Niestety, prawda
Pierwsze słowa jednego z "kawałków" "Metra", polskiego musicalu, który poniósł totalną klęskę na Broadwayu, brzmią: "Nudno, potwornie nudno". I są, niestety, prawdziwe.
"Metro" jest kiepskim musicalem. Muzyka Janusza Stokłosy cofa nas do stylu new romantic z lat siedemdziesiątych, ale go już mało kto słucha. Tzw. warstwa ideowa cofa jeszcze dalej, bo w lata sześćdziesiąte do epoki kontestacji i dzieci-kwiatów, buntujących się przeciwko złemu mieszczańskiemu światu. To już było, także w sztuce. Autorki tekstów - Agata i Maryna Miklaszewskie - przemieściły się natomiast nie w czasie, a w przestrzeni, bo po rymy udały się do Częstochowy. Ze sceny częstowano nas tekstami w rodzaju: "Siedzę, czasem coś bredzę".
Przeraźliwie miałka jest dramaturgia spektaklu. Młodzi bohaterowie, głównie emigranci z Polski, marzą o lepszym życiu, ale nie jest do końca jasne, ku jakim wartościom dążą, bo pojawia się i Bóg, i sztuka, i pieniądze, i sława. Na złość tym "na górze" robią w podziemiach metra przedstawienie, które okazuje się rewelacją - nie wiadomo, dlaczego, bo przesłuchania w teatrze wypadły źle. Kiedy odchodzą z metra, żeby realizować swoje marzenia, zostawiają "na dole" jedynego faceta, który wie o co mu chodzi: o samotność i izolację od świata. Choć zakochał się, wypędza dziewczynę "na górę", ale za chwilę rzuca się z tego powodu pod pociąg. Widz nikomu w tym spektaklu nie współczuje i po niczyjej stronie nie stoi. Nie jest też szczególnie zainteresowany biegiem wypadków, bo jego uwagę zaprzątają światła laserowe - jedyny nowoczesny akcent wieczoru. Są naprawdę świetne, ale nie mogą zastąpić wszystkiego.
Choreografia Janusza Józefowicza jest wartościowym elementem spektaklu, ale wystarczy wykupić karnet na Łódzkie Spotkania Baletowe, żeby zobaczyć lepszy taniec modern i charakterystyczny.
Szczerze podziwiam młodych wykonawców za ich temperament, muzykalność, niezłe głosy i sprawność fizyczną, ale sądzę, że udział w dobrym polskim musicalu jest jeszcze przed nimi.