Artykuły

Ludzkie ryby na hakach

- Dobrze napisany tekst, wielowarstwowy, brzmi współcześnie w każdej rzeczywistości. Ja próbuję znaleźć klucz naszego czasu, po to by nie utonąć w ogólnikach - mówi reżyser Wojciech Kościelniak przed premierą spektaklu "Czyż nie dobija się koni?" w Teatrze Wybrzeże w Gdańsku.

Wojciech Kościelniak reżyseruje w Teatrze Wybrzeże adaptację "Czyż nie dobija się koni?" [na zdjęciu scena ze spektaklu] McCoya. Premiera 2 kwietnia na Dużej Scenie.

Na ile jest dla Pana ważne, że historia z powieści McCoya rozgrywa się w Ameryce w latach Wielkiego Kryzysu?

- Ważna jest dla mnie sama ta historia. Ale na pewno są rzeczy, które łączą tamte czasy i obecne.

Czyli?

- Np. to, że wówczas Hitler zajął Nadrenię, Włosi zajęli Etiopię, a Japończycy - Mandżurię. Takie rzeczy dzieją się i dzisiaj. Ale ludzie, ani w Europie, ani w Ameryce, nie biorą udziału w poniżających imprezach dla kawałka chleba. Tak, żyjemy w sytej Europie, ale poczucie opresji i braku perspektyw przecież istnieje. Wtedy nie było takiego uzależnienia od mediów, a dzisiaj po obejrzeniu porannych newsów pojawia się w nas poczucie niepewnej przyszłości.

Tylko czy tekst McCoya nie opowiada tak naprawdę o tym, że ludzie zawsze chcą się wyrwać z takiego życia, jakie mają?

- Pewnie tak, ale chcę powiedzieć, że ten tekst brzmi też tak, jakby się odnosił do różnych sytuacji dzisiaj. Ale oczywiście jest on uniwersalny. Tyle że nieco inne były realia za czasów McCoya, a inny powód do opowiedzenia tej historii znalazł Sydney Pollack w swoim filmie w 1969 r. Dobrze napisany tekst, wielowarstwowy, brzmi współcześnie w każdej rzeczywistości.

Ja próbuję znaleźć klucz naszego czasu, po to by nie utonąć w ogólnikach.

Czy ogólnikiem byłoby stwierdzenie, że McCoy mówi także o pragnieniu wyrwania się z życia jako takiego?

- Można by tak powiedzieć o Glorii. Na samym początku mówi ona przecież, że zastanawia się, dlaczego naukowcy badają, jak wydłużyć życie człowieka, a nie zastanawiają się, jak je bezboleśnie skrócić.

Wplótł Pan w tekst sztuki poemat "Złowiony" Tadeusza Różewicza, żeby takie rozumienie powieści zasugerować?

- Nie chciałbym o tym zbyt wiele mówić, bo to powinno wyniknąć z obcowania z przedstawieniem. Ale mogę powiedzieć, że to, co interesuje mnie u Różewicza, to zdobyta przez człowieka świadomość, że zmierzamy w jednym kierunku - "złowienia", bycia uwięzionym w dążeniu do śmierci. A każde szarpanie się jest tylko próbą oszukania tego wbitego w pysk haka, który w nas tkwi. Czym bardziej się na nim szarpiemy, tym bardziej krwawimy. W powieści z tego okrutnego świata jest jednak jakieś wyjście, drzwi, poza którymi można oglądać piękne zachody słońca. Problem w tym, że bohaterowie nie odnajdują drogi, która by ich tam zaprowadziła. Tylko że te piękne zachody słońca u McCoya to nie jest świat społeczny, bo ten jest jedynie opresyjny. Piękna jest przyroda. Robert, który chce zostać reżyserem, więc niesie go taka egzaltacja reżyserska, widzi to nieskażone ręką człowieka piękno. Pamiętajmy jednak, że Robert Syverten staje się mordercą. Pragnienie piękna jest w ciekawej relacji z jego decyzją o zabójstwie. Pamięta pan, Robert wspomina w pewnym momencie słońce zachodzące nad parującym oceanem...

Ocean parował, bo wskakiwali do wody ludzie w płonących ubraniach.

- A dla Roberta był to przepiękny widok. Nie dostrzegał tego, że na kimś płonęło ubranie i ktoś pewnie krzyczał z bólu. Widział jedynie piękno estetycznego obrazka. Opresyjny świat, w którym wyrósł, wyprodukował człowieka o takiej wrażliwości. Raczej niewrażliwości. Za co nie możemy go jednak winić. On pewnie nie dostrzegłby w tym niczego złego. Także w tych ludziach, którzy byli uczestnikami morderczego maratonu tanecznego, w bohaterach, których lubimy, którym współczujemy, którym kibicujemy, widzimy charakterologiczne "rysy". To zresztą czyni z nich ostatecznie ludzi, ciekawe postacie.

Pewnie z dużą przyjemnością przyjął Pan propozycję wyreżyserowania spektaklu dramatycznego, a nie muzycznego. Wyjście poza przegródki?

- Rozpoczynam nowy etap (śmiech).

Ale tekst McCoya - dowodem choćby film Pollacka - daje możliwość stworzenia spektaklu bardzo rytmicznego, muzycznego właśnie. Etap będzie trochę nowy, a trochę stary?

- Nasza opowieść jest oczywiście muzyczna. Ale mnie pod względem muzycznym, a także inscenizacyjnym, interesowało głównie zmęczenie. U Pollacka ze sceny płynie po prostu muzyka dancingowa. Ja chcę od tego odejść, przetwarzając muzykę we wspomnieniach Roberta Sywertena. Opowiadanie jest właściwie jego wspomnieniem, w chwili ogłoszenia wyroku, kiedy dowiaduje się, że pewnie będzie na nim wykonany wyrok śmierci. To dało mi szansę innego spojrzenia na całą inscenizację i także na wykorzystywaną w nim muzykę. To nie będzie dancing, tylko... Stan zmęczenia. I monotonia upływającego czasu, jego nieruchomość.

Życie jako monotonnie kręcąca się karuzela?

- Życie jako karuzela? Tak, na pewno. Ten tekst jest tak ciekawy, że można odczytywać go na wiele sposobów. Mnie zainteresowało takie właśnie spojrzenie.

Takie?

- Unieruchomione. Mam nadzieję, że to się obroni.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji