Cyrano ze złotych czasów
"Żyjemy w czasach, kiedy teatr się zagubił. Coraz częściej bywa manifestacją poglądów na seksualność albo aktem neurotycznej histerii, co jest mi całkowicie obce" - powiedział w wywiadzie u schyłku swego życia reżyser Krzysztof Zaleski. Podpisuję się obiema rękami - pisze Piotr Zaremba w tygodniku wSieci.
Zmarły przedwcześnie w roku 2008 Zaleski był tej tendencji zaprzeczeniem. Absolwent polonistyki został nie tylko zawodowym reżyserem, lecz także aktorem, jego twarz towarzyszyła zwłaszcza kinu moralnego niepokoju (wuefmen w "Szansie" Falka, stamtąd pamiętam go najmocniej). Od 2006 r. był szefem Teatru Polskiego Radia, a przez chwilę nawet dyrektorem radiowej Dwójki. A ja przywołuję go w związku z powtórką "Cyrana de Bergerac" Edmonda Rostanda w TVP Kultura.
Premiera w Teatrze Telewizji miała miejsce w roku 1980 - to złote czasy tej instytucji. Dwa lata wcześniej Zaleski zrobił tam "Parady" Potockiego, jeden z najbłyskotliwszych teatralno-telewizyjnych spektakli, jakie w życiu widziałem. Nie udziwniał, nie przesłaniał autora swoją osobą, chociaż eksperymentował, twórczo przerabiał. Ale zawsze z inteligentną myślą korespondującą z oryginałem.
O ile "Parady" były rewią błyskotliwych pomysłów z ruchomą kamerą, świetnie pasującą do XVIII-wiecznego "teatru absurdu" (tak, tak, już wtedy), o tyle "Cyrano...", klasyczny, sławny wykwit francuskiego neoromantyzmu, został przyrządzony bardzo statycznie, może miejscami zbyt akademicko, ale z pełnym zrozumieniem tekstu. Zastanawiam się, ile pojmie człowiek współczesny ze sztuki, w której fabule tak wielką rolę odgrywa piękno słowa. Wynika z niej przecież, że kobieta może się zakochać bardziej w urodzie miłosnych wyznań niż w ładnym ciele.
Czy te czasy minęły bezpowrotnie? Zawsze jednak pozostaje ponadczasowy dramat brzydkiego i dzielnego awanturnika, poniekąd ofiary kobiecego kaprysu. Trudno oglądać to, choć zna się prawie na pamięć, bez wzruszenia.
Także, a może przede wszystkim, dzięki Piotrowi Fronczewskiemu [na zdjęciu], który, owszem, czasem używał swego fantastycznego głosu do prawie groteskowych modulacji, a jednak jako pyszałek o wielkim sercu był zaskakująco refleksyjny. Ten sam Fronczewski to gwiazda "Parad", szalał tam w podwójnej roli, w konwencji przerobionego na potrzeby współczesnych teatru dell'arte. Tu, w "Cyranie...", robi to, co wychodzi mu równie świetnie. Buduje prawie intymną więź widza z bohaterem, mimo wielkiego przyprawionego nosa i konwencji płaszcza oraz szpady.
A ja westchnę: raz do czasów, kiedy Teatr Telewizji naprawdę istniał, i dwa - do czasów, kiedy naszą wrażliwość kształtowali tacy ludzie jak Krzysztof Zaleski. Że staję się monotonny? Trudno.