Artykuły

Mistrzowski pojedynek

"Antygona w Nowym Jorku" Janusza Głowackiego w reż. Filipa Gieldona w Teatrze Śląskim w Katowicach. Pisze Witold Kociński w Śląsku.

Teatr jest azylem, teatr jest śmiechem i łzami, teatr jest prawdą... Bez teatru życie traci smak. Współczuję tym, którzy tego nie rozumieją.

Obejrzałem ostatnio trzy znakomite spektakle. Wielka radość i ogromna satysfakcja. W sosnowieckim Teatrze Zagłębia Remigiusz Brzyk wyreżyserował w sposób mistrzowski "Siódemkę" Ziemowita Szczerka. Jest śmieszno i straszno, czyli Polska w pigułce. W Operze Śląskiej w Bytomiu także mistrzowska realizacja Waldemara Zawodzińskiego niezwykłej opery Krzysztofa Pendereckiego "Ubu Król" z genialnymi kreacjami aktorsko-wokalnym Anny Lubańskiej i Pawła Wundera. Siedemnastolatek Alfred Jarry sto lat temu napisał sceniczną kpinę "Ubu Król, czyli Polacy". Sztuka uczniacka nic się nie zestarzała - po tylu latach stała się przerażająco aktualna! Zachwycająca realizacja pod każdym względem.

No i wreszcie spektakl kameralny, ale dający widzowi to, co w teatrze kocham najbardziej - kontakt z wielką sztuką aktorską. Na Scenie w Malarni Teatru Śląskiego im. Stanisława Wyspiańskiego w Katowicach miała miejsce premiera "Antygony w Nowym Jorku" [na zdjęciu]. Mistrz pióra Janusz Głowacki napisał tę tragikomedię na zamówienie teatru Arena Stage w Waszyngtonie. Premiera odbyła się w marcu 1993 roku.

Każda epoka ma taką tragedię, na jaką zasługuje. Napisałem po prostu komedyjkę o rozpaczy - uważa Janusz Głowacki. Daj nam Boże jak najwięcej takich "komedyjek". Od 23 lat "Antygona..." grywana jest na całym świecie i wcale się nie starzeje, wręcz przeciwnie jej bohaterów możemy spotkać coraz częściej na ulicach naszych miast. W obecnych czasach, gdy tak łatwo zrywane są więzi rodzinne i w każdej chwili można stracić pracę, młodym ludziom jakby bliżej do sytuacji, w której znaleźli się bohaterowie sztuki z lat 90. Nieprzypadkowo ławeczka, wokół której toczy się ich życie jest nam znana z katowickich ulic Mielęckiego czy Mariackiej. Głowacki przestrzega przed utratą wolności i niezależności, opowiada o tęsknocie za powrotem do normalnego życia, ale przede wszystkim o zachowaniu resztek godności po stoczeniu się na dno egzystencji. Odbić się od niego nie da rady, ale człowieczeństwa utracić nie wolno, nigdy. Jest sztuka Głowackiego wspaniałym materiałem do pokazania aktorskiego kunsztu.

Na katowickiej scenie toczy się fascynujący pojedynek aktorski pomiędzy Wiesławem Sławikiem (Sasza) a Jerzym Głybinem (Pchełka). Pierwszy z nich to rosyjski Żyd, zdegenerowany alkoholik, niegdyś wielki artysta, a drugi to Polak, też "lubi wypić", jest bardziej cwany, ponoć inteligent (chociaż trudno w to uwierzyć). Z zapartym tchem śledzimy ich wzajemne relacje niechęci podszyte historyczną zaszłością przy jednoczesnej potrzebie przyjaźni, nawet w karykaturalnym wydaniu. Oni się nie cierpią i żyć bez siebie nie mogą. Dokuczają sobie, kpią z siebie, ale wierzymy, że w chwili ostatecznej próby nie zawiodą. Wiesław Sławik gra "sercem", Jerzy Głybin "rozumem". Obaj perfekcyjni, ale jakże inni w budowaniu emocji. Sławik jest Saszą, Głybin - posługując się doskonałą aktorską techniką - kreuje postać. Ten koncert na dwóch aktorów winni obejrzeć wszyscy adepci teatralnego rzemiosła. Obaj artyści bronią zajadle, nawet wbrew tekstowi, swoich postaci.

Towarzyszy im w tym ławkowo-parkowym życiu Anita, owa tytułowa Antygona, przywołująca ciągle zmarłego Johna... Czy w ogóle go znała? To nie jest ważne. Stworzyła sobie mit - wymarzoną miłość, która się skończyła... Jej "kochanek" nie żyje. Nie chce by pochowano go w zbiorowej mogile, musi mu sprawić godny pogrzeb w miejscu, które znał i na swój sposób pokochał. Ciągnąc za sobą marketowy wózek pełen "skarbów" raz jest kompletną wariatką, to znowu bardzo stanowczą i logiczną wykonawczynią wydumanej woli zmarłego. Krystyna Wiśniewska denerwuje i wzrusza, nie wiemy, kiedy świadomie wszystkich okłamuje a kiedy naprawdę wierzy w ten swój wydumany świat.

Jak na prawdziwą tragedię, o greckim rodowodzie przystało, akcję komentuje chór w postaci Policjantki - w tej roli rewelacyjna Ewa Leśniak - to twarda sztuka, co to niejedno widziała i raczej nic jej nie wzrusza, niby gardzi swoimi "podopiecznymi", ale czuwa nad ich i tak już okrutnym losem i przestrzega nas - widzów: Według ostatnich danych liczba bezdomnych w Nowym Jorku zwiększa się. I w końcu tego roku na każdych trzystu nowojorczyków przypadać będzie jeden bezdomny. To by znaczyło, że dzisiaj w teatrze jest co najmniej jedna osoba, która niedługo znajdzie się na ulicy. I ta osoba dobrze wie, o kim mówię. Ciarki chodzą po plecach...

Z kronikarskiego obowiązku dodam, że w roli Ciała wystąpiła Milena Staszuk - zbyt kobieca i zbyt ruchliwa jak na zwłoki Johna. Zresztą nieważne czyje to są zwłoki, byle godnie dopełnić rytuału... Spokojnie i z ogromnym szacunkiem dla tekstu wyreżyserował "Antygonę w Nowym Jorku" w Teatrze Śląskim Filip Gieldon - artysta o ciekawej biografii: urodzony w Sztokholmie, mając 26 lat wrócił do kraju rodziców i rozpoczął studia na Wydziale Reżyserii łódzkiej PWSFTviT. Dyplom uzyskał w 2015 r. Ma w dorobku dwa filmy: dokumentalny - "Egzamin dojrzałości" i fabularny - "Luna" oraz spektakl "Oś" w Teatrze Powszechnym w Łodzi utkany z piosenek Agnieszki Osieckiej. W jednym z wywiadów twórca katowickiej "Antygony..." powiedział: "Tekst sztuki jest śmieszny, można się pośmiać, ale nie zapominajmy, że oglądamy ludzi, jakich spotykamy codziennie, przechadzając się ulicami naszych miast. Może przychodząc na ten spektakl, któryś z widzów postanowi pochylić się nad tym problemem. Wierzę, że tak się może stać, bo siła sztuki jest ogromna. Dlatego ją tworzę."

Te słowa to balsam dla duszy. Oby Filip Gieldon nigdy o nich nie zapomniał! I jeszcze jedno zdanie reżysera warte zapamiętania: "Tak jak Rzym kiedyś spłonął, amerykański ideał stoi dziś w płomieniach niezależnie od miejsca na świecie. Pozostaje pytanie, czy jesteśmy w stanie ten pożar ugasić?".

Niedawno mocno przeżyłem w Teatrze Śląskim porażkę, jaką było "Wesele" w reżyserii Radosława Rychcika i to wcale nie z powodu zwariowanych pomysłów głośnego twórcy, ale z powodu pogubienia się aktorów w tym teatralnym dziwadle. A przecież to aktorzy, jak słusznie zauważała niedawno Barbara Gruszka-Zych są największym skarbem Teatru Śląskiego i krzywdzić ich nie wolno. Tym bardziej cieszy mistrzowski popis naszych ulubieńców w "Antygonie w Nowym Jorku".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji