Gliwice - Broadway
Nie możesz podróżować nim z Ursynowa na Ochotę, ani z Prokocimia na Podwawelskie, ale możesz przeskoczyć nim ocean - jak Piotr. Nie zobaczysz go w Gliwicach, nie dotkniesz go w Gliwicach, ale możesz pojechać nim z Gliwic na Broadway - jak Piotr. Bo Polska nie ma metra. Polska ma "Metro".
STACJA GLIWICE
Piotr śpiewał w duecie z Katarzyną. Odbębniali jakieś lokalne imprezy. Ćwiczyli ostro. Byli młodzi. On - Piotr Hajduk - miał dopiero 18 lat i chodził do czwartej klasy ogólniaka.
Razem z Katarzyną wyprawili się do Poznania na festiwal młodych talentów. Chcieli sprawdzić swój talent, swój fart. Udało się - zdobyli pierwszą nagrodę i - co najważniejsze - zostali zauważeni przez ludzi, którzy "mogą". Wrócili do Gliwic, ale ich sukces wybuchnął tak naprawdę kilka tygodni później. W telegramie... "Byłem tuż po maturze. Przyszedł telegram od pana Michała Bajora. Osobiście do mnie! Do domu! Pan Bajor napisał tam, że jest coś takiego jak Metro, że Janusz Józefowicz i Janusz Stokłosa robią nabór i jeśli mamy ochotę, żebyśmy przyjeżdżali" - wspomina Piotrek.
STACJA WARSZAWA
"Było strasznie dużo ludzi i wszyscy chcieli znaleźć się w składzie, który przygotuje musical Metro. Przyciągała nas wizja przygody i postać Janusza Józefowicza. On potrafi "działać" na ludzi, ma taką specyficzną charyzmę. Jego styl, sposób bycia i prowadzenia wszystkiego podobał się chyba każdemu" - Piotr mówi ciepło i z podziwem o swoim mistrzu.
Eliminacje polegały często na zbieraniu dużych grup kandydatów w wielkich salach. Wtedy zaczynał się taniec. Janusz Józefowicz pokazywał jakiś układ, a potem patrzył i wybierał najlepszych. Do "Metra" usiłowało się dostać łącznie około 5 tysięcy młodych, żądnych sławy i sukcesu młodych ludzi. Różnice w poziomie kandydatów były ogromne. Jedni świetnie przygotowani, inni prosto "z ulicy". Jeszcze inni zaś to "naturszczyki", którzy coś tam robili w domu, mają talent, ale techniki żadnej.
Piotr obawiał się o swój "ruch". Tańczył słabo, śpiewał na szczęście nieźle i pokonał kilka tysięcy marzycieli. "Janusz preferował ludzi młodych, świeżych, jeszcze do końca nie ukształtowanych, bez nawyków. Takich, których mógłby potem sam formować".
Grupa kandydatów ciągle się zmniejszała. Coraz mniej było tych, którzy mieli wsiąść do "Metra". Piotr przechodził dalej. "Napięcie? Strach? Nie, raczej się nie bałem, choć przede wszystkim dlatego, że nie bardzo wiedziałem w co wchodzę. Absolutnie nie orientowałem się wtedy, że Metro to całkowita zmiana mojego życia. Dlatego obyło się w moim przypadku bez naprężeń wewnętrznych".
Letnie, wakacyjne miesiące 1990 roku stanowiły dla 70 ambitnych kandydatów ostatnią eliminację. Wszyscy znaleźli się razem na obozie przygotowawczym. Po dwóch miesiącach w wagonie "Metra" pozostała tylko połowa. Wśród nich - Piotr.
STACJA OCEAN
Ci, którzy wygrali batalię o podróż "Metrem" zaczęli kolejną, mozolną, ciężką podróż. Droga wiodła przez ocean. Ocean potu... "Kiedy zaczęliśmy prace nad musicalem wszyscy mieli początkowo dość. W Teatrze Dramatycznym w Warszawie harowaliśmy po 10-12 godzin na dobę. Tak chyba jeszcze nikt w Polsce nigdy nie pracował nad spektaklem. Było strasznie trudno, ale praca - niezbędna - przecież stanowiliśmy w większości jedynie grupę amatorów z talentem".
Przybyli z całej Polski. Różniły ich wiek (od 17 do 35 lat) i temperament. Zajmowali się dotąd śpiewem i tańcem "na boku". Nagle stało się to dla nich zajęciem pierwszym. Do "Metra" trafił górnik (chłopak po szkole górniczej) i dziewczyna po technikum optycznym. Połączył ich talent. I chęć pracy. Weszli do rodziny "Metra".
Każdy z nich oprócz wspólnych prób ćwiczył poszczególne elementy indywidualnie, z pedagogiem. Pracowali szybko i pod ogromną presją - do premiery zostało już niewiele czasu. Wolnych chwil nie mieli.
"To był straszny, ale piękny czas. Wiktor Kubiak - mecenas i sponsor - stworzył nam takie warunki, jakich w naszym kraju wcześniej nikt nie miał. Zapewnił jedzenie, komfortowe mieszkania w centrum Warszawy, najlepszych wykładowców od śpiewu, stepu, akrobatyki. Płacił - w okresie prób - po 1,5 miliona. Zapewnił stroje i buty. Nie musieliśmy się martwić o nic".
Właśnie wtedy, gdy wyciskali z siebie strumienie potu i chłonęli tony teoretycznej wiedzy - eksplodowało magiczne słowo: BROADWAY. Jeśli będzie sukces w kraju, to jest taki plan, żeby pojechać z "Metrem" na Broadway - mówili szefowie. Dodawali otuchy? Zachęcali do pracy? Dla Piotra Broadway był słowem absurdalnym, niemożliwym, niewiarygodnym...
STACJA PREMIERA
31 stycznia 1991 roku - premiera. Ogromny sukces w kraju. Z USA przybywa kilku "poważnych" facetów i Broadway staje się realny.
"Broadway stał się realny, a był kompletnie nierealny. Miałem wizję wielkiej przygody i nic więcej, bo nikt z nas nie zdawał sobie sprawy z tego, czym Broadway jest naprawdę. Czy marzyłem o Broadwayu wcześniej? Pewnie, ale Broadway tak naprawdę nawet nie chciał zmieścić się w marzeniach. Nieosiągalny". I znowu mordercza praca. Dwunastogodzinne próby. Szalone tempo. Wreszcie przyszedł dzień skoku w nierzeczywistość...
STACJA BROADWAY
Wyładowali 16 marca 1992 roku. Niedługo potem pierwsze występy przedpremierowe. Bilety czasem za pół ceny, czasem - rozsyłane za darmo. Trema. Amerykańską publiczność śmieszy coś innego niż w kraju. Należało się dostosować do smaku widza. Myśleć tekstem.
"Przeżyłem szok. Widziałem zupełnie inny świat, świat znany wyłącznie z telewizji. To takie niesamowite zobaczyć Manhattan... To nic, że na początku nie podobał się nikomu, ale zobaczyć... Trudno było się zaaklimatyzować, bo w Nowym Jorku człowiek nie ma twarzy. I tak też było w teatrze: zero kontaktów z grupą techniczną. Obco i zimno. Wszystko takie odległe, a do tego jeszcze bariera kulturowa i językowa".
Sukces. Prawie wszystkie spektakle przedpremierowe kończą się owacją na stojąco, a przecież "amerykańska publiczność jest strasznie wymagająca. USA to kraj musicali. Nawet dwoje amerykańskich aktorów, którzy z nami występowali było zadziwionych. Owacje na stojąco na przedpremierach tam się prawie nie zdarzają."
Dzień oficjalny premiery. Publiczność absolutnie snobistyczna, ale też absolutnie entuzjastyczna! Niestety "standing ovation" to nie wszystko. Liczy się jeszcze głos krytyki.
"Trzy dni przed premierą przyszedł recenzent "New York Timesa", ten jedyny, który jedną recenzją może zniszczyć spektakl. I zniszczył".
Publiczność ich nigdy nie zawiodła. 90 proc. spośród 32 spektakli, jakie zagrali na Broadwayu, zakończyło się owacją na stojąco. W czasie pobytu bardzo zżyli się z zimną na początku obsługą amerykańską. Muzycy z orkiestry pokochali ich tak, że postanowili ostatni tydzień grać dla nich za darmo ("w Stanach, gdzie pieniądz liczy się ponad wszystko, to było wielkie wydarzenie. To tak jakby ktoś u nas zaczął rozdawać pieniądze na ulicy" - wspomina Piotr). Po ostatnim spektaklu zagrali dla "Metra" polski hymn. Płakali.
Piotr został w Stanach dłużej niż "Metro". Próbował dostać się do szkoły jazzowej. Nie wyszło. "Szkoła kosztuje 20 tysięcy dolarów rocznie i nikogo nie obchodzi, że na razie nie masz. Musiałem wracać".
Do kraju wrócił jesienią 1993 roku. Jeździ z "Metrem". Zarabia nieźle, ale "gdyby pensje były takie, jak się powszechnie sądzi, to jeździlibyśmy samochodami, a nie jeździmy". "Metro" dało mu nowe spojrzenie na życie i pracę. "Metro" pozwoliło mu uczyć się przez pracę. Teraz myśli o swojej własnej muzyce - to jest dla niego ostateczny cel. Na razie spełnił marzenia - jak Piotr w "Metrze". Bo Piotr jest w "Metrze''.. Piotrem. "Jestem jedną z postaci, charakterów, które pojawiają się w "Metrze". Jestem człowiekiem, który marzy aby dostać się do spektaklu i długo mu się nie udaje. Jest trochę nieudacznikiem, lecz w końcu odnosi sukces i trafia do spektaklu".
"To jest wzięte ze mnie. Z małego podwórka z Gliwic, gdzie śpiewałem w duecie z Katarzyną dostałem się na Broadway, a to jest kolosalny krok."
*
Piotr marzył i pofrunął w marzenia. Przecież "by zrobić Broadway starczy..."