Artykuły

Przedwczesne tajemnice po promocyjnej cenie

"Holzwege" Marty Sokołowskiej w reż. Katarzyny Kalwat w TR Warszawa. Pisze Zofia Smolarska, członkini Komisji Artystycznej XXII Ogólnopolskiego Konkursu na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej.

"Holzwege" według tekstu Marty Sokołowskiej w reżyserii Katarzyny Kalwat to spektakl poświęcony przedwcześnie zmarłemu kompozytorowi Tomaszowi Sikorskiemu (1939-1988). Formalnie natomiast jest to hybryda gatunkowa: ni to spektakl dokumentalny, ni to koncert, ni to performance. Albo wszystko po trochu. Autorki spektaklu - jak mówiły w jednym z wywiadów - chciały z Sikorskiego, niesłusznie niedocenianego twórcy, uczynić ikonę popkulturową, a do tego szukały formy teatralnej koherentnej z jego minimalistyczną muzyką. Owo poszukiwanie miało być w dodatku "procesem badawczym" z udziałem aktorów, którzy sami wybiorą fakty z życia kompozytora, po czym odniosą je do własnych biografii, własnych karier. Każdy spektakl ma być przez to inny, niepowtarzalny, bo improwizowany w oparciu o nowo znalezione dane. Brak tu wprawdzie śladów jakiejś spójnej metody badawczej, ale to może wynik jeszcze jednego założenia: aby mimo podejścia badawczego pozostawić element tajemnicy... I tu wracamy do promocji nowego wizerunku - bo tajemnica ponoć dobrze się sprzedaje.

Brzmi to wszystko jak wniosek do konkursu grantowego albo opis produktu, który trafić ma w każdy gust, choć - o ironio - chodzi tu o spektakl o artyście bezkompromisowym, piszącym utwory niesłychanie skoncentrowane formalnie, nieraz irytujące słuchaczy pozorną jednostajnością. Andrzej Chłopecki pisał o jego twórczości, że była "samotną alternatywą w stosunku do kolejnych stylistycznych tendencji w polskiej muzyce wiodących - nie tylko sonoryzmu i nie tylko do nowego romantyzmu, także do wcześniejszego punktualizmu, późniejszego nawrotu do folkloryzmu, do nowej tonalności. Sikorski nigdy więc i w niczym nie poszedł czyjąś drogą - nikt też nie poszedł w Polsce jego drogą. Stąd dwuznaczność jego obecności w polskiej muzyce, obecność samotna".

Akcja sztuki jest udramatyzowaniem domysłów i fantazji na temat tajemniczej śmierci Sikorskiego, do której mogły przyczynić się jego schizoidalna osobowość i problemy z alkoholem. Na scenie w roli aktorów w sytuacji próby stolikowej występują Tomasz Tyndyk przygotowujący się do roli Tomka Sikorskiego, Sandra Korzeniak jako psychofanka, Jan Dravnel w podwójnej roli Milicjanta i Protektora oraz Zygmunt Krauze, znany kompozytor i przyjaciel Sikorskiego z młodości, w roli Zygmunta. I choć nikt z nich nie zna prawdziwych okoliczności śmierci kompozytora, toczą walkę na retoryki, przekonani o słuszności swoich wersji historii.

Psychofanka najchętniej zamknęłaby artystę w szklanej wieży. Widzi w nim bezcielesnego geniusza, który zaplanował własną śmierć albo męczennika, który zginął za swój głuchy naród. Denerwująca nieraz egzaltacja aktorki rodzi wątpliwości, czy zdołała wyswobodzić się wreszcie z niegdysiejszej roli Marylin Monroe, czy też jest to rodzaj subtelnej autoparodii.

Janek patrzy na sprawy cynicznie, bez taryfy ulgowej: dla niego Sikorski to "zwykły zapity artysta jakich wielu", a awangardowość w sztuce jest jedynie narzędziem zdobywania władzy, elementem wyścigu zakompleksionych artystów. Dravnel gra wszystko jakby od niechcenia, na kontrze do nadmuchującej każdą frazę Sandry Korzeniak. Droga to na skróty, więc i spór między nimi nie ma specjalnej temperatury. Tak sobie sympatycznie konwersują.

Zygmunt nieraz stara się przejąć owo zadanie antagonisty Sandry i konfrontuje jej wyobrażenia z Tomkiem, jakiego sam znał - przytacza wspomnienia, cytuje listy, wykonuje jego utwory. Przywołuje wybuchy rozpaczy przyjaciela, ale i jego radosne usposobienie z lat młodości. Najbardziej zależy mu, aby uhonorować Sikorskiego, uznać jego wyjątkowy talent i wybitną twórczość. Waga jego argumentów jako świadka historii i zawodowego muzyka jest tak duża, że słusznie nie stara o ich dodatkowe uwiarygodnienie. Zabiera więc głos w sposób zawsze opanowany, będąc obrócony bokiem do publiczności, a gdy nie ma nic do powiedzenia, chowa się za fortepianem.

Jego autorytetowi przeciwstawić się może tylko sam Tomek. Niestety jest to najsłabiej napisana i poprowadzona rola. Tyndyk błąka się po scenie lub ucieka na widownię, pozoruje samobójstwo, odgrywa ból egzystencjalny, polewając się wodą albo udaje Marata w wannie. Być może taka koncepcja postaci nawiązuje do tytułowego "Holzwege", które w wolnym tłumaczeniu oznacza błądzenie. Tomek próbuje na wszelkie sposoby pokazać, jaki jest nieuchwytny, nieodgadniony, osobny, wymykający się wszelkim narracjom. Niestety brak mu owej błyskotliwości, zmienności i inteligencji, jaka cechowała ponoć samego Sikorskiego. Jak wspominał John Tilbury, brytyjski pianista, który poznał się z Sikorskim podczas swego stypendium na wydziale kompozycji: "Jego wypowiedzi były bystre i precyzyjne, tak jak jego ruchy. Szybko, szybko - zwykł poganiać przyjaciół". Tyndyk też mógłby czasem pogonić siebie i swoich scenicznych towarzyszy, a przy okazji nieco odpuścić z Weltschmerzu.

Spektakl ma swe mielizny i niekonsekwencje. Te drobne są wartością - spektakl zyskuje dzięki nim bezpretensjonalny charakter, który współgra z improwizowaną formułą. Te poważniejsze nasuwają myśl, że owa hybryda jest wynikiem eksperymentu przeprowadzonego bez klarownego zamysłu. Autorka sztuki starała się udramatyzować fakty z biografii twórcy (dialogiczny spór), lecz wydaje się dystansować do naiwnego biografizmu i dokumentalizmu, sugerując mało kontrowersyjnie, że cała prawda o człowieku nie będzie nam nigdy dostępna. Reżyserka natomiast wprowadza sceny, które tchną kiczowatym psychologizmem, na przykład kiedy psychofanka-Sandra tuli do piersi umęczonego, nie zdolnego już do pracy Tomka, jakby karmiła go piersią, co ma być zapewne nawiązaniem do tęsknoty kompozytora za tragicznie zmarłą matką i symbolicznym przedstawieniem wyczerpanej mocy twórczej. Szkoda, że nie wyciągnięto przy tej okazji jego trudnej relacji z ojcem, znanym teoretykiem muzyki i kompozytorem, Kazimierzem Sikorskim, bo byłby komplet do kompleksu Edypa... Także biografizm nie, no chyba, że trzeba podkręcić emocje.

W finale rozsuwa się mleczna kotara, a w głębi ukazują się miedziane panele zawieszone na sztankietach - wystrój jak z nowoczesnej filharmonii (scenografia Anny Tomczyńskiej). Zygmunt siada do ustawionego na środku Steinwaya i gra utwór Sikorskiego. Wykonanie jest monumentalne, masywnie grane dźwięki zlewają się ze sobą, zaś momenty dramatycznej ciszy (charakterystyczne dla Sikorskiego fermaty) potęgują wrażenie, że oto mamy do czynienia z arcydziełem. I to z rodzaju tych, które pisze się własną krwią. Ekspresja wykonania odwraca uwagę od zamysłu strukturalnego utworu i jego walorów brzmieniowych, a kontekst poznanej właśnie tragicznej biografii przysłania misterny plan utworu. A przecież sam Krauze mówił przy innej okazji, że komponowanie u Sikorskiego to była mozolna praca polegająca na cyzelowaniu współbrzmienia w sposób zupełnie obsesyjny i rygorystyczny. "Stąd ta muzyka jest taka krystaliczna, taka klarowna, taka konsekwentna".

Gdy Zygmunt kończy finałowy utwór i wstaje od fortepianu, na widowni rozlegają się brawa, a Tomek Sikorski powraca na scenę, by napawać się uznaniem, którego nigdy wcześniej w pełni nie zaznał. Finał jest więc darem złożonym samej postaci, swoistym doświadczeniem korekcyjnym, zadośćuczynieniem. Ze spektaklu wychodzi się z uspokojonym sumieniem, w pozytywnym nastroju. Fajna ta promocja.

Muzyka - jak twierdzą socjolodzy kultury - jest ze wszystkich sztuk najczystszą: ponieważ nic nie mówi i nic nie ma do powiedzenia, ucieleśnia "najbardziej radykalną, najbardziej absolutną formę wyparcia świata, zwłaszcza świata społecznego", pisał Bourdieu. I dobra jest intuicja autorek, że teatr mógłby muzykę Sikorskiego uspołecznić, "wbić z powrotem w ciało". Jednak dopisując jej program, jak to się często czyni z twórczością kompozytorów romantycznych i bohaterów kontrkultury, dają nam jedynie złudzenie łatwego doń dostępu. Sikorski-ikona pozostaje więc samotny jako kompozytor.

Mimo porażki eksperyment "Holzwege" jest ważnym głosem w dyskusji na temat tego, jak upowszechniać i promować muzykę, nie zubażając jej. Może na początek pomogłaby Sikorskiemu lekcja muzyki w rodzaju tych, które Leonard Bernstein prowadził przez lata dla CBS w ramach Young People's Concerts? Czyli solidna praca u podstaw - muzykologiczne wyjaśnienie struktury i walorów brzmieniowych w popularnej formie. A to, co po takiej lekcji wciąż pozostanie niewyjaśnione, zaliczymy do krainy tajemnic sztuki. Ale dopiero wtedy, nie wcześniej.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji