Tym światem rządzą śmiech i metafizyka
Spektakl warszawskiego Teatru Współczesnego warto zobaczyć nie tylko ze względu na rozwiązanie słynnej tajemnicy napadu na bank pod Orłami
Powieść Tadeusza Konwickiego "Wniebowstąpienie" (1967) władza wpisała na czarną listę, a krytykom nie pozwoliła dobrze o niej pisać. Wydaje się, że do dziś nie zajęła ona należnego sobie miejsca zarówno w kanonie literatury powojennej, jak i sercach czytelników, a szczególnie warszawiaków. Bowiem opowiedziana przez Konwickiego historia toczy się właśnie w Warszawie, z jej ulicami, nocnymi lokalami, "sławnym" szaletem na pl. Trzech Krzyży i... Pałacem Kultury. Ale, chociaż rozpoznajemy te charakterystyczne miejsca, to oglądamy świat magiczny, czasem surrealistyczny, którego sceneria nieustannie zmienia się i pulsuje.
W tym świecie gnieżdżą się brzydcy ludzie o brzydkich charakterach, z brzydkimi nawykami i nałogami. Zaskakujące jest to, że mimo wszystko czujemy do nich sympatię i zrozumienie. Pod warstwą odrażającej skorupy rozpoznajemy szlachetność, wrażliwość i dobroć. Reżyser Maciej Englert nie pokazuje tylko ludzi zniszczonych przez PRL, którym udzielił się ogólny upadek - wtedy siła jego spektaklu byłaby znacznie mniejsza. Tych ludzi nie należy przypisywać żadnej konkretnej epoce, bo żyją zawsze i wszędzie..., a szczególnie w Polsce.
Ten spektakl odczytać można na wiele sposobów. Jako wędrówkę w poszukiwaniu tożsamości, rozliczenie z historią, wreszcie jako surrealistyczny, lekko upiorny sen. Trudno zamknąć go w jedną zgrabną formułę, ale jedno jest pewne - rzadko zdarza się oglądać tak precyzyjnie skonstruowany świat. I chociaż przedstawienie jest tryumfem całego zespołu, to na plan pierwszy wysuwają się szczególnie dwie role - piekielnie zabawnego, ale i tragicznego (śmiech cichnie w miarę trwania spektaklu) Andrzeja Zielińskiego i gruntownie zagubionego Piotra Adamczyka. Ich role jak w soczewce skupiają liryzm, groteskę czy satyrę tego spektaklu.
Bo to ponure przedstawienie jest także bardzo śmieszne. Konwicki łączy śmiech z metafizyką, odnajduje humor w z pozoru mało śmiesznych sytuacjach, a Englert nadał tym scenom barwny wyraz. Mechanicznie, ale z godnością wypowiadane teksty żebraka, który prosi za każdym razem o inną sumę na tramwajowy bilet czy entuzjastyczne toasty z okazji rozwodu pary z półświatka - to tylko niektóre spośród tych scen.
"Wniebowstąpienie" jest także sukcesem scenografa Marcina Stajewskiego. Artysta dokonał niemożliwego - na niedużej, pudełkowej scenie Teatru Współczesnego pokazał tętniące życiem miasto. Wprowadza nas w świat stolicy lat 60., jej mrocznych zakamarków, charakterystycznych budowli, mitycznego już przejścia podziemnego między Dworcem Śródmieście i Pałacem Kultury.
Składające się z dwóch części przedstawienie jest jednak nieznacznie pęknięte. W drugiej połowie gubi rytm i w jego odnalezieniu nie pomaga nawet znakomita muzyka Zygmunta Koniecznego. Mimo to ostatnia scena spektaklu jest jedną z najbardziej wzruszających.
W księgarniach widzimy ostatnio świeżo wydawane książki, na podstawie których powstały filmy wyświetlane równolegle w kinach (chociażby "K-Pax" czy "Kroniki portowe"). Może więc, dzięki spektaklowi Macieja Englerta, doczekamy się także wznowienia "Wniebowstąpienia", które w księgarni nie gościło od dawna?