Artykuły

Andrzej Seweryn: Nie interesuje mnie teatr chwalony przez prasę, ale z pustą widownią

- Nie chciałbym robić teatru, który jest bardzo chwalony przez krytykę, ale z pustą widownią. Tej natomiast nam nie brakuje - mówi Andrzej Seweryn, aktor i dyrektor Teatru Polskiego w Warszawie.

Andrzej Seweryn obchodzi 70. urodziny, ale zamiast zbierać laury podczas uroczystego benefisu wyjdzie na scenę jako rozgoryczony bohater Becketta. Dlaczego?

Przed nami premiera sztuki "Krapp" Samuela Becketta, w której gra Pan główną rolę. Zbiega się ona z Pana 70. urodzinami. Ten wybór, w tym momencie życia ma dla Pana szczególne znaczenie?

- Rzeczywiście, premiera "Krappa" w Teatrze Polskim zbiega się z moimi urodzinami, nie uniknę więc tego, że rozmowy o przedstawieniu będą się toczyć w tym właśnie kontekście. Chcę jednak podkreślić, że gram w spektaklu razem z Antonim Ostrouchem, znakomitym aktorem i bardzo cieszę się z jego udziału w tym projekcie. Przedstawienie reżyseruje Antoni Libera, znany ze swojego ogromnego wkładu w popularyzację twórczości Becketta w Polsce, który jest gwarantem realizacji tekstów zgodnie z intencją autora. Obaj z reżyserem znajdujemy się w takim momencie życia, w którym uznaliśmy, że warto właśnie teraz pochylić się nad tym mądrym i głębokim tekstem.

Ten wybór może być odbierany jako zaskakujący. Pan, aktor z wielkimi sukcesami, wychodzi na scenę jako rozgoryczony i rozczarowany człowiek.

- Trzeba jednak pamiętać, że wypowiadam się o świecie słowami kogoś innego - to jest tekst Becketta, nie mój. W przedstawieniach takich, jak: "Szekspir Forever", "Cygan w Polskim" czy "Burza" mówię o świecie inaczej - mniej gorzko. Teatr ma za zadanie przekazywać najróżniejsze myśli i punkty widzenia. Tak gorzkiego tekstu od czasów "Końcówki" Becketta, którą również robiliśmy wspólnie z Antonim Liberą, w Teatrze Polskim nie było. I uważam, że takich artystycznych perspektyw także nie należy unikać. Teatr to miejsce ważnych, skłaniających do refleksji pytań - u Becketta są one zadawane w sposób szalenie szlachetny. Nie jest on bowiem podważającym wszystko nihilistą, interesuje się światem, ludźmi, staje w ich obronie. Czechow jest wciąż bardzo popularny, jego sztuki są w kółko grane, a przecież wszystkie są niezwykle smutne. A czy którakolwiek z tragedii greckich jest wesoła? Teatr jest także od tego, od tych momentów zadumy.

Właśnie minęło 5 lat, od kiedy objął Pan fotel dyrektora Teatru Polskiego w Warszawie. Ta rocznica też skłania do podsumowań?

- Naturalnie. Często sięgam pamięcią do początków, do czasów, kiedy otrzymałem propozycję objęcia dyrekcji Teatru Polskiego. Mieszkałem wtedy jeszcze we Francji i nie byłem w stanie przewidzieć wszystkich wyzwań, które postawi przede mną nowa funkcja. Zaskoczył mnie na przykład stan świadomości widza i aktorów w Polsce. Spotkały mnie też niespodzianki związane z systemem pracy w polskim teatrze. Mam jednak poczucie, że w dużym stopniu realizuję to, co wydaje mi się słuszne. Teatr został postawiony na nogi, także dzięki otaczającej mnie ekipie, z dyrektorem Markiem Szyjko na czele. Teraz o Teatrze Polskim mówi się zupełnie inaczej, niż 5 czy 6 lat temu. To miejsce, do którego się chodzi. Zmieniło się nasze postrzeganie w ocenie publicznej. Staliśmy się rozpoznawalni na mapie teatralnej kraju. Widzowie wiedzą, czego mogą się po nas spodziewać, ale mam nadzieję, że czasami udaje się nam ich zaskoczyć, chociażby obecnością u nas "Pożaru w Burdelu". Słowem, należę do szczęśliwych i usatysfakcjonowanych dyrektorów i jestem gotowy kontynuować swoją misję, jeśli taka propozycja zostanie mi ponownie złożona.

Gdy obejmował Pan swoje stanowisko, nagłówki gazet krzyczały, że będzie Pan robił czystkę i reanimował truposza. Teraz prasa stała się dla Polskiego przychylniejsza?

- Bywa różnie, ale ja nie chciałbym robić teatru, który jest bardzo chwalony przez krytykę, ale z pustą widownią. Tej natomiast nam nie brakuje. Na pierwszych dziewięciu przedstawieniach "Króla Leara" mieliśmy komplety. To jest razem około 6300 widzów. W tym roku do końca marca Teatr Polski odwiedziło ponad 40 tys. widzów. To chyba coś znaczy. Są przedstawienia, które zbierają mniejszą publikę, ale należy pamiętać, że nasza scena jest bardzo wymagająca. Mamy 700 miejsc na widowni. To największa scena w Warszawie. Ona wymaga szczególnego repertuaru. To nie jest scena, na której można wystawić każdy tekst, a obrana przez nas główna linia, skupiona na klasyce, jest utrzymana i w moim odczuciu -słuszna. Oczywiście publiczność nie jest jedynym kryterium, ale bardzo istotnym. Są przedstawienia, które bardzo cenię, uważam za bardzo wartościowe, a nie znalazły takiego odzewu u publiczności, na jaki bym liczył. Należy sobie również zadać pytanie, czy polska publiczność jest teraz w ogóle zainteresowana polską klasyką, np. tekstem takim, jak "Sen srebrny Salomei". Czy na taki spektakl znaleźlibyśmy widza?

Może zatem warto postawić na modnych, współczesnych dramaturgów?

- Jeśli znajdę współczesny, wartościowy tekst, to jestem pewien, że go zrealizujemy. Czasami mamy na spektaklu trzystu widzów i nam się wydaje, że to marny wynik, a w przypadku innych teatrów to byłyby dwie pełne widownie. Trudno mi powiedzieć, czy jakaś sztuka Sary Kane, nawet świetnie zrobiona, by się u nas sprawdziła. Coś, co działa w jednym miejscu, nie musi sprawdzić się wszędzie. Są też pewne przyzwyczajenia dotyczące miejsc - nie ma najmniejszych powodów, żebyśmy zmieniali linię repertuarową naszego teatru. Jestem przekonany, że nasi widzowie nie mogą narzekać na nudę.

A gdyby miał Pan napisać sztukę - o czym by ona była?

- O tym, że warto kochać, że warto być tolerancyjnym, że nienawiść jest złem, jest głupia i destrukcyjna. Że dialog jest ważniejszy niż agresja. Czyli o takich paru banalnych sprawach, o których mówią od setek lat po stokroć mądrzejsi niż ja. Dlatego - zamiast pisać - do końca mojej dyrekcji chciałbym zrealizować jeszcze kilka ważnych, klasycznych tekstów, aby widzowie mogli się z nimi w pełni zapoznać.

***

#sylwetka

Andrzej Seweryn

Aktor i reżyser teatralny oraz filmowy, pedagog.

W 1968 r. ukończył PWST w Warszawie i został zaangażowany do Teatru Ateneum, w którym pracował do 1980 roku. Popularność zdobył na początku lat 70. dzięki rolom w spektaklach Teatru Telewizji. Jego pierwsza wybitna rola filmowa to Maks Baum w "Ziemi obiecanej" A. Wajdy (1974). W 1980 roku Andrzej Seweryn wyjechał do Paryża, by zagrać w "Onych" Witkacego w reżyserii Wajdy i wkrótce otrzymał etat w L'Ecole du Theatre National de Chaillot. Po obejrzeniu Seweryna w roli Mistrza w adaptacji powieści Michaiła Bułhakowa (1983) w paryskim Theatre de la Ville, Peter Brook zaangażował go do "Mahabharaty", teatralnego widowiska, które grane było na całym świecie. W 1993 roku aktor otrzymał angaż - jako trzeci cudzoziemiec w historii - do Comedie Francaise, jednego z najbardziej prestiżowych zespołów teatralnych na świecie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji