Artykuły

Jaki "nasz" Stilon? Ja tam przecież nie pracuję

"Stilon - najlepszy ze światów" Katarzyny Knychalskiej w reż. Jacka Głomba w Teatrze im. Osterwy w Gorzowie Wlkp. Pisze Dariusz Barański w Gazecie Wyborczej - Gorzów Wlkp.

Mam pewien kłopot ze sztuką "Stilon - najlepszy ze światów". Trochę bowiem wymyka się zwykłej ocenie zwykłego teatralnego widza. Mojej ocenie w rodzaju: podobało mi się, albo nie podobało. Na dodatek Stilon nie jest dla mnie ani doświadczeniem, ani wspomnieniem, ani sentymentem. Po cóż mam więc oglądać tę sztukę? A choćby dla refleksji nad mitem Wielkiego Zakładu.

Gdyby porównywać "Stilon..." z wystawianą dokładnie 15 lat temu w tej samej sali dawnego "Chemika" "Balladą o Zakaczawiu" Jacka Głomba, to bez dwóch zdań "Stilon" nie dorównuje legnickiej historii. Trwającej kilka godzin, a przecież wciągającej i wbijającej się w pamięć. Opowieści tak bardzo lokalnej, a przecież pasjonującej i dla tych, którzy nigdy na Zakaczawiu nie byli i nigdy nie będą.

Problem ze "Stilonem" jest jednak inny. Oto przychodzi się na ten spektakl ze świadomością jakiegoś istniejącego w Gorzowie mitu tego wielkiego Zakładu. Zakładu, który nawet nie tyle miał wpływ na życie miasta, co to miasto tak naprawdę stworzył i wyciągnął na kilka dziesięcioleci z powiatowego niebytu.

Reżyser Jacek Głomb i autorka sztuki Katarzyna Knychalska podkreślają, że nie są dokumentalistami. Opowiadają historie prawdziwe, które niekoniecznie się jednak wydarzyły. Prawdziwe historie ludzi, którzy niekoniecznie istnieli. Tymczasem mimo to i mimo woli ogląda się ten spektakl, przy całej jego teatralności i symbolice , jako swego rodzaju fabularyzowany dokument. I chyba nawet bardziej jest dokumentalny, niż inne miejskie historie Jacka Głomba.

Takiego odbioru uniknąć się nie da, zwłaszcza w Gorzowie. Ale jak uniknąć, skoro w przyspieszonym tempie przefruwamy nad 40-letnią historią Stilonu. Od dość irytująco schematycznie wyłożonych stalinowskich realiów, poprzez czas małej (a dla niektórych wielkiej) stabilizacji, po czas transformacji i odradzającego się kapitalizmu.

Na tym tle obserwujemy losy bohaterów, wykreowanych z wielu postaci. Stanowią swoiste "pars pro toto" zakładu, w którym pracowało przecież w kulminacyjnym momencie ponad 10 tys. osób. (- Dokładnie 10 tys. 149 osób - uściślała na jednym z przedpremierowych spotkań, emerytowana pracownica banku, który niegdyś kredytował Stilon).

W tej grupie wyróżniają się trzy osoby: Andrzej, robotnik-poeta, towarzyszka Aldona, niezniszczalna partyjna, hydra i wreszcie zbuntowana robotnica Aśka. Świetny w roli Andrzeja jest Krzysztof Tuchalski,. Ten robotnik-poeta , świadomy awansu, jaki umożliwiła mu partia i Stilon, okazuje się konformistą, niezdolnym do buntu i zachowania twarzy w chwili próby. No, powiedzmy sobie jasno: Mateusz Birkut to na pewno nie jest. Za to pełnokrwista Aldona (Karolina Miłkowska-Prorok) to gatunek występujący pospolicie we wszelkich systemach, we wszystkich rzeczpospolitych. Wielogłowa hydra, kameleon, przechodzący błyskawiczną ewolucję w zależności od warunków naturalnych. Kiedy Aśka buntuje się przeciwko absurdalnej biurokracji, wytyka nieprawidłowości - nie staje za nią nikt. To nie jest historia suwnicowej ze stoczni, na to jest jeszcze za wcześnie. Aśka zostaje sama na placu boju i wycofuje się. A w przyszłości ta niegdyś niepokorna robotnica, ramię w ramię z towarzyszką Aldoną (która w międzyczasie nałożyła biały płaszcz na czerwoną sukienkę) będą "prywatyzowały" zakład i zwalniały ludzi. Ot, powikłane ludzkie historie i postawy z wielką fabryką w tle.

W tych końcowych scenach, w czasie transformacji, pada zdanie kluczowe. Krąży lista ludzi do zwolnienia, ktoś woła: musimy ratować nasz Stilon. A jeden z robotników mówi: Jaki nasz Stilon? Ja tu już nie pracuję. To jedno zdanie dokonuje we mnie pewnej dekompozycji mitu o Stilonie, "najlepszym ze światów". To był świat w jakimś sensie autarkiczny: stołówki, przedszkola, przychodnie, wczasy w Lubniewicach, dom kultury, sport, turystyka. Zapewniał ludziom ich potrzeby: od pracy po rozrywkę, wypełniał ich czas i uzależniał od siebie. - Chcesz to wszystko poświęcić - pytały koleżanki zbuntowaną Aśkę.

W pewnym momencie odczytuję więc ten tytuł "najlepszy ze światów", jako (zamierzoną?) aluzję do Huxleya, gdzie ludzie "nie mają okazji do tego, by usiąść i zacząć rozmyślać; gdyby zaś przez nieszczęśliwy przypadek pojawiła się taka szczelina czasu w spoistej substancji ich rozrywek, zawsze pozostaje soma, rozkoszna soma".

Jakże - mimo wszelkich różnic - podobny jest ten najlepszy ze światów do dzisiejszego korpoświata, w którym pracownika przywiązuje się karnetami na siłownie, darmowymi posiłkami, przedszkolami, zasiłkami dla młodych rodziców itp, a firma zagospodarowuje wszystkie aspekty życia pracowników.

Podstawowa różnica jest natomiast taka, że "najlepszy ze światów" był onegdaj w zasięgu ręki dla każdego: od niewykwalifikowanej prządki po absolwenta chemii. A dzisiejsza złota smycz etatowych przywilejów, bynajmniej nie na miarę tych, jakie mają pracownicy Google'a czy Facebooka, to natomiast przedmiot westchnień tysięcy prekariuszy. Wtedy wystarczyło być podporządkowanym regułom. Bez refleksji trenować to swoiste grupowe "taichi" (rewelacyjny pomysł, brawo dla choreografów) w przędzalni przez osiem godzin. A Zakład myślał o reszcie.

Kiedy słyszę wspomnienie pewnej pani, która z pewną dumą wyznaje, że całe życie do emerytury pracowała w jednym zakładzie, ma jedną pieczątkę o zatrudnieniu w dowodzie i jedną legitymację służbową: robi mi się jakoś smutno. Czy dlatego Zakład był najlepszym ze światów, bo po prostu innego świata nie znali?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji