Artykuły

Pozostałości starego roku (fragm.)

Po paroletniej przerwie otrzymałem znów zaproszenie do Kalisza. Za sprawą mojej troski o miejsce na ziemi dla książek, którą obja­wiłem śmiało w "Życiu Literac­kim" (nr 26/1977), wypadłem z obiegu i wcale tego nie żałuję, bo po latach odkrywa się i gustowne pokoiki w ho­telu Prosna, i atrakcyjność krajobra­zów, i wesołość, mimo wszystko, "cy­ganek" z bibliotek, wreszcie zalety czytelników. Trafiałem do sal z komple­tem młodzieży, nauczycieli, inżynie­rów, naczelników, emerytów, lekarzy itp., obojga płci - w samym Kaliszu, w Stawiszynie, Krotoszynie, w Zdu­nach, Koźminie, Dobrzycy, Godzieszach, Gołuchowie, w Jedle i Jarocinie. Emo­cji miałem po same uszy, nie licząc kwiatów i honorarium. Ale mój szcze­ry zachwyt i całkiem normalna satys­fakcja brała się stąd, że nic ze sztu­czności, nakazów i udawania, robienia dobrych min do złej gry. Skądże. Sa­me perełki. Więc jeszcze mi w głowie kołacze pytanie, dlaczego honory dla pisarza, niezwykłe i udane dyskusje, interesujące pytania o książki i ich bo­haterów, eseje na powitanie i całkiem wyraźny wyż w szacunku i podziwie. Może zbyt mało innych intelektual­nych atrakcji, albo i tęsknota do kogoś miłego, umiejącego, po ludzku pisać i gadać, bo o poszukiwaniach , książek pięknych, dobrych, interesujących - wiemy wiele. No cóż, wola ludu bywa nieomylna. A skoro teraz tyle różnych problemów w życiu literatów, to takie spotkania z gromadami ożywionych czytelników były dla mnie, starego wy­gi, jakieś anielskie, olimpijskie, dobre. Podobno ostatni laureat literacki No­bla najwyżej sobie ceni życzliwość. Za­tem p. William Golding ma sporo ra­cji, nie zginiemy jak muchy. W połowie listopada było u nas zebranie POP, to znaczy jedenastu lite­ratów plus trójka gości. Wybory sekre­tarza i egzekutywy dokonane. W dys­kusji toczyła się "ścieżka obok drogi". Droga to polityka, szczególne problemy, pryncypialne wobec środowiska, a ście­żka, dość pokrętna, zarośnięta, to prag­nienia, marzenia, by każdy z nas miał książki w obrocie, jak nie nowe to wznawiane. Cóż znaczy pisarz bez dzieł, których latami brakuje w księ­garniach? Zapotrzebowanie było na wydawcę czułego, na władcę oświeco­nego, na patrona świętego. Zebranie trwało cztery godziny.

Coś dziwnego stało się chyba z kaba­retem poznańskim Tey. Moja córka widziała pana Smolenia, jak z miną wesołą sprzedawał przy ulicy Wielkiej różne żywe stworzenia, małe i dowcip­ne. W takim handlowym zoologu. Więc cóż - kto od kogo odpadł? Gdzie cia­ło, a gdzie duch Teya? Muszę to wkrót­ce wyjaśnić. Mam zapotrzebowanie na lamę, dojrzałą płciowo, z cenną wełną, mleczną. Nie chodzę już w góry, więc juczny samiec jest zbędny.

W Teatrze Polskim objawiła się zno­wu Irena Maślińska, na odnowienie przyjaźni z poznańską publicznością w sztuce Strindberga "Mistrz Olof", w reżyserii Jerzego Kreczmara, ze sceno­grafią Zbigniewa Bednarowiczia, z mu­zyką J.P. Kaczmarka. Wróciła do nas w świetnej kondycji aktorskiej, tak, ta sama Irena. Ucieka zaś stąd do stoli­cy Olek Błaszyk, mój dawny uczeń z "handlówki". Szkoda, ale niech mu się tam poszczęści, życzę serdecznie. Au­gust Strindberg dał w swojej sztuce lekcję luteranizmu i autentyczny Olof nie miał wiele do dodania, zważywszy arcymistrza Lutra, który zbytnich roz­terek nie miał, by wspierać książąt w krwawej rozprawie z chłopami. Obaj kaznodzieje, pisarze sugestywni, tłumacze, kronikarze, żonaci i energicz­ni fanatycy, reformatorzy z tytułami. Młody aktor Wojciech Siedlecki od pier­wszego wejścia na scenę mógł być ob­ciążany tradycjami, ale i świadomością, że widz co przedniejszy zna historię i... końcowe sceny spektaklu przewidu­je. Siedlecki grał ciekawie i zmusił nas do uznania jego mistrzów za ludzkich. Szukać w tej sztuce współczesności można, ale racje ideowe są w niej sła­bsze, markotne, posępne. Zaś na na­grodzone przedstawienie Janusza Wiś­niewskiego "Koniec Europy" wybrałem się w niedzielę, 27 listopada, do Teatru Nowego, akurat po imieninowym obie­dzie u przyjaciela Wergiliusza. Na obiad był barszcz ukraiński, schabowy, wód­ka biała i wiśniówka, serownik oble­wany czekoladą. No i podziw dla naj­większego epika rzymskiego, wszak z lat szkolnych przypominaliśmy sobie "Bukoliki" i "Enejdę". Zaś Wiśniewski, reżyser, scenograf, kostiumy też pro­jektował, w gamie barwnej, w dyso­nansach, w smutku, mistycznie, ale i patriotycznie. W lęku o nasz kontynent, w obłędnych kołach, nawrotach, w za­trutej "studni", z niezwykłymi portre­tami licznymi kuzynek, małp, rodzin, heretyków, murzynów, bezrobotnych, żołnierzy, kurew babilońskich itp. - dał syntezę w skąpstwie słów, po nie­całej godzinie można było już wyjść na ulicę na jesienny wietrzyk, ochłonąć, niczym z fotoplastykonu, tyle że hucz­nego.

Apokalipsa była objawieniem, odkry­ciem. Prorocza wizja Europy, jej usy­piający upadek, niech nas raczej pod­niesie na duchu, choć szczęśliwe ju­tro trudne jest do ukazania. Symboli­czne obrazki, powtórzenie znanych scen i cierpień bez triumfu i zbawienia - to ciekawe przedstawienie ma wątki odkrywcze, brzydotę śmiałą, a zaletę dużą, bo w upadek Europy nie uwierzyłem. Upadek, ba, miał Rzym, cesarstwa, miasta, twierdze, nauki, ale znaczyć może też zmianę pozycji pionowej na poziomą, więc się uczestnicy wielkiego obrazu żywego pokładli z mane­kinami pospołu, po marszach i wygibasach, w rozluźnieniu wiązań, w ła­miących się sylwetkach, w koturnach, w rozbitych bryłach. Kontrolowana spontaniczność. Parada. Maski. Styl 1900 (...)

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji