Artykuły

Za czym kolejka ta stoi?

WSZYSTKO przemawia prze­ciwko mnie. Aplauz widowni, poklask recenzentów, kolejka przed kasą, krążące po mieście od­pisy scenariusza i pirackie nagrania ze spektaklu. Także miejsce i czas premiery - Gdynia w dziesiątą ro­cznicę Grudnia, więc i Najlepsze In­tencje twórców, Dobra Wola dyrek­tora, Poświęcenie zespołu. Jakby nie dość tego - nie znajdę też oparcia w klanie bezkompromisowych kryty­ków, bo któż dziś atakuje Ernesta Brylla? Od czasu demistyfikującej krytyki Stanisława Barańczaka au­tor "Rzeczy listopadowej" uchodzi w środowisku hierarchii za pisarza, o którym tak łatwo źle pisać, że po prostu pisać już nie warto.

A jednak stawiając sprawę po mę­sku - bez egzaltacji, ale i bez złoś­liwości - trzeba powiedzieć, że "Kolęda-nocka" na scenie Teatru Muzy­cznego w Gdyni jest po prostu mon­strualnym KICZEM teatralnym, opartym na często gęsto grafomańskim scenariuszu. Jest więc wart uwagi przede wszystkim jako fakt społeczny, który daje wgląd zarówno w mentalność artysty w warunkach "odnowy", jak i w stan emocjonalny poruszonego społeczeństwa.

"Kolędę-nockę pisał Bryll jesie­nią, w niejednym rozwiązaniu ins­pirowany przez pracującego nad gdyńską inscenizacją Krzysztofa Bu­kowskiego i kompozytora Wojciecha Trzcińskiego" - informował Woj­sław Brydak w przedpremierowej zapowiedzi - "być może ta muzy­czna Kolęda okaże się pierwszą sztuką, która odnosi się wprost do wielkiej przemiany świadomości i postaw zapoczątkowanych w sierpniu, w Gdańsku.

Sztuka zaczyna się najniewinniej. Scenografia markuje jakiś barak "socjalny" na wielkiej budowie: bu­zuje węglowy piecyk, na ścianach kaski ochronne i strzępy plakatów bhp oraz - uwaga: oko do widow­ni! - "...darności". Kilku mężczyzn myje się i goli, prowadzi znaczące rozmowy o pogodzie, co to nie tylko "tu i teraz", ale "gdzieś i kiedyś". Z kolei pojawiają się kobiety-anielice, by pospołu pozłorzeczyć na życie (na plamy żylaków w kolejce wys­tanych), gdy tymczasem mężczyźni przebierają się za kolędników. Moż­na by się spodziewać: Wigilia w "Hydrobudowie"; coś w rodzaju soc-szopki. Ale nie! Barak znika w cie­niu, a stylizowane dźwigi stoczniowe w głębi sceny teraz już wyraźnie przypominają rozpiętego białego or­ła. Widowisko zyskuje nowy wy­miar. Symboliczny rzecz jasna. W samym centrum dekoracji jaśnieje wyniesiona wysoko (niczym Pallas Atena u Wajdy w "Nocy listopado­wej") kobieca postać w srebrzystej, cielistej sukni z dekoltem obszytym biało-czerwona lamówką. Sex-Polonia? Nie, program informuje, że to Archanioł. Kolędnicy i anielice pa­dają przed nią (przed Nim?) na kola­na, tyłem do publiczności. Apoteoza. Archanioł udziela klęczącym pou­czenia i wręcza im betlejemską gwiazdę na kiju z napisem "Solidar­ność", a ci - już twarzą do widzów - śpiewają: Powstańcie i nie bójcie się/ Gwiazda rozwija skrzydła swe. Na widowni podniecenie (tu, na Wy­brzeżu, Gwiazda zasiada w MKZ)

Widzę, że niestety, opis układa się mi w pamflet, choć ośmieszanie wcale nie jest moim celem, bo "Kolędy-nocki" nie wolno zbagatelizo­wać. Tym bardziej, że wkrótce na­stępuje scena rzeczywiście dramaty­czna: wkracza uliczny tłum, zatrzy­many nagle w półgeście, w półkroku. Teatralna "stopklatka". Znaczyć by to mogło: skończmy te pseudonarodowe, pseudoobywatelskie wierszo­wane banialuki i teatralne przebie­ranki w alegorycznych dekoracjach - teatr historii przerasta dziś nawyki sceny, prawdziwy dra­mat rozgrywa się na mieście, właś­ciwą sceną narodową jest teraz cały kraj.

Tak, to była szansa - zakończyć w taki sposób spektakl. I Bryll syty, i prawda cała. Niestety, reżyser wy­biera ćwierćprawdy Brylla; na­stępują recytacje, które doszczętnie banalizują pierwotny efekt. Inscenizatorowi nie brak nowych pomy­słów. Ponownie wprowadza kilku­dziesięcioosobowy tłum, tym razem z płonącymi zniczami. Niby przypom­nienie "Rzeczy listopadowej", ale tu, na Wybrzeżu, asocjacje są jednozna­czne. Mają być jednoznaczne i aby nikt nie miał wątpliwości, wszyst­ko zostanie dopowiedziane w kolej­nym "żywym obrazie". Oto na ob­rzeżu obrotówki tłum formuje się w szereg zdążający przed siebie, choć faktycznie po kole, a chór kolędni­ków i anielic oraz Krystyna Prońko (gościnnie) śpiewają "Psalm stoją­cych w kolejce":

Za czym kolejka ta stoi?

- Po szarość, po szarość, po

szarość.

Na co w kolejce tej czekasz?

- Na starość, na starość, na

starość...

I naraz jeden z idących - młody chłopak z drzwiami na plecach - pada na ziemię. W nagiej ciszy tłum unosi ciało z rozrzuconymi ramio­nami, podaje z rąk do rąk, wysoko ponad głowami, by złożyć na szczy­cie rusztowania. Niejeden z dzisiej­szych widzów był przed dziesięciu laty świadkiem tej sceny. - Rusza obrotówka i muzyka, i znów Krystyna Prońko i chóry, z oskar­życielko uniesionymi rękami, śpie­wają: "Za czym kolejka ta stoi..."

Powiem jasno: poczynając od tego epizodu aż do samego końca widowi­sko budzi mój wewnętrzny sprzeciw. Nie potrafię znaleźć zrozumienia dla epatowania publiczności o g r y w a n i e m grudniowej tragedii.

Każdemu wzniosłemu momentowi w historii nieuchronnie towarzyszy zalew grafomanii i artystycznej tan­dety, kupczenie relikwiami i jar­marczna wyprzedaż imitacji, z czego badacze kultury mają potem uciechę. Ci, którzy skłonni są przypisywać "Kolędzie-nocce" wysoką rangę, naj­prawdopodobniej czynią to (nawet nieświadomie) pod wrażeniem samej obecności motywu Grudnia (zwłasz­cza że do wczoraj był to temat tabu) - oto błędne koło sukcesu widowis­ka.

W recenzjach powraca jeden ton: "spektakl wyciska łzy z oczu wi­dzów", "siedzimy ze ściśniętym gardłem", "wciskamy się w fotel coraz głębiej"... Właśnie! Widowisko wszelkimi sposobami zmierza do obezwładnienia widza. Tak jakby inscenizatorom nie towarzy­szyła w pracy jakakolwiek myśl - poza tą jedną: chwycić za gardło, wcisnąć w fotel. Powie ktoś, że na tym przecież polega katharsis. Nie­stety, w przedstawieniu brak jedno­stkowo pojętego losu, brak tragicz­nego bohatera, z którym widz mógł­by się utożsamić, by można w ogóle mówić o katharsis.

Zamiast o "oczyszczeniu" trzeba raczej powiedzieć o szantażu e m o c j o n a 1 n y m. Twórcy "Kolędy-nocki" bezbłędnie grają na "świętych" uczuciach widzów - na­rodowych, religijnych, solidarnościo­wych. Powtarzają liturgiczne gesty, piętrzą narodowe symbole i "mru­gają okiem". Jest tu scena pasyjna z dosłownym odniesieniem historycz­nym i kolęda z przytupem; aktorzy schodzą na widownię i łamią się z publicznością opłatkiem; płonie ży­wy ogień - stają przed nami oświę­cimskie twarze (dokumentalna pro­jekcja). Wystarczy? Gdy pod koniec spektaklu na pierwsze rzędy widow­ni walą się z poszumem sztandary i feretrony - cały poczet królów, świętych i męczenników, gdy proce­sja narodowa wzlatuje w teatralne niebo, by po chwili roztrzaskać się z hukiem o sceniczne deski, gdy akto­rzy w chocholim kręgu kładą się po­kotem na scenę, a wszystko to wień­czy ryk fabrycznej syreny, sterrory­zowanemu (bo jak powiedzieć ina­czej), "wciśniętemu w fotel" widzo­wi nie pozostaje już rzeczywiście nic innego jak - tylko klaskać do obrzęku dłoni.

Reakcja widowni jest w pełni zro­zumiała. Publiczność złakniona prawdy i żywych emocji z dobrą wiarą przyjmie wszystko, co tylko zdaje się wychodzić naprzeciw jej oczekiwaniom. Bryll chwilami mówi rymem ze sceny to samo, co wszyscy mówią prozą na co dzień ("Kiedy bę­dziesz miała dla siebie mieszkanie? - Nie wiem. Przez lat siedem już czekamy na nie"), i tym "małym rea­lizmem" stwarza u widza wrażenie pełnej wiarygodności całej sztuki (krąży nawet fama, że jest to przed­stawienie niezwykle "odważne"!). Tymczasem cała reszta to tylko chy­tra kombinacja, którą wspomaga inscenizator i scenograf. Poruszamy się wyłącznie w świecie wypróbowa­nych alegorii i zbanalizowanych me­tafor (w rodzaju: ptaszki w klatce itd.), w języku nachalnych aluzji i wytartych rymów ("boli - w nie­woli"). Twórcy "Kolędy-nocki" bez­ceremonialnie nadużywają tragicz­nych faktów i literackiej tradycji, żywej jeszcze pamięci i nowej wraż­liwości społecznej dla zupełnie jało­wej myślowo wypowiedzi.

"Społeczeństwo leczyć trzeba lan­cetem myśli, nie biczem uczucia"' - pisał Jan Błoński już w omówieniu "Rzeczy listopadowej" w 1968 roku. Wiem, że są to oczekiwania przera­stające najpewniej możliwości i zwy­czajowe funkcje sceny muzycznej (do niedawna - jawnie operetkowej!). Tak, tylko że kryteria oceny nie mo­gą być całkowicie zdeterminowane nominalnym charakterem Teatru; wyznaczają je każdorazowo sami twórcy, już poprzez wybór tematu. A skoro zamiarem było narodowe katharsis, to przypomnę elementarną zasadę terapeutyczną: po pierwsze - nie szkodzić. Nie ogłupiać.

W "Kolędzie-nocce" Bryll podsu­mował jedynie samego siebie. Uparcie celebruje cały polski banał. Otrę­by po mesjanizmie przenikają się tu z gminną historiozofią typu przyje­dzie "Anders na białym koniu", co w sumie ma zapewne symbolizować bliżej nie zidentyfikowana Gwiazda:

Chociaż to ledwie przedświt

Chociaż jeszcze ciemno

Ale ty, ale ty

Nie opuszczaj nas Gwiazdo pro­mienna

Bryllowe "demaskacje" jak zawsze okazują się tylko przewietrzaniem zwietrzałych mitów - po Barań­czaku naprawdę nie ma potrzeby te­go powtarzać. W telewizyjnym Stu­diu Bis Ernest Bryll, zapytany o spo­sób, w jaki tak szybko mogło pow­stać jego oratorium, odpowiedział: "...to była sprawa wariacka, taka z pogranicza mistyki". To istotnie wie­le tłumaczy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji