daj Boże, się nudzi, to zazwyczaj łapie się wszelkich sposobów, czasem nawet mało szlachetnych, byle odzyskać jej uwagę. Mogę tylko być głęboko skupiona i zatopiona w swoim świecie.

I któregoś dnia złapałam się na tym, że schodząc ze sceny, ciężko oddycham. Jakbym się dusiła, jakby brakowało mi powietrza w płucach. Nagle zdałam sobie sprawę, że po tym spektaklu, który nie wymaga ode mnie wielkich emocji, nie rozrywa mojego splotu słonecznego na strzępy, wychodzę z teatru jakoś dziwnie spięta. Mało tego, w ostatnich minutach wypijam na scenie pełną szklankę, czasem półtorej, prawdziwego szampana, więc powinnam się już naprawdę rozluźnić! Tymczasem czuję się tak, jakby cały moje wnętrze było zamknięte, zaciśnięte w kapsule. Czuję ból. Fizyczny. O co tu chodzi? Prawdopodobnie w tych spektaklach, w których wypluwam z siebie emocje, które wymagają energii, uczuć, łez, jestem zmęczona fizycznie, ale psychika się uwalnia, wyrzucam z siebie wszystko to, co się we mnie osadza, zaśmieca mnie, obciąża. Natomiast tu nie wyrzucam, tylko połykam, w ciszy, w milczeniu. O, dotarło do mnie, że chyba nawet ukłony połykam! I schodzę ze sceny, i zostaję z tym wszystkim, co połknęłam. Naprawdę musi upłynąć dużo czasu, zanim to ze mnie wywietrzeje. Ciekawe zjawisko.

O emocjach aktorki, o teatrze od kulis opowiada pani w spektaklu "Druga kobieta" w reżyserii Grzegorza Jarzyny w TR Warszawa.

- Materiał jest wyjątkowy, bo to opowieść o kobiecie, która nie chce zaakceptować swojego wieku, a równocześnie o świecie teatru. Gram aktorkę - gram postać, która gra postać. Mocuję się ze swoją rolą, jak ona ze swoją, tak samo jesteśmy bezradne, załamane, zmęczone, niepewne... To zabawne i zarazem straszne, ale z moich ust na co dzień wypływają takie same teksty, jakie wypowiada moja postać. Mówię je prywatnie w chwilach słabości - ja, Danuta Stenka, w domu, w samochodzie, na scenie, za kulisami - a jednocześnie należą do tekstu sztuki i podczas prób mówię je jako aktorka Wiktoria Gordon.

To spotkanie było wyjątkowe i dla nas aktorów, i dla reżysera. Pozwierzaliśmy się sobie z obu stron rampy, jak się nawzajem w pewnych sytuacjach odbieramy, odczytujemy. Tłumaczyliśmy sobie, co kryją niektóre nasze reakcje. To ciekawe, pracujemy ze sobą od lat, wydawałoby się, że znamy się jak łyse konie, tymczasem kiedy zaczęliśmy odsłaniać, tłumaczyć, opowiadać, okazało się, że tyle prostych, oczywistych rzeczy było dla nas w sobie nawzajem tajemnicą.

To jedna z takich ról, które wydeptały we mnie swoje ścieżki. Ale praca nadal trwa. Grzegorz ciągle wprowadza zmiany, dłubie, szlifuje. Jest na każdym spektaklu albo choćby na próbie wznowieniowej, cały czas szuka. Mam już chyba trzecią czy czwartą wersję końcowego monologu. Mimo że po "Drugiej kobiecie" zrobił już inne spektakle, czuje się, że tu nie powiedział jeszcze ostatniego słowa.

Do bohaterki "Drugiej kobiety" przychodzi fanka. Podobno - mówili mi portierzy z TR Warszawa - w teatrze przy Marszałkowskiej fani przychodzą do dwóch aktorek: Danuty Szaflarskiej i Danuty Stenki.

- To niesamowite, młodzi ludzie założyli mój fanklub. Byłam zaskoczona, że ta młodzież z całej Polski się skrzykuje, jeździ na spektakle tam, gdzie akurat gram, do Bydgoszczy, do Gdańska, przyjeżdża z innych miast do Warszawy. Informują się na FB, co widzieli, czego jeszcze nie. Polecają sobie nawzajem przedstawienia. Cieszy mnie jako aktorkę, że jest w młodych ludziach takie zainteresowanie teatrem. A po ludzku jest mi po prostu niesamowicie miło.

***

Danuta Stenka

Jedna z najbardziej znanych polskich aktorek, chętnie eksperymentuje w teatrze, podejmuje się ról ryzykownych, wymagających niemałej odporności psychicznej. Mówi: "Chciałabym jeszcze podrążyć, wyprawić się w nieznane".

W Teatrze Narodowym w Warszawie, z którym jest związana od 2003 roku, grała m.in. w odważnych spektaklach Mai Kleczewskiej i rosyjskiego indywidualisty Konstantina Bogomołowa. Przez kilka sezonów była aktorką TR Warszawa, z którym nadal współpracuje. Oglądaliśmy ją tam m.in. w "Krumie" i "Aniołach w Ameryce" Krzysztofa Warlikowskiego oraz w "Uroczystości" i "Drugiej kobiecie" w reżyserii Grzegorza Jarzyny. Na scenie przy Marszałkowskiej w Warszawie można zobaczyć też (przygotowany w koprodukcji z Łaźnią Nową w Krakowie) jej niezwykły monodram "Koncert życzeń", nad którym pracowała z amerykańsko-litewską reżyserką Yaną Ross. To przedstawienie kameralne oparte na utworze Franza Xavera Kroetza, w którym aktorka nie powie ze sceny ani słowa. Spędzimy z nią godzinę i 10 minut. Bohaterka, 50-letnia samotna kobieta, wraca do domu po pracy. Krząta się po swoim mieszkaniu, przygotowuje posiłek, włącza telewizor, słucha radia...

"Ktoś może powiedzieć - taki spektakl mogę mieć, oglądając przez okno krzątaninę sąsiadki z bloku naprzeciwko - pisał po premierze Zdzisław Pietrasik. - "No tak, ale vis-a-vis nie mieszka Danuta Stenka. Aktorka zagrała dramat samotności koncertowo, radząc sobie doskonale w każdej sytuacji, włącznie z tymi, w których musiała zbliżyć się do granic aktorstwa. Ani razu ich nie przekroczyła. Tylko ona wie, ile ją to kosztowało".

W Teatrze Narodowym Danuta Stenka gra też wielkie role w repertuarze klasycznym. Od Elmiry w spektaklu francuskiego reżysera Jacquese'a Lassalle'a "Tartuffe" po Archanioła w "Kordianie" Słowackiego w reżyserii Jana Englerta. Teraz pracuje nad rolą pani Rollisonowej w "Dziadach". Nową inscenizację dramatu Mickiewicza przygotowuje litewski reżyser Eimuntas Nekrosius. Premiera w czwartek 10 marca.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji