Popularność nie popłaca
Prasa pełna jest sprawozdań z bankietów, bali i spotkań rodzimych biznesmenów. W tych samych gazetach aż przelewają się skargi na biedę kultury i apele o jej wsparcie. Przez rodzimych biznesmenów oczywiście. A oni jakby nie rozumieli, że to do nich mowa i, że będzie im do twarzy w laurach darczyńców. Czasem, któryś wesprze pojedynczą inicjatywę za cenę reklamy swojej firmy w programie teatralnym albo emblematu na estradowej scenie. Tylko wyjątkowo traktuje się kulturę jako potencjalne źródło zysków. A szkoda.
Oczywiście nie wszystkie formy działalności kulturalnej mogą przynosić pieniądze, większe od tych, które się zainwestowało. A jeśli już, to na wymierne efekty przychodzi czekać dosyć długo. Warszawski spektakl "Metra" zwróci się ponoć dopiero po sześciu sezonach, nieprzerwanej obecności na scenie. W "Metro" włożono jednak gigantyczną kwotę i nie sądzę, że, podobny Kubiakowi, ryzykant szybko się znajdzie. Jest to jednak przykład pewnego sposobu myślenia, z którego - choćby wariantowo - można skorzystać. Przedstawienie Józefowicza jest przedsięwzięciem (właśnie tak) obliczonym na wielką skalę i - być może - jednorazowym. Tymczasem, w niektórych teatrach, pojawiają się inicjatywy będące jego pochodną. Repertuar jest tak budowany, że jedną z pozycji przygotowuje się jako finansową lokomotywę, dzięki której można wystawić nawet kilka innych, bardziej kameralnych i nie przynoszących żadnego zysku. Coraz częściej funkcję tej lokomotywy spełnia importowana gwiazda, dla której, w macierzystym teatrze, nie zawsze znajduje się czołowe miejsce w każdym spektaklu. Wielką przyszłość w tej mierze mają sceny muzyczne, zarówno operowe jak i musicalowe. Cieszący się niezwykłym powodzeniem recital znanego wokalisty (a tak było w Teatrze Rozrywki z koncertami Stanisława Sojki) wystarcza nie tylko na opłacenie gwiazdy, ale i pozwala zarobić.
Dobry nawet skandal
To miejsce należy jednak do najsłabszych w całym systemie. Jeszcze nie opłaca się zapraszać na występy gościnne całych zespołów teatralnych, bo wpływy z biletów w żadnej mierze nie pokryją kosztów hotelu, benzyny etc. Nie każdy też dyrektor ma zacięcie do prawdziwej reklamy, która staje się dziś podstawą w popularyzowaniu impresaryjnych lub własnych przedsięwzięć.
Bywa, że artystom dopisuje szczęście, "dziwnym" zresztą zbiegiem okoliczności, związane z wysokim poziomem ich propozycji. Grupa Piotra Tomaszuka "Wierszalin", od 9 miesięcy teatr absolutnie prywatny, witany jest wszędzie w Polsce z otwartymi ramionami. Ale też prezentuje ona "Turlajgroszka" przedstawienie znakomite, wielokrotnie nagradzane i niezwykle pozytywnie oceniane przez krytykę.
Bywa jednak, że sukces napędzany jest skandalem. Prawdziwym bądź... inspirowanym, ale skandalem, który obudzić może zwykłą, ludzką ciekawość. W przypadku "Metra" był on związany z prawdziwą i agresywną walką o Teatr Dramatyczny, czego zresztą twórcom przeboju ostatnich lat, wybaczyć nie umiem. Skandal inspirowany wymyślił, z doskonałym skutkiem, Eugeniusz Priwieziencew, który (i tu wracamy do początku rozważań), nie znalazłszy teatru państwowego chętnego do wystawienia jego "Prostytutek", postanowił je sfinansować i zrealizować na własną rękę. Zrobił koło tego faktu tyle szumu, że "Prostytutki" urosły do rangi przeboju sezonu, choć są tylko zgrabnym i wzruszającym skrzyżowaniem melodramatu z ostrą obserwacją obyczajową. Takim, jakich cała masa w repertuarach polskich teatrów. Priwieziencew jednak, podpatrzywszy we Francji metodę zaatakował kogo się dało. Publiczność - rozdając ulotki i zachęcając do obejrzenia "czegoś perwersyjnego"; środowisko - ogłaszając konkurs na wykonawczynie ról w tej sztuce; prasę i telewizję - każąc płacić recenzentom za bilety i wmawiając im, że oglądają arcydzieło. Zgodnie z oczekiwaniami, pomysł chwycił, zaś o "Prostytutkach" donoszono wszędzie i wszystkim; w telewizji nawet kilka razy dziennie.
Ale pan Żenia walczy o swoje pieniądze, które zainwestował, i które chce teraz odzyskać, w czym nie ma oczywiście niczego nagannego.
Docenić reklamę
Magię reklamy powinni docenić wszyscy, którzy "coś" sprzedają; także kulturę i to niekoniecznie niższego lotu. Nie wstydzi się reklamy (i to tej płatnej) Teatr Polski w Warszawie, scena obrosła przecież tradycją i świetnymi nazwiskami. Co jakiś czas płynie z anteny radiowej zachęta do odwiedzenia tego Teatru i myślę, że jest to zachęta skuteczna.
Można za tę promocję płacić wielkie pieniądze (wielkie pieniądze natychmiast odzyskując) jak wydawnictwo "Harleqin", ze swoją telewizyjną serią z cyklu "ogrody miłości", ale można i grosza nie wydać, opierając rozgłos na pomyśle po prostu, jak Priwieziencew.
Jedno jest pewne - największy ciężar odpowiedzialności za utrzymanie instytucji kulturalnej spoczywa od pewnego czasu, wręcz personalnie, na jej dyrektorze. To on winien układać się, w przypadku placówek państwowych, z władzami miasta i województwa w sprawie dotacji oraz walczyć o całkiem szlachetne dochody extra. Na razie ruszyła fala "podnajmów", z których czynsz bywa całkiem przyzwoitym zastrzykiem finansowym. Liczba pomieszczeń do wynajęcia jest jednak ograniczona, a wysokości opłat nie da się windować w nieskończoność.
Pole manewru jest właściwie nieograniczone, co nie oznacza bynajmniej, że wszystkie instytucje artystyczne mogą się same finansować. W województwie katowickim robi to tylko Estrada. A i na całym świecie państwo na kulturę łoży. Pozostaje kwestia proporcji.