Artykuły

A jednak można! (fragm.)

(...) "Metro" - polski musical na zachodnią nutę - poprzedziła wielka, długotrwała re­klama prowadzona już w czasie wielomie­sięcznych prób. Naturalna, pewna siebie, za­pewniająca hit przed premierą. Od rana do nocy. Organizatorzy uparcie wmawiali nam, że dopiero na "Metrze" zobaczymy coś niezwykłego, oszałamiającego, nieznanego. Coś, czego nie wolno nam przegapić.

Istotnie podobnego widowiska nie oglą­daliśmy! Nie dlatego, że w Polsce musicale należą do rzadkości (a najlepsze wystawia Gruza w Teatrze Muzycznym w Gdyni), ale przede wszystkim z uwagi na szokową daw­kę nowoczesności. Istną lawiną nowych form inscenizacyjnych i tanecznych. Osza­łamiający cyrk baletowo-muzyczny. Ta głoś­na, hałaśliwa, błyskająca laserami scena, ten taniec na pograniczu akrobacji, te ogłusza­jące rytmy, zorganizowany hałas muzyczny - wszystko to razem wzięte, przemacerowane, sklejone i zmieszane robi niezwykłe wrażenie. Głównie na dyskotekowym po­koleniu. Na młodych słuchaczach i widzach, odnajdujących w hałasie, ruchu i migotli­wych światłach swój świat. - Znany i obłas­kawiony, ale tutaj zolbrzymiały, doprowa­dzony do wirtuozerskiej perfekcji technicz­nej, wsysający wszystko, i wszystkich ni­czym monstrualna trąba powietrzna nie kończącego się karnawału.

I wtedy jest już nieważne, że tekst ledwo się kupy trzyma, że taniec ma być warto­ścią samą dla siebie, a nie nośnikiem tre­ści dramatycznych, że muzyka głuszy słowa, a znakomici tancerze nie potrafią wykonać po­prawnie prościutkich zadań aktorskich. Oniryczna rzeczywistość rozpylonych, kolo­rowych mgieł laserowej magii, płomieniste litery rozpalające się w powietrzu, roz­chwiana światłami rzeczywistość - kreują świat z bajki. Elektroniczny disneyland, gdzie taniec łamie prawa natury, prze­zwycięża siłę ciążenia, a rozkręcająca się za­bawa wciąga w kolorowy labirynt niezwy­kłych wrażeń. Błądząc w nim wszyscy - aktorzy i widzowie - to nikną w mroku, to ukazują się wyławiani blaskami pulsu­jących ścian czerwieni, zieleni i świetlistej bieli. A potem, z oporem, wracają do co­dzienności, zachowując głęboko w pamięci tęsknotę za urzekającą przygodą kosmicznej dyskoteki.

I za to ludzie płacą. Płacą po 40 tysięcy do wejściówki i po 120 tysięcy za dobre miejsce. Płacą, bo chcą obejrzeć własny sen przekształcony w jawę. Na przekór szarzyźnie dnia i śmietnikowi codzienności. Choćby tej, która czeka ich tuż-tuż za progiem tea­tru. Na monstrualnym placu-bazarze, wokół stalinowskiego monumentu: Pałacu Kultury, przy okrągłym stole szmuglerów Wschodu i Zachodu, przed, witryną kapitalistycznego bogactwa ustawioną ku uciesze postkomu­nistycznych nędzarzy w sercu Warszawy.

Namawia się nas na komercjalizację kul­tury, nastawienie jej już nie na samowy­starczalność, ale wprost zysk. Jednych to straszy i gniewa, innych ekscytuje. Dyrek­torzy teatrów tu i tam ostentacyjnie poda­ją się do dymisji, bo zmniejszono im subwen­cje, zespoły w obawie redukcji ogłaszają "gotowość strajkową" itp. Równocześnie spółka handlowa z Wysp Bahama "Batax" zakłada własny zespół, musicalowy, od roku stara się (choć bez powodzenia), kupić parę stołecznych teatrów i zbija forsę na "Me­trze". W miarę normalny Polak zadaje so­bie pytanie: co tu jest grane?

Wśród złych teatrów, najgorsze są te, któ­re nie mają widowni. Publiczność bowiem, tak jak i aktorzy, stanowi podstawowy niezbywalny element teatru. Granie do pustych krzeseł to dno. Jakby z przytoczo­nych wcześniej przykładów wynikało, na­wet w ciężkich, kryzysowych czasach, jeśli teatr potrafi odpowiedzieć na oczekiwania widowni, to bez nadzwyczajnych trudności może zapewnić sobie publiczność. I żądać, by za sprawianą jej przyjemność - płaci­ła. Bez skąpstwa.

Znakomity aktor, sława i chwała teatru francuskiego - L. Jouvet - tak mówił do swoich uczniów: "Nie jesteś tu po to żebyś się wzruszał czy płakał. Twoje płacze są warte śmiechu, masz wzruszyć i zmusić do płaczu, widzów. Jeśli potrafisz. Łzy są wyzwoleniem. Płacząc samemu, wyzwalasz widzów z uczuć, które pozór twej boleści w nich wywołał. Tekst i sytuacja wystarczają­co tę boleść wyrażają. Biorąc ich wzruszenie na siebie, pozbawiasz ich przyjemności, za którą zapłacili kupując bilet. Widzisz, mój stary, jeżeli o to chodzi, nasz zawód nie różni się od zajęcia dziwek. Właśnie dziwek. Jak one, nie jesteśmy tutaj dla naszej przy­jemności, ale dla przyjemności klienta. Nie tracąc nigdy kontroli nad sobą, mają mu dać wrażenie, że dzielą jego rozkosz. Nigdy nie może to pójść za daleko. Bo jeśli tak, to źle wykonują swój zawód i są złymi dziw­kami. Krótko mówiąc: nie one mają stracić głowę, ale klient. Aktor ma robić to samo".

Byłoby nieźle, gdyby poniektórzy kierow­nicy naszych scen, reżyserzy i aktorzy bia­dający nad pustkami, w kasie i na widow­ni, wczytali się w te słowa wielkiego artys­ty francuskiego i trochę mniej perorowali o tym, czy i jaki teatr ich "bawi" lub "nie bawi", ponieważ to nie oni mają się bawić w naszych trudnych czasach.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji