Kilkanaście skeczów w poszukiwaniu autora
Kiedy ktoś powiada, że jest niekonsekwentny, że chce być niekonsekwentny, to znaczy, że jest przeciw czemuś, czego się boi: przeciw czemuś solidnemu i pewnemu siebie. Teatr niekonsekwencji to kabarecik przeciw wielkiemu teatrowi: wątłe, drobne skecze czyli dowcipy udramatyzowane, które chciałyby obalić potężny, tradycyjny dramat. Jakim sposobem? Ano, tradycyjnym. Trochę studenckim, na modlę gdańskiego Bim-bomu lat pięćdziesiątych, któremu się zdawało, że ruszył z posad nie tylko "bryłę świata", ale nawet teatr polski. A trochę naśladowanym ze starej, klasycznej już awangardy europejskiej. Naśladowanie to dotyczy dwu znanych procederów: jak tworzyć aurę absurdu, to jeden; jak tworzyć aurę szlachetnego buntu, to drugi.
Aurę absurdu (aurę, bo nie myśli wszakże) tworzy się przez pokaz niekonsekwencji właśnie - w działaniach i zachowaniu się ludzi. Ale niekonsekwencji pojętej dowolnie, jako dowcip, a nie reguła myślenia. (Patrz, kwiatku, prace logików polskich światowej sławy, zwłaszcza Alfreda Tarskiego). Jest to więc na ogół niekonsekwencja rzekoma, a więc i rzekomy absurd. Nawet z tak ciasnego punktu widzenia, jakim jest tak zwany zdrowy rozsądek. Bunt więc traci swe uzasadnienie, ale mniejsza z tym, bo i on jest rzekomy: polega na gromadzeniu słów i wykrzykników, na wypowiadaniu gromkim głosem rozpaczliwie banalnych tez przeciw tradycyjnej sztuce teatru.
Z takich to elementów składa się bardzo zabawne przedstawienie wymyślone i wyreżyserowane przez Andrzeja Rozhina. Scenariusz polega na połączeniu kilkunastu skeczów Różewicza (ze zbioru "Teatr niekonsekwencji", bądź tomu "Przygotowanie wieczoru autorskiego") i połączeniu ich fragmentami jego tekstów, stanowiącymi "krytykę teatru współczesnego, a zwłaszcza polskiego". Taka seria scenek i komentarzy pozwala pokazać Różewicza jako skłopotanego autora, który nie wie, co ze sobą zrobić, a jego teksty jako bogactwo, z którym inni nie wiedzą, co zrobić.
Stąd wrażenie, pirandelliańskie poniekąd, że te teksty chodzą samopas i nerwowo szukają Autora: aby zechciał zdjąć z nich sakrę wzniosłego tarana awangardy, a przywrócił im uśmiech: ludziom życzliwy, a najzwyklejszy w świecie. Bo przecie na ulicy krążą dowcipy nieraz nawet lepsze od różewiczowskich! Utalentowany aktor, Jerzy Janeczek, grający Autora, mógłby wówczas odzyskać swobodę: potraktowałby komentarze autorskie jak żart, a z Autora (o, Boże, co ja mówię!) stworzyłby postać śmieszną.
Przyznać jednak trzeba, że taka kompozycja, jaka jest: przeplatająca serio i nie-serio, świetnie wydobywa na jaw talenty i umiejętności aktorskie całego zespołu z Wandą Lothe-Stanisławską na czele. Żydkiewicz, Zofia Streer, Łopatowska, Jędrzejewska, Mielczarek, Machowski (Krzysztof)... ale chętnie wymieniłbym wszystkich, łącznie z suflerem Kiebiczem i inspicjentem Seredyńskim, którzy - jak u Pirandella - są w tym przedstawieniu Rozhina także postaciami scenicznymi.