Artykuły

Dominika Kluźniak o Madame de Sade i Pippi

- Moją intuicją jest, że Renée nie chciała stać się tylko ofiarą złej sławy męża. Myślę, że nie chciałaby usłyszeć o sobie: "biedna madame de Sade". Nie wiem, czy to jest zgodne z faktami, ale na tym polega urok pracy nad rolą - mówi aktorka Dominika Kluźniak o pracy nad spektaklem "Madame de Sade" w reż. Macieja Prusa w Teatrze Narodowym w Warszawie.

Serca widzów podbiła jako Pippi Pończoszanka w spektaklu Agnieszki Glińskiej w Teatrze Dramatycznym. I choć później zagrała wiele innych ról, to Fizia do niej powraca, nawet na próbach "Madame de Sade". W Teatrze Narodowym przygotowuje się do roli markizy de Sade, żony słynnego libertyna w spektaklu Macieja Prusa. Premiera w sobotę 16 kwietnia.

Izabela Szymańska: Czym uwodził kobiety markiz de Sade?

Dominika Kluźniak: Był nie tylko libertynem, człowiekiem, który używał życia, ale w późniejszych dziełach literackich podejmował próby filozoficznego rozprawienia się z tym doświadczeniem. Na scenie markiza nie ma, jest sześć kobiet. Razem z reżyserem Maciejem Prusem kładziemy nacisk na to, by pokazać, co łączyło go z każdą z nich. Myślę, że musiał być charyzmatycznym mężczyzną. Renée, czyli madame de Sade, przeżyła z nim 20 lat, zanim zdecydowała się odejść; urodziła mu trójkę dzieci i jednocześnie zdawała sobie sprawę, jak wygląda jego życie, zresztą trudno było to ukryć, wszyscy wiedzieli, ile razy przebywał w więzieniu i dlaczego.

Co sprawiło, że jednak z nim została? Konwenanse tamtych czasów czy może pożądanie, które jest przecież strasznie mocną siłą?

- W żadnych źródłach nie ma istotnego powodu; myślę, że konwenanse nim nie były. Mówi się, że w dzisiejszych czasach rozwód jest łatwy, ale wtedy też nie był czymś niezwykłym - jeśli mąż hańbił honor rodziny, to można było się rozstać. Jego teściowa wręcz domagała się separacji.

Ale to nie był powód, który wystarczył Renée. Wyobrażam sobie, że duma nie pozwoliła jej opuścić męża w momencie, kiedy cała Francja zwróciła się przeciwko niemu. Natomiast gdy był całkowicie wolny - wtedy zdecydowała się zrezygnować z roli żony wiernie trwającej przy mężu. Podejrzewam, że tak jak mówisz, miało też znaczenie pożądanie, któremu dała się wciągnąć. Na początku starała się żyć cnotliwie, ale z czasem weszła w doświadczenie, jakie on przeprowadził na całym swoim życiu i żyli razem w trójkącie z jej siostrą Anną.

Natomiast myśl, która ją najbardziej odstręczała, przyszła w momencie, gdy markiz wydał książkę "Justyna" i ona w niej dojrzała siebie, poczuła się jakby jej życie zostało przez niego zabrane i wykorzystane.

Wiele postaci kobiecych w kulturze definiowanych jest przez mężczyznę: bohaterka istnieje głównie jako czyjaś żona, czyjaś matka - to ich najważniejsze funkcje. Ale z tego, co opowiadasz, wynika, że markiza, tak jak i jedna z twoich poprzednich ról Mara Obremba, żona Sławomira Mrożka, są inne.

- Obie próbowały decydować o sobie, nie poddawać się społecznej roli. Mara była nie tylko żoną, jej drogą było malarstwo. Markiza też przeszła ciekawą drogę: na początku małżeństwa to dziewczyna, kobieta zakochana, która próbuje zrozumieć drugi umysł, ma pewną tolerancję, nie neguje od razu, nie skreśla.

Moją intuicją jest, że Renée nie chciała stać się tylko ofiarą złej sławy męża. Myślę, że nie chciałaby usłyszeć o sobie: "biedna madame de Sade". Nie wiem, czy to jest zgodne z faktami, ale na tym polega urok pracy nad rolą, gdzie bazą są biografie ludzi, którzy istnieli naprawdę. Część wiemy, część możemy dopowiedzieć.

Wielu widzom teatralnym jesteś znana z brawurowej roli Pippi ze spektaklu Agnieszki Glińskiej w Teatrze Dramatycznym, który premierę miał w 2007 roku. W pewnym momencie reżyserzy przestali widzieć w tobie dziecko, jak to było tuż po studiach aktorskich, a zaczęli kobietę. Kiedy to nastąpiło?

- Może nie od razu, ale rok, dwa po tym, gdy zostałam mamą, Julia mi to przyniosła. Zostając rodzicami, zmieniamy się, bez dwóch zdań. Skończył się okres Pippi, która była jedną z najważniejszych ról w moim życiu, nastąpił naturalny moment odejścia.

Ale á propos Pippi i nowej roli to pan Maciej Prus, widząc moje zmagania z markizą, powiedział: "Dość już Fizi!" - ja sama powinnam zamknąć w sobie rozdział grania dziewczynek. Ale także z wiekiem przychodzą momenty - przeskoki, np. w "Białym małżeństwie", gdzie bohaterkami są podlotki, już nie zagram. Kiedy kończy się czas grania dziewcząt, czeka się chwilę na role kobiece. A potem - i to niestety też jest chwila - mija moment kobiecych i czeka się na rolę babci.

Czyli teraz jesteś w najlepszym momencie?

- Niby tak, ale właściwie nie ma wielu takich ról. Zaskakuje mnie sztuka Yukio Mishimy: sześć kobiet i żadnego mężczyzny, nie przypominam sobie czegoś podobnego w teatrze. W filmie kilka lat temu było "8 kobiet". Ale w ogóle ról kobiecych jest mało, nawet patrząc po naszym repertuarze

"Dziady", "Kordian".

- Można zagrać Mefista, Papieża, Diabła, a dla kobiet jest zdecydowanie mniej propozycji.

Które role w okresie "podziecięcym" są dla ciebie najważniejsze?

- Postaci ze "Sprawy" w reżyserii Jerzego Jarockiego, bez tego doświadczenia nie wiem, czy umiałabym poradzić sobie z tekstem, nad którym teraz pracuję. Tam dostałam bazę do szanowania słowa, sposobu traktowania go na scenie - bezsprzecznie Jarocki był w tym mistrzem. "Madame de Sade" ma skomplikowany język. Gdyby Jarocki nie katował pojedynczych słów, jak "duch", "serce" - tych przykładów, nad którymi zastanawialiśmy się po pół godziny, mogłabym podać wiele - to myślę, że dziś miałabym spore trudności. Cieszę się, że mogłam dotknąć tej starej szkoły teatru. O ile Pippi dała mi poczucie wolności na scenie, pozwalałam sobie na wszystko, poczułam odwagę, o tyle "Sprawa" to był warsztat.

Mówisz, że jesteś aktorką intuicyjną, że zabierasz z postaci dobre cechy dla siebie. Ale chyba przy takiej wymianie jest też niebezpieczeństwo, że przenikną również te złe?

- Najważniejsze jest to, co pomyślę na pierwszej próbie, pierwsze stwierdzenia, delikatny rys postaci - z reguły towarzyszy mi to do końca. Pamiętam taką sytuację z przygotowywania "Dowodu na istnienie drugiego". Mara Obremba, którą gram, była osobą niezależną, jako jedyna nie bała się Gombrowicza, miała wyraziste sądy. Skończyliśmy próbę, ja się zamyśliłam i na zadane mi pytanie odpowiedziałam tonem Mary. Jan Englert na mnie spojrzał i powiedział: "Ty już chyba całkiem zobrembiałaś!". Bardzo mi się to spodobało, bo właśnie intuicyjnie "zobrembiałam"; dodał mi otuchy, że trop postaci jest dobry.

Pippi - odważna, z otwartą głową i nieograniczoną fantazją - była doskonała w swoim czasie, bo mnie, osobie zamkniętej, może czasem przeczulonej, było łatwiej żyć.

Ale są takie teksty jak "Madame" - sztuka unurzana w mroku, myślę, że nie zabrałby się za nią Piotr Cieplak, miłośnik słońca i wiary w ludzi. Ciekawie jest dotknąć tego ciemnego świata, i równocześnie dobrze te złe cechy o godz. 14 odłożyć do pudełka w garderobie, zostawić i wyjść. Mimo całej mojej miłości do teatru, to jest tylko teatr. Na pierwszym miejscu jest rodzina - to jest wsparcie i prawdziwa baza.

***

"Madame de Sade" Yukio Mishimy, reżyseria: Maciej Prus, scenografia: Jagna Janicka, światło: Maciej Igielski. Występują: Dominika Kluźniak, Ewa Wiśniewska, Milena Suszyńska, Aleksandra Justa, Beata Ścibakówna, Anna Gryszkówna. Premiera 16 kwietnia, godz. 19.30, Teatr Narodowy, Scena Studio (wejście od ulicy Wierzbowej).

***

Na zdjęciu: Dominika Kluźniak w trakcie prób do "Madame de Sade"

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji